
Zazwyczaj zespoły tworzące muzykę instrumentalną parają się stylami określanymi jako progressive, post albo art. Rzadko spotyka się heavy metal bez wokalu, a tak jest w przypadku wrocławskiego Gebbeth. Wgłębiając się jednak w internetowe wieści o tej formacji, można odnieść wrażenie, że brak wokalisty nie jest świadomym wyborem, a sytuacją wymuszoną przez życie. Gebbeth bowiem miał wokalistę i szuka wokalisty.

Prevail to, młody jeszcze, przedstawiciel duńskiego death metalu, bo choć już w 2013 roku wydali trzy kawałki, to zadebiutowali płytą „War Will Reign” dopiero trzy lata później. Jest to porcja ciężkiej i zabarwionej grooveową nutą muzyki z niskim, głębokim growlingiem. Generalnie granie mi się podoba. Jest tu melodyjność podkreślona solówkami, ale wiele riffów jest bardzo ciężkich i gniotących.

Doomsayer pochodzi z Pajęczna w województwie Łódzkim i zajmuje się death metalem. W zeszłym roku wydali demo zatytułowane „Demo 2016”, które jest dowodem na to, że w dzisiejszych czasach można samemu postarać się o dobrą jakość zarówno muzyczną jak i dźwiękową oraz skromne, ale przyzwoite opakowanie. W zalewie, głównie internetowych, propozycji ciężej natomiast o promocję, więc ja postaram się dołożyć swoją drobną cegiełkę i pochwalić koncept na łamach Dark Planet, gdyż uważam, że naprawdę warto.
leprosy : Behemot brzmiałby o wiele ciekawiej i agresywniej gdyby miał przybrudzo...
WUJAS : A czy Behemoth nie jest mocny? Według mnie jeden z najpotężniejszych...
leprosy : Mozna gdzieś ten materiał promocyjny wysłuchać? Już pie...

Trwa nabożeństwo w starym kościele. Łacińskie wersety niosą się wśród bladej poświaty i odbijają od zaciemnionych, ceglanych zakamarków. Nagle skrzypią wrota, ktoś wchodzi. Słychać kroki i jakieś groźne sapanie. Ten ktoś jest zły. Charczy, złorzeczy. Nagle wszystko staje w płomieniach i wśród wrzasku wiernych, nastaje krwawy koniec. Oto jestem. „…and finally, I will come! I will give a nuclear blow and dreams will burn.”

Ze sporym opóźnieniem trafiła do mnie debiutancka płyta Internal Quiet, bo wydana została w lato 2016 roku. Ale przecież heavy metal jest ponadczasowy i skoro w końcu dorwałem ją w swoje łapska i męczę w wysłużonej wieży już od kliku dni, to i ja coś o niej naskrobię, jednym przypominając to wydawnictwo, a innych z nim zapoznając.

Aphyxion to znany mi zespół i recenzowałem już ich pierwszą płytę „Earth Entangled”. Doceniłem wtedy warsztat muzyczny, ale narzekałem na kompozycyjność, która wypadła mało przekonywująco. Nie chciałbym sądzić, że to za sprawą moich uwag, które niekoniecznie musiały dotrzeć do Kopenhagi i wywołać konsternację, ale minęły dwa lata i Aphyxion wydał album znacznie dojrzalszy muzycznie i po prostu lepszy.

Pierwsza płyta Doliny Cieni bardzo mi się spodobała, czego dałem wyraz recenzując ją na łamach Dark Planet. Z dużym zaciekawieniem podszedłem więc do przysłanego „Horyzont Zdarzeń” i wierzyłem, że będzie to coś tego samego pokroju. Nie przeliczyłem się ani trochę. Drugi album jest co najmniej tak samo dobry i znowu zawładnął moimi myślami wyrywając w nich swoje melodyjne piosenki.

Thesis to nazwa, która gdzieś tam mi przemykała i kiedy dostałem do recenzji ich najnowszą EPkę „Płoń”, nie była mi obca. Po raz pierwszy jednak zetknąłem się z muzyką, a ponieważ ja zajmuję się metalem, przy pierwszym przesłuchaniu już właściwie postanowiłem o niej nie pisać i zamiast wyeksponować na półce, schować do szafki z odpadami. Moje zaciekawienie gwałtownie wzrosło kiedy zorientowałem się, że trzon Thesis stanowią muzycy doom metalowego Oktor.

Oktor to projekt tworzony przez braci Jerzego i Jana Rajkow-Krzywickich, znanych szerszej publiczności z formacji Thesis. Oktor jednak był pierwszy i jest jak taka nierozwinięta poczwarka. Ale nie nierozwinięta dlatego, że nie umiała zostać pięknym motylem, a dlatego, że nie chciała. Podziemna stęchlizna, lepka wilgoć i piwniczny chłód jest tym co ukochała sobie najbardziej, a raniące ciernie z okładki są jak miód na pękające serce. Album „Another Dimension Of Pain” jest ukoronowaniem pierwszej dekady istnienia tego tajemniczego i nietuzinkowego zespołu.

Właśnie trafiłem na reklamę napoju (dla rozwiania wątpliwości: można go pić za kółkiem i ma nazwę jednego z gatunków drapieżnika), która stara się nakłonić swoich "targerian" do wspomagania się właściwościami z tej puszeczki przy wylewaniu siódmych potów. Najpierw jedna puszeczka za zdrowie szefa w korporacji, a potem druga puszeczka na siłowni lub na ekstremalnych eskapadach sportowych. Czemu o tym wspominam? Chyba dlatego, że z wiekiem i postępem łysienia coraz bardziej mnie to drażni.

Już samo logo i nazwa Lux Perpetua oraz okładka i tytuł ich płyty „The Curse Of The Iron King”, nie pozostawiają wątpliwości czego możemy się dalej spodziewać. I rzeczywiście, klawiszowe intro w stylu Rhapsody Of Fire, wchodzące, tego samego typu, gitary i wreszcie atak zwiastujący płynne przejście w pierwszy numer, otwierają tę wojenną sagę. Przed nami pięćdziesiąt cztery minuty przeklasycznego power metalu.

Astheria to zespół, który istniał już kiedyś i nawet wydał demo w 2006 roku. Potem był jeszcze jeden singiel i pięcioletnia przerwa w działalności. Projekt wskrzesił Karol Szcześniak, który jest tu kompozytorem, autorem tekstów, wokalistą, gitarzystą i klawiszowcem. Dokooptował sekcję rytmiczną i w ten sposób powstała płyta „Astheria”, wydana własnymi nakładami w 2016 roku.

Lunapar to wrocławski zespół, którego chcąc określić styl muzyczny, trzeba użyć wielu słów. W internecie dominują takie określenia jak post hardcore, hard rock, aleternative rock/metal i grunge. Faktycznie myślę, że w różnym stopniu, wszystkie one są słuszne, a przekonać się o tym można na wydanej w 2014 roku płycie „Lunapar”.

Minął już prawie rok od ukazania się debiutanckiego materiału warszawskiego Koios, a piszę o nim dopiero teraz, bo dopiero teraz dostałem tę płytę. No cóż, lepiej późno niż wcale, tym bardziej, że po zapoznaniu się z nią mam same pozytywne odczucia. „Triangulate The Triangle” to półgodzinna EPka z potężnie energetyzującą dawką groove death metalu. Ogólnie nie jestem zagorzałym zwolennikiem tego gatunku i niezbyt lubię dostawać takie płyty, bo często są do siebie bardzo podobne i nie mam już pomysłów co o nich pisać. Koios jednak mnie zaskoczył, a ich muzyka mi się spodobała.

Albumem „Moon In The Scorpio” Limbonic Art mocno namieszał na norweskiej scenie black metalowej, z miejsca stając się jej czołowym symfonicznym przedstawicielem. Na „In Abhorrence Dementia” wiele osób już czekało i myślę, że nie mogli być zawiedzeni. Zespół wydał następną, długą porcję swojej czarnej sztuki, moim zdaniem rozwijając się muzycznie.
zsamot : Najciekawszy, najdojrzalszy album Limbonic.

„Incipit Satan” to płyta, która szokuje. Już nie mówię, że może zaszokować zwykłego zjadacza chleba, bo to raczej nic dziwnego, ale i starego fana Gorgoroth również. Zespół bowiem pokazuje się zupełnie odmieniony, z czystym brzmieniem, wyraźnymi riffami, klawiszami (Daimonion z Enslaved) i, o zgrozo, melodią. To zupełnie inaczej niż na swoich poprzednich, apokaliptycznych produkcjach. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to wciąż niesamowicie skrajny album i do tego kurewsko ekstremalny.

Wymawiając nazwę Disgorge w muzyce metalowej od razu trzeba dodać czy chodzi o ten amerykański czy meksykański. No więc ja dzisiaj o amerykańskim. Pochodzący z San Diego w Kalifornii, bluźnierczy twór, zadebiutował w 1999 roku albumem „Cranial Impalement”, ale jeszcze w tym samym roku zdołał wydać swoją drugą płytę „She Lay Gutted”. Tak więc płodność obfita, choć z drugiej strony trzeba dodać, że żadna z tych płyt nie dobija nawet do dwudziestu pięciu minut. Co ciekawe, pomiędzy tymi dwoma tytułami doszło do wymiany połowy składu. Matti Way i Ricky Myers dobrali sobie nowych muzyków, a gościnnie wspomaga Mattiego na wokalu Erik Lindmark z Deeds Of Flesh.
leprosy : Znam zarówno Amerykańców jak i Meksykoli, w sumie podobny styl. Gęs...

Rok po swoim drugim regularnym albumie „The Ethereal Mirror”, Cathedral postanowili wydać EPkę. Nosi ona tytuł „Statik Majik” i zawiera tylko cztery utwory, w tym jeden ze wspomnianej płyty. Czas trwania tego cacka to jednak aż czterdzieści minut, co spowodowane jest głównie nieprzeciętną długością ostatniego numeru, ale po kolei.

„It's been a long time but we are here again, It's been five long years of thunder, lightning and rain”. Tak Tiamat zaczyna swój album “Amanethes”. Faktycznie tyle właśnie minęło od “Pray”. Tiamat wrócił i to w dość zaskakujący, bo w wyjątkowo, jak na siebie, mocny sposób. „The Temple Of The Crescent Moon” i “Equinox Of The Gods” to bardzo energiczne i przebojowe uderzenia. Tiamat wybucha gitarową i perkusyjną siłą, a do tego potężnym i zachrypniętym wokalem. W dodatku są to świetne i melodyjne kawałki.

Traktor to zespół, który istniał już na początku lat dwutysięcznych i wydał wówczas demo „Forgotten Shit”, a później słuch o nich zaginął. W tym czasie Mekong Minetaur wcale nie tracił czasu, bo łupał w Terrordome i Fortress. Traktor odrodził się w roku 2011, z udziałem Toma The Sroma z obu wyżej wymienionych zespołów. W 2013 nakładem Thrashing Madness Productions ukazał się debiutancki album.