Kiedy kilka miesięcy temu po raz pierwszy usłyszałem album Daughters, pomyślałem sobie: arcydzieło. I choć od jego ukazania się minął już rok, ciągle nie mogę znaleźć na nim słabych momentów. Ciągle jestem nim (napisałbym zauroczony, ale jakoś nie pasuje to do tej muzyki) wstrząśnięty. Nawet teraz osłuchany z płytą na dobre i na złe, pisząc o niej czuje się lekko zmieszany, a może i zakłopotany. Ale tak to już bywa, jak oko w oko staje się z doskonałością, właśnie wtedy najczęściej pada coś w stylu: „ani be, ani me, ani kukuryku”. Ale postaram się trzymać fason.
Artension to progmetalowo-neoklasyczna dawka energii aktywnie działająca w latach 1993-2005. Założycielem grupy był ukraiński klawiszowiec Vitalij Kuprij, występujący wcześniej w Polsce, grając utwory Chopina. Studiując klasyczne tajniki muzyki w Lucernie poznał szwajcarskiego gitarzystę Rogera Staffelbacha. Utrzymywanie kontaktów z muzykami zza Atlantyku zaowocowało nawiązaniem współpracy z perkusistą, basistą i wokalistą, a byli to odpowiednio: Mike Terrana, Steve DiGiorgio i John West. Zostawili po sobie siedem płyt utrzymanych w tej samej stylistyce na bardzo wysokim poziomie technicznym i dobrze przyjmowanych w środowisku fanów gatunku.
Każda kolejna płyta R.E.M. jest jak odnaleziony po latach stary kumpel, z którym kiedyś świetnie spędzało się wieczory i za którym tęskniliśmy. Michael Stipe puścił w kilku wywiadach farbę, że do nagrywaniu nowego materiału zespół zaprosi nie byle jakich gości. Nie skłamał. Na krążku usłyszeć można Eddiego Veddera, Patti Smith i członków grupy Peaches. Można powiedzieć, że Stipe i jego koledzy dobrali sobie do pomocy znajomych z najwyższej rockowej półki.
To był błąd. Tak po pierwszym przesłuchaniu miałem powiedzieć, że mi zależy. Po drugim miałem wyznać, że świata nie widzę poza "New History Warfare Vol. 2 Judges", ale wstrzymałem się do trzeciego. I bardzo dobrze zrobiłem, w końcu oświeciło mnie w pełni. Przypomniałem sobie o mojej niedawnej miłości. Przypomniałem sobie o ostatniej płycie niejakiej PJ Harvey. Mam nadzieję, że się o tym nie dowie. A jeśli już to wybaczy mi zdradę. W końcu zauroczyłem się w nie byle jakim albumie. Kto, jak kto – ale Colin Stetson przez ostatnie trzy lata również nie próżnował.
Gdy tylko pojawił się ponownie na scenie metalowej pochodzący z
Wrocławia Thy Worshiper z młodzieńczymi wypiekami na twarzy porwałam się
na nowy materiał. I jak się okazało mój zapał jak najbardziej się
opłacił. „Opowieść jednej nocy” to zestaw utworów promocyjnych,
zapowiadający wydanie płyty „Wschód”. Materiał bezwzględnie
przypieczętował swą obecność na najwyższym podium tegorocznych
wydawnictw według mojego osobistego rankingu. Potwierdzeń powyższych słów nie trzeba długo poszukiwać.
Po doskonale odebranym na całym świecie debiucie "Paradise Under Fire" hiszpańskie Plasmodivm wraca ze studia z nowym albumem "The Post-Modern Prometheus". W najnowszym albumie Plasmodivm co bardziej zagorzali wielbiciele prozy Mary Wallstonecraft Shelley dostrzegą czytelne nawiązanie do jej epokowego "Frankensteina", którego wszak pełna nazwa to "Frankenstein, albo Nowoczesny Prometeusz". Nie ostatnie to nawiązanie do dzieła żony Percy'ego Shelleya w tym albumie.
Jaki piękny jest ten album. Płyta na której pojawiają się tak genialne utwory, że nie raz przyjdzie nam mocno rozdziawić buzie ze zdziwienia. "Sisterworld" to muzyka, którą Liars dawkuje nam niczym kroplówkę w szpitalu. Ujarzmiona motoryka, wzbudza tylko łaknienie słuchacza na więcej i więcej. Amerykanie nic sobie z tego nie robią – dozują przyjemność, czasem oczywiście wypuszczą ją na powierzchnie, pokazując tym samym kosmiczny potencjał formacji.
Najpierw krótkie przypomnienie: był sobie kiedyś taki zespół Clann Zu. Genialna kapela,
która rozpadła się w 2005 roku, po wydaniu zaledwie dwóch
płyt. Declan de Barra (wokalista) wybrał solową karierę.
Pozostała trójka: Rohan Rebeiro (perkusja), Liam Andrews (bas
i wokale), Ben Andrews (gitara) skupiła się w pełni na ich
wspólnym projekcie My Disco. Już rok później kapela
wypuściła na światło dzienne pierwszą regularną płytę Cancer.
Choć rock ma się ciągle dobrze, to
niestety coraz mniej płyt wzbudza ogólnoświatowe poruszenie.
Sezonowe gwiazdy zastępują kolejne, a producenci głowią się, gdzie tu
by jeszcze „coś” podrasować i w ostateczności spieprzyć. I
tylko zysk się liczy, bo i wytwórnie przestały dbać o
długofalową karierę artystów. Ale PJ Hearvey „jakoś”
sobie radzi. Muzyką na „Let England Shake” to dzieło dojrzałej
wokalistki. Słychać to dosłownie w każdym utworze. Album, którym
może chlubić się po wsze czasy.
Szczerze,
najzupełniej szczerze, nie spodziewałam się za wiele dobrego po
tym albumie, mając w pamięci poprzednie krążki death/thrashowej
brygady z Kuopio. Nie jestem największą fanką ani thrashu, ani tym
bardziej deathu i z założenia podchodzę do nich ze sporą rezerwą.
Ale, jak się okazało, niesłusznie.
Trobar De Morte założony został w latach dziewięćdziesiątych za sprawą charyzmatycznej Lady Morte. „Reverie” jest tym ich albumem, który z wielu względów najmocniej utknął w mej pamięci. Jeśli ktoś ma otwarty umysł na podróże poprzez mistyczne, baśniowe krainy przesiąknięte specyficznym klimatem tajemniczych, średniowiecznych zamków z pewnością nie pogardzi lub przynajmniej zapozna się z dorobkiem tego zespołu.
Jeszcze pierwszy kwartał tego roku nie przeszedł do historii, a ja już mogę wskazać swój bezapelacyjny typ w kategorii album roku 2011. Na myśli mam drugi krążek w dorobku fińskiej formacji rosyjskojęzycznej - KYPCK (czyt. Kursk) pod tytułem "Nizhe" (czyli "Poniżej"). Zespół, w którego składzie znajdziemy m.in. muzyków zespołu Sentenced, potwierdza wysoką jakość własnego, oryginalnego stylu.
Ciekawe ilu z Was słyszało kiedyś nazwę Fatima Hill? Z pewnością niewielu, gdyż po pierwsze zespół pochodzi z Japonii, której obywatelom parającym się metalem ciężko się przebić poza swój kontynent (oczywiście są też wyjątki typu Sigh), a po drugie swoje najlepszy wydawnictwa zespół nagrał w „okolicach” przełomu wieków. Na szczęście są ludzie, którzy troszczą się o to, by pamięć o zespołach godnych uwagi w narodzie nie zginęła.
Wykopalisk ciąg dalszy. Po przedstawieniu kilka miesięcy temu na łamach
naszej strony zespołu Nasty Savage - zapomnianego choć posiadającego
całkiem pokaźną grupkę fanów - postanowiłem zaprezentować coś, o czym
słyszało zapewne tylko kilku szczęśliwców na tym świecie. Zespół, który
nawet nie wiadomo czy istnieje, gdyż nawet ich oficjalna strona milczy
od dobrych 10 lat i nic nie wskazuje na to, żeby w ogóle była
aktualizowana.
Płyta „Lupus Dei” to drugi krążek metalowców z zespołu Powerwolf. Pierwszego („Return In Bloodred”) nie dane mi było „skosztować”, jednak jeśli jest to materiał dorównujący recenzowanemu wydawnictwu to jeszcze dziś zaczynam wyszukiwać go w sklepach internetowych, bo w dobie panującego wszem i wobec kryzysu zapas tego muzycznego antydepresantu może się szybko skończyć.
Przełożyć muzykę rockową na język
orkiestry symfonicznej próbowało już wielu twórców. Efekty bywały różne.
Wspomnijmy choćby album „S&M” zespołu Metallica, nagrany przy udziale muzyków z San
Francisco, zjednoczonych pod batutą Michaela Kamen’a. Ani rozmach
przedsięwzięcia ani profesjonalizm osób, biorących w nim udział, nie
zagwarantował porażającego efektu artystycznego. Dopuszczenie do głosu
orkiestry osłabiło impet kompozycji Metalliki, odzierając je z dzikości i siły
rażenia. Elementy wyjściowe, z których zbudowano monumentalny spektakl, nie ułożyły
się w spójną całość. Patos materiału zatriumfował nad jego jakością. Nic
dziwnego, że wielu krytyków muzycznych, uznało „S&M” za płytę niegodną
uwagi.
Epka Huge CCM rozpoczyna się od porządnego kopa bez żadnego ostrzeżenia
w postaci intra. Słuchacz zostaje przykuty do głośników przez fajny
początek tytułowego utworu. Później jest trochę gorzej, może dlatego, że
nie jestem wielbicielem maniery wokalnej Pacha (jednak z każdym
przesłuchaniem wokale lepiej mi wchodzą). W w warstwie pobrzmiewa gdzieś Virgin Snatch, Pantera czai się za
rogiem, a Slayer trzyma nóż za plecami. "Latayah" znów rozpoczyna się
zachęcająco, by później przejść w dość irytująco powtarzane słowo
"refrenu", którego jest pod dostatkiem w tym utworze.
Engelsstaub to niemiecka grupa założona w 1992 przez Marka Hofmanna jako kontynuacja jego poprzedniego projektu - Les Fleurs du Mal. Hofmann rozpoczynał przygodę z Engelsstaub jako projektem solowym, lecz wkrótce po wydaniu pierwszego singla zatytułowanego „Unholy” dołączyli do niego siostra, Silke Hofmann oraz polski muzyk Janusz Zaremba, z którym Hofmann otworzył label Apollon wydający płyty Engelsstaub.
Czas na recenzję kolejnej płyty „z wąsem”, która, mimo lat na karku, nie straciła nic ze swojej wyjątkowości i oryginalności. Swego czasu jeden z utworów tej formacji (było to bodajże „Bob Dylan Is The Fucking King”) usłyszałem na składance załączonej do jednego z popularnych wówczas periodyków. Utwór ten pierwotnie wywołał u mnie mieszane uczucia, ale z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskiwał w moich uszach na atrakcyjności i pamiętam, iż przez dobre dwa tygodnie zalegał pod czaszką i nie dawał spokoju. Nie było wyjścia, trzeba było ruszyć tyłek by zakupić całe wydawnictwo Naervaer. Z uwagi na wrodzone lenistwo i brak argumentów przemawiających do sprzedawców w sklepach muzycznych, wydawnictwo to udało mi się zdobyć dopiero po kilku latach. Dzięki temu doświadczeniu po raz kolejny przekonałem się, że konsekwencja w działaniu popłaca.
Star of Ash to solowy projekt niejakiej Ihriel czyli Heidi Solberg Tveitan, znanej mi przede wszystkim z tego, że była/jest życiową partnerką guru sceny metalowej – Ihsahna. Widać dziewczynie znudziło się bycie w cieniu partnera w projektach typu Peccatum i postanowiła spróbować się z trudną materią, jaką niewątpliwie stanowi Muzyka (nie mylić z muzyką), powołując do życia „Gwiazdę Popiołu”.