Celebracja szykownego jubileuszu 24 a następnie 25-lecia grupy KMFDM wyraźnie przeciągnęła się w czasie o kolejnych 365 dni. Podobnie jak rok temu, do rąk fanów amerykańsko-niemieckiej załogi, zgodnie z obejmująca kilka wcześniejszych lat strategią, trafiło więcej niż jedno ogólnie przyjęte za urodzinowy prezent wydawnictwo. O ile poprzednie płyty grupy "Tohuvabohu", remiksowy "Brimborium" czy kolekcja "Extra Volume" pozostawiły u fanów spory niedosyt tak pierwsza z dwóch propozycji AD 2009 - "Blitz" sygnalizuje oczywiste odrodzenie w ekipie Saschy Konietzko. Nareszcie!
Autopsy - po polsku autopsja, czy jak
kto woli sekcja zwłok, pod ta nazwą kryje się amerykańska
formacja deathmetalowa. Podczas niniejszej recenzji, nie pokuszę
się o takowy zabieg, bo pacjent żyje (2008 rok - reaktywacja
zespołu) choć stan jego zdrowia daleki jest od tego co prezentował
na początku lat 90-tych. Tak agresywna muzyka w momencie debiutu
zespołu, który ukazał się w 1989 roku, to było naprawdę
coś! To robiło wrażenie i po dziś dzień wywołuje ciarki na
plecach. Nie ulega jednak wątpliwości, że styl grupy nie był
jeszcze do końca zdefiniowany, ale już wówczas pojawiła się
spora ilość elektryzujących partii gitarowych, mocnych
charakterystycznych refrenów i ostrych brzmień.
San Francisco roku 1987 - z
inicjatywy perkusisty Chrisa Reiferta do życia powołana zostaje jedna
z najbardziej zasłużonych, a za razem najmniej docenianych i
zapomnianych formacji lat 90-tych - Autopsy. Są tacy, którzy na samą myśl
o tym zespole dostają gęsiej skórki i wypieków na
twarzy. I fakt ten wcale mnie nie dziwi. Debiutancki album zespołu "Severed Survival" zapewne zaskoczył wielu wściekłą,
bestialską muzyką.
Po jakże długim oczekiwaniu
mogę w końcu powiedzieć "w końcu". Chyba już nikt nie wie ile trzeba było
czekać na nowym album Fading Colours. Najważniejsze jednak, że premiera "Come"
nastąpiła, a w moich łapkach znalazł się owy digipack, a w głośnikach zaczęły
rozbrzmiewać zarówno nowe jak i znane mi utwory. Pierwsze wrażenie - warto było
czekać na każdy dźwięk, który płynie do moich uszu.
My Dying Bride ma to do siebie, że każdy ich album jest wielce wyczekiwany, teoretycznie przewidywalny, ale za każdym razem niesie za sobą jakąś niespodziankę. Zanim ukazał się 10 krążek Anglików "For Lies I Sire", Steinhorpe zdążył wymienić sekcję rytmiczną i zwerbował do szeregu skrzypaczkę. Po dosć eksperymentalnym, ale intrygujacym "A Line Of Deathless Kings" byłem bardzo ciekaw w którą stronę podąży brytyjski sekstet.
Aż trzy lata przyszło czekać fanom grindcore na następcę debiutanckiego albumu General Surgery "Left Hand Pathology". Chyba nikt się nie spodziewał, że Szwedzi zmienią cokolwiek w swojej muzyce. Tak też jest w rzeczywistości - "Corpus In Extremis: Analysing Necrocriticism" nie ma w sobie krzty oryginalności i progresu, ale za to jest kawałkiem soczyście zagranego grindu.
Nowy Orlean - miasto położone w
południowo- wschodniej części stanu Luizjana, w delcie rzeki
Missisipi, nad Zatoką Meksykańską. Ostatnim czasem znane jest
przede wszystkim z powodu huraganu Katrina, który w 2005 roku
nawiedził kolebkę amerykańskiego jazzu, jak zwykło się o tym
mieście mawiać. Dlaczego o tym wspominam? Przyczyna jest bardzo
prosta. Down to kapela pięciu facetów, którzy
wychowali się na przedmieściach Nowego Orleanu i koloryt tego
miasta mają we krwi. Nic więc dziwnego, że pierwszy krążek
formacji zatytułowany "NOLA" w mojej głowie dokonał
spustoszenia, które porównać można by było tylko z
cyklonem o sile rażenia Katriny.
Choć Carcass uchodzą za czołowego twórcę grindcore, to na przestrzeni blisko 20 lat nie spotkałem grupy, która potrafiłaby nawiązać do wczesnych dokonań Anglików. Brakowało mi innej formacji, która oferowałaby taką samą porcję brudu, niechlujstwa, dzikości i krwawego, surowego mięsa. W końcu jednak znalazłem pośrednie ogniwo w ewolucji - nazywa się ono "Morgue Sweet Home" hiszpańskiego Haemorrhage.
Już okładka nowej płyty Röyksopp "Junior" nie przypadła mi do gustu - zbiór przypadkowych obiektów połączonych w dyskusyjnej urody kolaż. Jednakże niezrażona niczym, a i zachęcona udostępnionym darmowo singlem, czekałam na możliwość zapoznania się z nowym materiałem Norwegów. Muzycy przedpremierowo udostępnili na swojej stronie wszystkie utwory z możliwością odsłuchania całości, co też rychło uczyniłam, jak tylko pojawiły się one w sieci.
Światowa scena electro jest w zdecydowanym stopniu zdominowana
przez mężczyzn, szczególnie jeśli chodzi o tą znaną i znaczącą część. Nie
dziwne jest więc, że w końcu powstał projekt skupiający wokół siebie kobiety
tworzące w tym nurcie - machineKUNT Records, którego jednym z pierwszych kroków
było wydanie składanki "Extreme Women In the Dark Future" przybliżająca postaci
18 mniej, lub bardziej znanych zespołów, w których znaczącą rolę odgrywają
kobiety.
Na nową płytę Johna Frusciante
czekałem z dużą niecierpliwością i jeszcze większym niepokojem.
Bo jak to zwykle bywa przed pewnymi artystami poprzeczkę stawia się
dość wysoko. Z drugiej zaś strony czy nie za dużo wymaga się od
osoby, która jeszcze w połowie lat 90 była bliższa
śmierci niż scenie muzycznej i kolejnym trasom koncertowym? Czy
nie dają znać o sobie moje wygórowane, muzyczne oczekiwania?
Do "Hearts For
Bullets" podchodziłam z dużym dystansem. Wcześniejsze dokonania projektu Ayria
nie wzbudziły mojego zachwytu, chociaż trzeba przyznać, że EPka "The Gun Song"
szczerze mnie zaintrygowała, czego skutkiem było sięgnięcie po najnowszy album
zespołu, który od razu poraził mnie swoją różnorodnością.
Wow! To słowo ciśnie mi się na usta! To może być objawienie nie tylko na rodzimej scenie metalowej, ale może i światowej. Egoist to jednoosobowy projekt Stanisława Wołoncieja, na co dzień perkusisty NewBreed. Kołaczące się od lat pomysły postanowił przelać na dźwięki (po raz drugi) i zapraszając do współpracy samego Patricka Mameli z Pestilence (Wołonciej był brany pod uwagę jako kandydat na perkusistę do projektu C-187, dowodzonego przez Mameli) stworzył album, który jest co najmniej nowatorski.
Po bardzo obiecującym debiucie "Planet Decibelian" byłem bardzo ciekaw tego co pokaże Mothra na kolejnym wydawnictwie. Gdy w moje ręce wpadło w końcu "Dyes" - najnowsza propozycja grupy, zdziwiłem się, że jest tam zaledwie 6 utworów, tym bardziej, że jest to pełny album grupy. Moje nadzieje, że dostanę porcję solidnego grindu raczej więc zostały rozwiane.
Chociaż świdnicki Orchard istnieje już ponad dekadę, to dopiero
niedawno zaczął zdobywać rozgłos w progmetalowym światku. Najpierw przecierał sobie drogę pierwszym albumem "Orchard", natomiast teraz powrócił z drugim
wydawnictwem, które to światło dzienne ujrzało dokładnie 24 stycznia
tego roku. Elegancko wydany w formie digipaku krążek, ze stylizowaną na retro
okładką (i jak tu nie mieć od, nomen omen - progu, skojarzeń z Opeth?),
przynosi wprawdzie tylko 5 utworów, ale o łącznym czasie prawie 42
minut. A to już całkiem pełnowymiarowo. Na początku już zapewnię, iż
czas ten został mądrze wykorzystany i słuchając materiału nie ma się
wrażenia przesytu czy też poczucia znurzenia.
O powrocie Pestilence na scenę mówiło się od dłuższego czasu. W końcu wieść o nagrywaniu nowego materiału zelektryzowała cały deathmetalowy światek. Od dłuższego czasu znana była oprawa graficzna "Resurrection Macabre", a Patrick Mameli, Patrick Uterwijk, Tony Choy oraz Peter Wildoer mieli zapewnić sukces tego come backu - w końcu tak doświadczeni muzycy powinni być gwarancją jakości. Z dniem 16 marca fani mogli zweryfikować dyspozycję holenderskiej grupy. Wcześniej Pestilence zamieściło trzy kawałki na swoim profilu MySpace, ale muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do wielu opinii nie podzielałem optymizmu. Moje obawy się potwierdziły - Pestilence poszło na łatwiznę.
Komentarze zsamot : - Carcass Tomek, mówisz serio czy ironizujesz? Bo jak dla mnie...
DEMONEMOON : Carcass?Swietny powrot,pozostaje tylko sprawdzic forme chopakow na zywc...
Harlequin : Chyba mam dziś problem z czytaniem ze zrozumieniem :/
Uaaa, to był męczący odsłuch. Warszawski Sphere wraz ze swoim debiutanckim albumem "Damned Souls Rituals" dostarcza słuchaczowi 52 minuty ekstremalnego, intensywnego death metalu, przez który cieżko jest fizycznie przebrnąć.
Nasi zachodni sąsiedzi nigdy nie mieli talentu do pisania skomplikowanej, urozmaiconej muzyki. Czego więc można się spodziewać po debiutanckim krążku niemieckiego September Murder? Na pewno niczego, co by intrygowało. I tak też jest w rzeczy samej.
Metalcore jest już tak przegrzanym gatunkiem, że ciężko odnaleźć w nim coś naprawdę wartościowego. Debiutancki album niemieckiego Never Die Alone tylko potwierdza tą tezę, gdyż rzadko trafiam na albumy, których nie da się słuchać, a ten do takich należy niewątpliwie.
Debiutanckie EP deathmetalowego Pleroms Gate z Gdyni to kawał naprawdę interesującej muzyki. Kwartet dostarczył 5 utworów, którymi chce udowodnić krajanom, że symfoniczny death metal ma rację bytu. Formacja szkielet kompozycji buduje na oldschoolowym death metalu w
stylu Malevolent Creation - przyzwoity poziom instrumentalny,
odpowiednia dawka ciężaru i brutalności, do tego wokal kojarzący się
momentami z Piotrusiem z Vadera.

