Ostatnimi czasy naszło mnie coś, aby przewertować co nowsze wydawnictwa thrashmetalowe. Nie ma co ukrywać, że w ostatnich latach thrash metal wraca do łask, co jest (niestety) głównie zasługą starych wyjadaczy. Może się powtórzę, ale to nowe wydawnictwa Heathen, Exodus, Overkill czy Megadeth stanowią głównie o współczesnej sile rażenia w tym nurcie muzycznym. Z nowszych twarzy póki co moją uwagę przykuły takie formacje jak Vektor, Violator i Municipal Waste. Poszukując więc czegoś, co utkwiłoby mi w pamięci na dłużej, obsłuchałem kilkanaście formacji, z których najlepsze wrażenie zrobiła nie znana mi do tej pory formacja Dekapitator.
Odkąd w obozie Gorgoroth zrobiło się dość gorąco, przykuło
to natychmiast uwagę nie tylko mediów ale także i fanów zespołu. Jak zapewne
wszyscy wiedzą, skład został podzielony na dwa złowrogie sobie ekipy a
mianowicie: King Ov Hell oraz Gaahl, a na drugim froncie Infernus. Jakby nie
było trzy ogromne osobistości w świecie black metalu i przewodnicy Gorgoroth po
ciernistej drodze w ciągu paru ostatnich lat. Po sądownej walce o prawa do
nazwy, pan Infernus szczęśliwy nadal może działać pod oryginalnym szyldem,
który kiedyś sam wymyślił. Gaahl i King również nie zakopali gruszek w popiele
i założyli własną formację o nazwie God Seed, nawiązując tym do kawałka o tej
samej nazwie zawartego na ostatnim wspólnie wydanym krążku "Ad Majorem Sathanas
Gloriam". Infernus szybko zreaktywował skład i z nowymi siłami ukazał światu,
że Gorgoroth bez tamtych dwóch jest również silny i gotowy do walki nagrywając
nowy album. Gaahl natomiast dość szybko wystawił kolegę do wiatru, gdyż
stwierdził że metal to nie jest to w czym czuje się teraz najlepiej i już go to
nie kręci. King nie stracił woli walki i również jak Infernus, tak i on odrobił
zadanie domowe.
W 1993 roku podczas wywiadu dla jednej z norweskich rozgłośni radiowych Euronymous zapytany o satanistyczne zespoły black metalowe, niemal bez zastanowienia podaje przykład kolegów z Darkthrone. "Black metal to zła muzyka tworzona przez złych ludzi – a oni właśnie tacy są" – kontynuuje. Szczerze powiem, że pewnie i bez tej reklamy sięgnąłbym po wydawnictwa rzeczonego zespołu, jednak takie słowa z ust mistrza czarnego rzemiosła to wielki komplement i dowód, że ekipa Nocturno Culto jest warta więcej niż kilka linijek tekstu na temat ich muzyki. Z takim nastawieniem kilka jesieni temu przysiadłem do trzeciego wydawnictwa grupy – "Under A Funeral Moon". Dziś pora powspominać.
Ta recenzja to bardziej hołd poległym niż cokolwiek innego. Chociaż grupa może nie była znana szerokiemu gronu słuchaczy i nie wpisała się w świadomość rzeszy krnąbrnych czcicieli "bezbożnej muzyki" takimi ekscesami jak Gorgoroth czy Mayhem, jednak z nutką samouwielbienia w głosie, powiem że szczęśliwy ten kto o niej słyszał, bo to zła ekipa była. Mowa o Armagedda, projekcie/zespole dwóch muzyków, łączących dwa ciekawe zajęcia - wysmażanie black metalowych kloców dobrej jakości i służbę - a jakże by inaczej - Szatanowi.
W obozie Gorgoroth cicho i spokojnie raczej nie bywa, tak i ostatnimi czasy chłopaki pokazali się z dobrej strony jeśli chodzi o skandale, zamieszanie, cyrki i ogólne kontrowersje. Ikona black metalu - niejaki Gaahl przyznał się do swojej homoseksualnej orientacji i zażyłą przyjaźń z projektantem mody, wcześniej skandaliczny koncert w Krakowie, walka o taśmę z zarejestrowanym materiałem DVD itd. Żeby tego było mało kłótnia pomiędzy członkami zespołu doprowadziła do rozłamu, w którym Gaahl i King sądownie nie dostali pozwolenia na używanie nazwy Gorgoroth, co udało się Infernusowi.
Śmierć Euronymousa przyniosła kolejne zmiany w składzie Mayhem. To już drugi przypadek (wcześniej wokalista grupy - Dead - popełnił samobójstwo), więc mogłoby się wydawać, że grać w tym zespole to, to samo co podpisać na siebie wyrok śmierci. Jednak chętnych na miejsce genialnego gitarzysty nie brakowało. Ostatecznie w 1995 roku jego miejsce zastąpił Blasphemer, zaś o jego umiejętnościach fani szatańskiej hordy mogli się przekonać w dwa lata później, przy okazji wydania EP-ki "Wolf's Lair Abyss". Wówczas to Mayhem dało się poznać z najbrutalniejszej, jak dotąd strony.
Z cyklu "tak narodził się black metal" obowiązkowa pozycja dla sympatyków wysokich temperatur i piekielnego klimatu - Marduk, "Dark Endless". To był rok 1992, wciąż rozwijająca się scena skandynawskiego czarnego metalu miała się coraz lepiej, ale wciąż nie dość dobrze. Wypróbowane marki jak Mayhem, Immortal, Darkthrone, dzielnie szerzyły szatańską sławę na cały świat już od jakiegoś czasu, Marduk miał być po prostu kolejną grupą kopiącą chrześcijańskie tyłki. I udało się, bowiem "Dark Endless" sieje grozę, zgubę i zniszczenie.
Idea tego albumu była oczywista - powrót do swojego naturalnego środowiska. I choć brzmi to jak przymus ostateczny, to cel został osiągnięty. Nie obyło się jednak bez ofiar. Z zespołu wyleciał perkusista - David Silveria, na jego miejscu zasiadł Ray Luziera, a za produkcję zabrał się stary, dobry znajomy kapeli - Ross Robinson. Zmiany wpłynęły na formację bardzo pozytywnie.
Mówi się, że natura jest największym kościołem Szatana. Być może właśnie dlatego część blackmetalowej braci w swych tekstach nawiązuje do przyrody, otaczającego nas, naturalnego środowiska. Wszystko jest dobrze, dopóki ci "blackmetalowi ekolodzy" w ślad za swym przekazem potrafią puścić wodze fantazji i swoją muzyką chociaż przypodobać się fanatykom siermiężnego grania. Chociaż z drugiej strony niedosyt siarki, popiołu i unoszącej się w powietrzu śmierci zawsze pozostaje. Dajmy jednak panom z A Forest szansę.
Gorgoroth zawsze wzbudzał we mnie podziw. Począwszy od "Pentagram", aż po dziś dzień ich płyty zawsze gdzieś przewijały się w mojej setliście, budząc dziwne, bardzo subiektywne uczucia. Właściwie sam nie wiem czemu i za co tak bardzo polubiłem tych kolesi, ale faktem jest, że kiedy na rynku muzycznym pojawił się "Ad Majorem Sathanas Gloriam" na mojej twarzy już po raz siódmy zagościł obłąkańczy uśmiech. Przewrotność tytułu krążka (pierwotnie było to hasło kościoła jezuickiego brzmiące w oryginale "Ad Majorem Dei Gloriam" - "Na większą chwałę Boga") kazała spodziewać się kolejnej obrazoburczej rzezi. Nie wiem jak fani grupy i znawcy czarnego metalu, ale ja się nie zawiodłem.
Muszę, jednocześnie bijąc się w pierś i posypując głowę popiołem, przyznać, że nie spodziewałem się, iż w kraju takim jak Indonezja mogą w ogóle funkcjonować grupy warte jakiejkolwiek uwagi rozpieszczonego, europejskiego odbiorcy rockowo/metalowej muzyki ambitnej. W jak wielkim byłem błędzie udowodniło mi już pierwsze wydawnictwo z tamtego rejonu, z jakim dane mi było się zapoznać.
„He Is Never Coming Back” to tytuł drugiego albumu w dorobku
amerykańskiej formacji Gaza. Grupy stawiającej w 100% na emocje i wiarygodność tego co robią. Gdybym nie miał
okazji zobaczyć ich występu na żywo, być może nigdy nie zainteresował bym się
ich twórczością. O 10:30 rano na festiwalu Brutal Assault 2010 w Czechach,
Gaza miała ok. 40 minut na zaprezentowanie się ubogo licznej publiczności. Ci ,
którzy nie zdążyli jeszcze wytrzeźwieć na pewno momentalnie wrócili do siebie.
To co można było zobaczyć na scenie przyprawiało o opad szczęki. Muzycy
wkładali 150% siebie w każdą zagraną nutkę utworu nie będąc przy tym ani
odrobinę pozerscy i nie próbując nic nikomu udowodnić, ci kolesie po prostu
grają to co czują.
Nie mogłem się powstrzymać... Bo tak to właściwie się zaczęło i dla mnie i dla świata, więc jakiś sentyment pozostał. Dla świata, bo poznał do czego zdolna jest banda szaleńców, którym da się nie te instrumenty co trzeba, dla mnie bo to był pierwszy grill w piekle. Spodobało się i na imprezki zacząłem wpadać wcześniej, ale co to was obchodzi... Liczy się przecież moc, liczy się black metal, liczy się Mayhem i "Deathcrush" się liczy. Pure Fucking Armageddon!!! Pamiętacie?
Po przesłuchaniu takich płyt jak ta, zawsze nachodzi mnie jedno, ale za to bardzo zasadnicze, pytanie: czy muzycy z formacji, które tak często przypisywane są do gatunku zwanym progresja, mają w swym słowniku takie słowo jak ograniczenia? Można by rzecz, ten typ tak ma i puścić w niepamięć krążek "The Never Ending Way of OrwarriOR". Ale ja spokojnie przejść nie mogę, bo właśnie przez takie durnowate wypociny progresywny rock i metal traci najwięcej.
Sezon wakacyjny się kończy, to i kończą się festiwale i trasy koncertowe. Sezon płytowy czas zacząć, a ten rozpoczyna się naprawdę udanie za sprawą najnowszej propozycji Cephalic Carnage. Z "Misled By Certainty" związane były pewne obawy, które tyczyły się faktu, że od czasów "Anomalies" Cephalic Carnage tworzy muzykę coraz mniej szaloną, kładąc nacisk przede wszystkim na spójność kompozycji. Między innymi z tego powodu poprzedni album grupy - "Xenosapien" zebrał dość mieszane recenzje.
Powiem szczerze, że tego wydawnictwa wyczekiwałem z niecierpliwością. "Merciless Insane Death" - wydane dwa lata temu jedyne demo duetu Inventor/Matt Mendonza zapowiadało, że na scenie pojawiła się bardzo obiecująca formacja upodlająca klasyczny szwedzki death metal elementami crust punka. Dzikość, wściekłość, prymitywizm, jakiego w gatunku nie było od lat - z tego też względu miałem spore oczekiwania co do debiutanckiego krążka Szwedów zatytułowanego "Under The Hammer Of Destruction".
Pochodzący z Mediolanu kwintet Ravenscry debiutował w ubiegłym roku EPką zatytułowaną najzwyczajniej - "Ravenscry EP". Pięć kompozycji zawartych na tym wydawnictwie może okazać się całkiem łakomym kąskiem dla miłośników gothic metalu z wyjcem za mikrofonem.
Kojarzycie to wspaniałe uczucie, kiedy z płytą polskiego zespołu obchodzimy się bez żadnej taryfy ulgowej? A przy okazji recenzji, nie trzeba używać sztampowych haseł z serii "jak na polskie warunki…"? Właśnie w taki to sposób można potraktować płytę "Monster Of Jazz", czyli najnowsze wydawnictwo Pink Freud - kapeli, która robi swoje bez zbędnego patosu, jaki czasami jest udziałem artystów z kręgu jazzowego. Album przynosi kolejną już porcję, barwnej muzyki, składającej się z wielu pierwiastków.
Pamiętam jakie emocje towarzyszyły zmianie wokalisty w szeregach Amorphis. Wielu mówiło, że gdzieś tak od wydania "Tuonela" zespół się powtarza i z albumu na album coraz bardziej słyszalny jest lekki spadek formy. Byli jednak i tacy (w tym niżej podpisany), którzy cenili sobie zarówno "Am Universum" jak i "Far From The Sun" i twierdzili, że bez Koskinena to już nie będzie TEN Amorphis. Po zapoznaniu się z zawartością "Eclipse" mogę z pełną świadomością stwierdzić, że to już nie jest ten sam Amorphis co z Koskinenem, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć, które oblicze Finów bardziej mi odpowiada.
Grecja to jednak specyficzny kraj. Zasadniczo słońce, morze, plaże, turyści, hotele, piękne zabytki i krajobrazy. Wydawałoby się, że jest tam wszystko co powinno zagłuszać ludzką dążność do wszystkiego co mroczne, smutne i dołujące. A jednak tamtejsza scena metalowo-rockowa jest jedną z najsilniejszych na świecie, czego znamienitym dowodem jest zespół Swan Christy.