Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Daughters – Daughters

Kiedy kilka miesięcy temu po raz pierwszy usłyszałem album Daughters, pomyślałem sobie: arcydzieło. I choć od jego ukazania się minął już rok, ciągle nie mogę znaleźć na nim słabych momentów. Ciągle jestem nim (napisałbym zauroczony, ale jakoś nie pasuje to do tej muzyki) wstrząśnięty. Nawet teraz osłuchany z płytą na dobre i na złe, pisząc o niej czuje się lekko zmieszany, a może i zakłopotany. Ale tak to już bywa, jak oko w oko staje się z doskonałością, właśnie wtedy najczęściej pada coś w stylu: „ani be, ani me, ani kukuryku”. Ale postaram się trzymać fason.

Ten album za kilka lat może stać się tym samym, czym dla matalcore’a jest „Jane Doe” zespołu Converge, jakbyście nie dostrzegli to ta sama półka, ten sam kaliber. Zresztą, do czego byśmy jej nie porównali, jednego możemy być pewni – to wydawnictwo jest dalekie od przerysowanych, przekalkowanych emocji, jakich pełno w noise rocku. Dużo na tej płycie jadu i wściekłości. W złośliwościach przoduje ich wokalista, taki przebojowy cham z niego wychodzi, ale dobrze takich śpiewaków dłużej się pamięta. Zdarty głos Alexis’a Marshall’a, którego poziom agresji można porównać chyba tylko z wrzaskiem Phila Anselmo, podśpiewującego sobie nieśmiało pod nosem przeboje Danziga. A to przecież żaden wstyd, żadna ujma – nie wiem w ogóle czemu tak długo, krył się ze swoim talentem.

Największe pochwały należą się jednak instrumentalistom. Ewolucja, jaką zafundowali sobie w przeciągu czterech lat (poprzednia płyta Hell Songs wydana była w 2006roku) to skok jakościowy z zapomnianej groty w rockową przestrzeń kosmiczną. Duża w tym zasługa produkcji, która skupiła całą materie w jedną nierozerwalną całość. Przyczyniła się tym samym do powstania nut cięższych niż te, które można było obserwować na co dzień, nawet w innych, co bardziej brutalnych gatunkach muzycznych.

A zaczyna się dość niewinnie od kompozycji „The Virgin”. Jest dość, skromnie, miejscami chciałoby się napisać niewinnie. Od „The First Supper” Córki zaczynają wariować, w końcu człowiek najedzony ma więcej sił. Klaustrofobiczne, osadzone na ciężkich riffach utwory bywają rozjaśniane efektownymi zwrotami melodycznymi, które urozmaicają zbiór, czyniąc go w pełni przebojowym. Sporadycznie, tak trochę na krzywy ryj, wkrada się w to wszystko no wave’owym dziwactwo spod znaku The Birthday Party.

Dobrze – zakończmy wyliczankę, bo tak na dobra sprawę łańcuszek gatunkowy, który zainspirował ten materiał, wydaje się być niepoliczalny. Gitarzysta Nicholas Andrew Sadler jest w stanie odcisnąć piętno gry na każdej sekundzie muzyki, nadając każdej z osobna niepowtarzalnej barwy, nie zapominając jednak o tym, że wszystkie one dzielą wspólny, duszny, nieco psychodeliczny rys. Wielowarstwowe dźwiękowe faktury i skomplikowane, a czasem transowe rytmy wciągają i każą w skupieniu śledzić przebieg każdej kompozycji. Repetycja gitarowych motywów, mantra wokalna i delikatna hipnoza sekcji rytmicznej, są bardzo stosownym składnikami tej płyty. Tak, jest chociażby w jednym z najlepszych numerów: Our Queens (One Is Many, Many Are One). 

Daughters idzie porównać do wielkiego zderzacza hadronów. Dawno już żadna płyta mnie tak dotkliwie nie sponiewierała. Od dysonansowych wyładowań posadzka trzeszczy, a przez gitarowe szaleństwo mącą mi się myśli. Cóż, mam począć – znów pokpiłem sprawę, znów czuje się zmieszany.


Tracklista:

1. The Virgin

2. The First Supper

3. The Hit

4. The Theatre Goer

5. Our Queens (One Is Many, Many Is One)

6. The Dead Singer

7. Sweet Georgia Brom

8. The Unattractive, Portable Head


Wydawca: Hydra Head (2010)


Komentarze
Ignor : Nie wiem co Ci radzić - może warto kilka utworów z tej płyty po sieci...
Stary_Zgred : Lubię takie recenzje - ale kiedy dochodzi do słuchania płyt, to mi zazwyc...
Ignor : tak to już jest z noisem, nie każdemu przypasuje - ja akurat lubie sobie podo...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły