– Dosyć! - krzyknąłem. Kilka głów odwróciło się w moją stronę. – To niedorzeczne wypływać w morze w tak paskudną pogodę! Poczekajmy, aż… – nie dokończyłem, gdyż Lazarus chwycił mnie pod ramię i wyprowadził z tawerny.

Mike Andrea dopiero pierwszy rok pracował w agencji “Detective” i już był uważany za najlepszego pracownika.Wstawał rano, wykonywał kilka ćwiczeń gimnastycznych. Faceci od planowania pogody mówili, że będzie upalnie i słaby, chłodny wiatr. Ale chyba zmienili zdanie, bo na niebie były białe chmury, a wiatru nie było wcale. Ubrał się, wziął kartę magnetyczną i pojechał windą do garażu. W 23 sektorze znalazł swój wóz. Był to dość masywny pojazd opancerzony z emitorem pola energetycznego. Wolał tę pancerkę od jakiegokolwiek pojazdu, gdyż jak dowiedział się od agencyjnego komputera, ze śmierci Mike’a ucieszyłoby się sto tysięcy osób.

Genia od obiadu chodziła rozżalona. Nie miała chęci do pracy, której sporo pozostało w kuchni. Zabrała się wprawdzie do sprzątania naczyń, lecz myśli jej zajęte były Inną sprawą. Prosiła przed chwilą Zygmunta o pieniądze na kupno torebki, a on zwyczajnie odmówił tłumacząc, że jest właśnie pięć minut przed pierwszym. Po prostu powiedział, że dałby chętnie, lecz nie ma ani grosza i dziwi się ogromnie, jak może mieć takie pretensje.

Była miła. Miała włosy do bioder, noszone przeważnie luźno rozpuszczone, czasem upleciony kolorowy warkoczyk. Ubierała się często w spodnie typu bojówki i ciężkie buty. Nie znosiła nudy. Chciała wypaść zawsze jak najlepiej we wszystkim, co robiła. Udawało się jej to! Dzisiejszej nocy wstała wcześniej, niż zwykle. Nie jak zawsze około trzeciej, tylko wyjątkowo po pierwszej godzinie. Nie mogła spać.

Zastanawialiście się nad rzetelnością podań i mitów funkcjonujących w powszechnym obiegu? Dopuszczaliście możliwość istnienia ziarenka prawdy w ich treści ? Próbowaliście kiedykolwiek dociec co kryje się za ruchami ezoterycznymi ? Jeśli odpowiedź na to pytanie jest negatywna, doskonale. Nie zajmujcie się okultyzmem jeśli nie posiadacie odpowiedniej siły duchowej, wiedzy i przewodnictwa mędrszych od siebie.

Zardzewiałem. Prawa ręka wczoraj odmówiła już ostatecznie posłuszeństwa i wszystko musiałem wykonywać lewą. Dzisiaj i ona już nie działa. Na moim ciele rozchodzą się rdzawe plamy, podobne do kwiatów. Miejscami pojawiają się dziury, za którymi tętni obojętnością puste wnętrze. Serce mozolnie tłoczy gęstniejące płyny, wciąż niezmordowane i przepełnione nadzieją, jednak pozostałe układy jeden po drugim ulegają rozkładowi.

Pewien sen, który ostatnio śniłem.
Wiosna obudziła mnie ze snu ciepłym deszczem. Słońce, wyglądając zza potarganych chmur rozgrzało moją skórę. Na moim ramieniu przysiadł roztargniony ptak i po kilku nerwowych trelach uciekł gdzieś, gonić własne marzenia. Sękate palce drzew zakwitły soczystymi pąkami, a ja wciąż czekałem.

Moje alter ego jest dwunastoletnią dziewczynką. Skąd to wiem? Właśnie siedzę obok niej. Letnia noc tętni ciepłym wiatrem, a chłodna trawa łaskocze wnętrza moich dłoni. Ponad nami onieśmiela swoim ogromem nieboskłon z niezliczoną ilością gwiazd. Dziewczynka patrzy z lekko otwartymi ustami w wirujące kolory mgławic, nieposkromione odnogi galaktyk, słońca przyszłych i przeszłych światów. W jej zielonych oczach tańczą ogniki zachwytu. Sam też wpatruję się w fascynujące widowisko, które wyryte głęboko w ludzkiej naturze karze wciąż na nowo czuć nam pierwotną bojaźń przed niepoznanymi tajemnicami wszechświata.

Wstałem z łóżka przed południem. Przeszedłem przez ciemny przedpokój do kuchni. Trzymam zasłonięte okna ponieważ nie znoszę światła. Na parapecie schną kwiaty, których już od roku nie podlewałem. Zasuszona ziemia odstrzeliła od doniczki. Może kiedyś je wyrzucę, ale nie teraz, nie dzisiaj. Pojutrze. W lodówce nic nie ma, bo i dlaczego coś miało by być? Chwilę walczę ze sobą, aż wreszcie potrzeba ponownego położenia się wygrywa z głodem. Nic mi się nie stanie jeżeli nie zjem kolejny dzień.
Czy lepiej jest doświadczyć naprawdę dobrych rzeczy czy przeżyć w swojej wyobraźni rzeczy niesamowite? Obudził mnie głos. Niespokojnie odsunęłam kołdrę i otworzyłam oczy. - Spokojnie, to tylko ja – usłyszałam dobrze znany mi głos Anke, mojej współlokatorki – wstawaj szybciej, dzisiaj nasz wielki dzień, lecimy na Curacao. – dodała, po czym wybiegła z pokoju.

Miliony telewizorów zmieniły się w płonące pochodnie, migające tym samym czerwonym logiem programu „Żyj i pozwól żyć”. Po drugiej stronie kabli, gdzieś w studiu telewizyjnym prezenter Piter Milovski, groteskowo rozciągał szczękę, masował mięśnie karku i ze skupieniem patrzył na zmieniające się cyfry zegara. Pozostało trzydzieści sekund. Przekaz na żywo, obejrzy dwie trzecie świata. Jak co tydzień, jak zawsze. Reżyser postawił koło pulpitu parujący kubek z kawą i raz jeszcze pobieżnie sprawdził ustawienia konsoli.

Drzwi do Sali tronowej rozwarły się, uderzając o ściany z wielkim hukiem. – Panie, bestia trawi ogniem wasze włości - krzyknął wbiegając w przypalonej zbroi, jeden z gwardzistów. Rozkazał przyprowadzić swojego rumaka. Był to ciężki koń zimnokrwisty, rasy sire z pięknymi pęcinami zakrywającymi kopyta. W między czasie, założył lekką lśniącą zbroje i chwycił za swój potężny dwuręczny miecz.
Od kilku tygodni Amandę męczy ten sam koszmar senny. Pewnego dnia dowiaduje
się, że jej mama miała próbę samobójczą. Jak ta informacja wpłynie na Amandę? Znowu obudziła się w środku nocy, zalana łzami. Od kilku tygodni męczył ją ten sam koszmar: Amanda stoi bezradnie, patrząc jak jej mama skacze z balkonu. Potem dostawała informację ze szpitala psychiatrycznego,że jej mamie się pogarsza. Tak było zawsze, ale nie dzisiaj. Jak zwykle Amanda zwlekła się z łóżka o piątej rano i poszła do łazienki.
Pobyt w psychiatryku zaliczyłbym do czystego koszmaru. Nie życzę go najzagorzalszemu z pośród nieprzyjaciół. Nowojorski szpital psychiatryczny stał się mekką dla przeróżnej maści pismaków. Nagłówki gazet przesycone były chwytliwymi hasłami dla spragnionych wrażeń poszukiwaczy zjawisk niewyjaśnionych. Policja staje się bezsilna. Kamery przemysłowe nie zarejestrowały żadnych podejrzanych ludzi. Ofiary w zadziwiający, by nie powiedzieć spektakularny sposób kończą swój żywot.
Pod koniec listopada pogoda przypomina bosą i zmarzniętą dziewczynę, uciekającą przed chłodem w ciepło gasnących kolorów liści. Stałem na przystanku ze swoim sześcioletnim synkiem i czekałem na autobus. Wokoło nas przepływały skulone i zmarznięte sylwetki innych ludzi, podobne do nieruchomych brył, z wnętrza których buchała zamarzająca para. Śliski i lepki szron okleił wszystko wokoło, odpychając zdradziecko podeszwy butów i chwytając rękawiczki, które za bardzo zbliżały się do metalowych powierzchni barierek.
Tańczyliśmy razem, chociaż nie umiem i nie lubię tańczyć. Pomiędzy szarymi ścianami bloków z materiału twardego jak nasze życie i sny. Schowaliśmy twarze w nigdy nie milknący cień, w szumiący wrzask deszczu, w mrok niesłabnącego domysłu. Tylko „zdawaniem się” nazywałem świat tężejący wokół nas jak beton koloru serca pospolitego kamienia. Czy posiadam chociaż odrobinę tego, co mam?Dark_Apostle : W tym co piszesz, podoba mi się to, w jaki sposób rzeczy pozornie proste,...
LordLard : Ciekawy i świetny wiersz.
Ulica tonęła we mgle wyziewów ze
studzienek kanalizacyjnych. Czarne monolity zabudowań lśniły jak
świeżo wygarbowana skóra. O metalowe płyty chodnika uderzyły
czarne i ciężkie krople deszczu. Spojrzałem w górę, tam gdzie w wiecznym mroku gubiły się wszystkie spojrzenia ciekawskich, skazane na wieczną tułaczkę po bezkresnych konturach zabudowań. „Deszcz?” W moim świecie deszczem nazywaliśmy tą czarną i smolistą breję, o metalicznym smaku, która leciała z bóg wie jakiej otchłani. WylizanySnem : WTF
leszekamg : Świetne opowiadanie, https://twojarandeczka.pl/




