Słowo “Imago” ma dwa znaczenia. Z jednej strony oznacza ono wizerunek, obraz lub wyobrażenie osoby, z drugiej jest to ostateczne stadium rozwoju osobniczego owada przechodzącego przeobrażenie. W tej grze słów zawiera się przesłanie tytułu najnowszej płyty grupy Artrosis.
Nareszcie trafił mi się do zrecenzowania krążek co do którego nie będę miał wątpliwości w jakiej szufladce stylistycznej umieścić. „The Fire Of Redemption” jest bowiem wypełniony 100% power metalem z wszystkimi zaletami i wadami tego gatunku. Zanim jednak parę słów o samej muzyce nie można pominąć faktu, że w nagraniu tego albumu maczało swoje paluchy wielu znanych muzyków tj. Novy (wiadomo) czy Niclas Etelavuori (Amorphis). Dodatkowo z uwagi na fakt, że pięcioosobowy skład zespołu nie obejmuje bębniarza w sesji nagraniowej wspomógł zespół niejaki Jonno Lodge znany z Biomechanical (perkusja w kawałkach 1-8) oraz Alex Holzwarth i Diego „Grom” Meraviglia w pozostałych dwóch kawałkach.
Mortal Sin można bez przeszkód wrzucić do tej samej kategorii, co Heathen, Forbidden czy Onslaught. Wszystkie te zespoły łączy kilka cech. Były porażająco niedoceniane w czasach gdy zaczęły grać i nie zyskały sobie takiej aprobaty jak ich "więksi" koledzy. Tak to prawda zdobyli grupkę oddanych fanów, ale nie aż taką by trafić do ścisłej czołówki thrashowego łojenia obok takich gigantów jak np. Slayer, Exodus czy Testament. Niestety zespoły te upadały najczęściej po wydaniu 2 - 4 albumów po czym słuch po nich ginął na kilka lat. Jednak prawdziwy thrashowy boom, który nastąpił kilka lat temy dał tym zespołom kolejną szansę na odbudowanie się. Nie inaczej było z Mortal Sin, ci również chcieli dostać swój kawałek tortu, wracając w 2004.
Ciężko jest mi opisać płytę, która ukazała się wiele lat przed moim narodzeniem. Ze zrozumiałych względów nie umiem oddać ducha tamtych czasów i przekazać emocji jakie towarzyszyły komuś kto zakupił nową płytę winylową i słuchał jej sobie w domowym zaciszu albo wraz ze znajomymi na prywatce czy też gdziekolwiek indziej. Postarałem się jednak wgłębić trochę w zarys historyczny i spróbować sprecyzować okoliczności w jakich rodziła się jedna z największych legend w historii rock n’ rolla.
Jakiś czas temu wpadła mi w ręce polecona przez znajomego płyta francuskiej solistki Aube Lalvée. Projekt Aube L nie jest zupełnie nowy, ale na pewno nie jest bardzo znany. Piosenkarka zadebiutowała w 2007 roku albumem “Hivers”, a potem co roku pojawiały się kolejne long playe: "Earth of Exile" "Life" i "Souls To The Wind". Najnowsza tegoroczna płyta, “I am”, jest kontynuacją tej tradycji.
Po zapoznaniu się z kolejnym wydawnictwem Swan Christy wiem, że jednego mogę być pewien – ten zespół nie wie co to znaczy stagnacja. Każde wydawnictwo tego zespołu różni się od poprzedniego w sposób radykalny. O ile na poprzedzającym recenzowany obecnie album krążku pod tytułem “Black Is The White Color” zespół jeszcze dość mocno tkwił w stylistyce rockowej, o tyle na „Julian” praktycznie całkowicie odciął się od tej stylistyki. Zasadniczo nie powinno mnie to dziwić bo znając wcześniejsze dokonania zespołu taki skok był nie do uniknięcia i stanowił logiczną kontynuację obranej przez Greków drogi. Jednak spodziewałem się, że te zmiany będą wprowadzane trochę wolniej. Tymczasem na „Julian” praktycznie nie uświadczymy już gitar. Wszystko opiera się na głosach wokalistów, klawiszach, samplach, skreczach i innych elektronicznych zabawkach.
Nie trudno zauważyć, że ostatnio mamy prawdziwy wysyp kapel
grających Thrash metal. Ostatnio już to pisałem, ale napiszę
jeszcze raz: Thrash ma się w Polsce dobrze i narazie nic nie
zapowiada żeby miało się to zmienić. Cieszy zwłaszcza wysyp
młodych kapel chcących sobie "pochłostać" w pełnym
oldschoolu. Pojawia się tu jednak mały problem - niektóre z tych
zespołów chcą tak bardzo w to brnąć, że zapominają czasem o
czymś takim jak "własny styl" a to sprawia, że koniec
końców brzmią zbyt podobnie do siebie. Tego samego spodziewałem
się po opisywanym dzisiaj, materiale lublińskiego Fanthrash, bo
czego innego spodziewać się po takiej nazwie? Nastawiałem się na
zwykły, thrash jakiego teraz wiele, a tymczasem ekipa z lublina
kopnęła mnie w dupę mocniej niż jakikolwiek zespół w tym roku.
Niemieckie trio – Eisenfunk –
szczególnie znane za sprawą singla "Pong" lub bardziej
klipu jakim opatrzono ów utwór powraca z kolejną płytą.
"Pentafunk" to album wydany w piątą rocznicę
działalności grupy i zapewne stąd pochodzi jego tytuł. Próbując
powtórzyć sukces poprzedniego "8 bit" zespół kontynuuje
obrany przed rokiem kurs w stronę prostych, chwytliwych utworków,
niekoniecznie z tym samym efektem co ostatnio, i tak w nasze ręce
trafia garść wprawdzie świerzych ale jakby znanych kawałków.
Chciałoby się rzec: "Ale to już było, i niestety wraca".
Skoro podjęłam się recenzji drugiego albumu tej artystki,
podejmę się także recenzji trzeciego. Tym razem chciałam się podzielić
wrażeniami z przesłuchania (nie jednorazowego!) albumu „Conatus” z września
2011 roku. Ponieważ jest to już trzeci album w dorobku tej pani, miałam
co do niego oczekiwania na pewno większe niż do poprzedniego. Czy te
oczekiwania zostały spełnione? I tak, i nie.
Francja słynie nie tylko ze ślimaków, żabich udek i Wieży Eiffla. Żabojady mają również szeroki dorobek na metalowym rynku muzycznym. Nie sposób nie wymienić takich składów jak Deathspell Omega , Glorior Belli czy właśnie Arkhon Infaustus. Nie jest to już taka siła jak kilkanaście lat temu, ale nadal potrafi walnąć z byka niczym ich krajan Zidane. Jedno jest pewne, że opisywany poniżej „ Orthodoxyn” musi wpisać się do historii metalu, pewne jest też że doprowadzi do obłędu niejednego muzycznego smakosza oraz pewnym jest, że Kamil Bednarek nie nagra takiego albumu gdyby nawet pojechał nagrywać go do samych czeluści piekieł.
Tą płytę poznałem w niezapomnianej audycji Tomasza Ryłko Radio Overground. Był rok 1992 i pan Tomasz zaprezentował na antenie młody, debiutujący, szwedzki zespół deathmetalowy At The Gates. Tak, tak może trudno w to uwierzyć ale taką muzykę można było usłyszeć kiedyś w radiu Eska. W audycji zaprezentowane zostały pierwsze trzy albo cztery kawałki, które nagrałem sobie z radia na kasetę co wówczas było moją rutynową działalnością.
Pod pseudonimem Zola Jesus kryje się rosyjsko - amerykańska wokalistka i autorka
tekstów – Nika Roza Danilova, o silnym, zapadającym w pamięć głosie. Swoją
przygodę z Zolą Jesus postanowiłam rozpocząć od albumu „The Spoils”. Jednak fatalna jakość dźwięku i chaos kompozycyjny odrzuciły
mnie od płyty od razu. Nie poddałam się i spróbowałam z drugim albumem „Stridulus
II”, którego dotyczy recenzja.
O fenomenie greckiej sceny metalowej nie będę się już rozwodził, robiłem to już wielokrotnie przy okazji recenzji wydawnictw innych zespołów. Dodam więc tylko, że Acherontas pochodzą właśnie z kraju Zeusa i grają coś co w przybliżeniu można określić jako black metal z licznymi, klimatycznymi (czy jak to określił wydawca – rytualnymi) wstawkami.
Thrash metal przez ostatnie kilka lat przeżywa prawdziwy renesans. Ile przez ten czas powstało kapel łupiących ten rodzaj muzyki nie zliczę, zresztą wystarczy spojrzeć na nasz kraj i takie zespoły jak Mortus, Crossroads lub Rusted Brain by zobaczyć, że Thrash metal jeszcze żyje i ma się dobrze. Nie tylko jednak u nas Thrash święci triumfy bo wystarczy spojrzeć na sukcesy takich zespołów jak Evile, Havok, Warbeast lub Gama Bomb by utwierdzić się tylko w tym przekonaniu. Do tego grona można również bez problemu podpiąć grecki Suicidal Angels, który w 2009 r. pod patronatem samego Mille Petrozzy i Maurice'a Swinkelsa z Legion of the damned, wydają swój pierwszy pod skrzydłami Nuclear Blast materiał zatytuowany "Sanctify the Darkness".
Prawie każdy wielki zespół, a takim właśnie jest amerykański Iced Earth, ma w swoim dorobku dobrą, tudzież świetną płytę koncertową. Nie inaczej jest w przypadku kwintetu z USA. Jon Schaffer i spółka tuż po wydaniu swojego piątego pełnego krążka - „Something Wicked This Way Comes” - w 1998 ruszyli w trasę koncertową.
"Ego: X” jest ostatnim, dziesiątym i długo wyczekiwanym studyjnym album Diary Of Dreams. Wyczucie melodii, atmosfera, dbałość o kompozycję i słowa są tym, z czego Adrian Hates słynie i czego nie zabrakło także na tym albumie. Autorowi udało się połączyć sporą ilość piosenek w dramatyczną opowieść, będącą nie tylko albumem koncepcyjnym, ale którą można odbierać także jako dzieło sztuki pozostające wynikiem jego wizji i myśli. Niestety ogólne wrażenie jest takie, że Diary Of Dreams zbliża się coraz bardziej do jakiejś niewidzialnej granicy, coś się wypala i zaczyna brakować magii.
I oto stało się. Po genialnym debiucie z 2009 roku, Animals As Leaders wypuszcza na świat kolejne dzieło długogrające o dźwięcznym tytule „Weightless”. Na następcę nie trzeba było długo czekać i na pewno wszyscy zniecierpliwieni fani zostali szybko usatysfakcjonowani. Tosin Abasi za pośrednictwem Prosthetic Records spłodził kolejne dziecko i zafundował wszystkim 46 minut przyjemności, która mogła by trwać i trwać.
Od dawna trwa spór fanów i przeciwników Courtney Love o to,
czy jest ona tylko beztalenciem, sławnym z powodu śmierci męża, czy drzemie w
niej jednak jakiś potencjał twórczy. Odpowiedź na to pytanie jak zwykle zależy
tylko od subiektywnych przemyśleń i odczuć, więc nie uda mi się odpowiedzieć
obiektywnie. Moją odpowiedzią będzie ta recenzja, co uważam za sprawiedliwe.
Alhena pochodzą z Bydgoszczy i na swoim debiutanckim wydawnictwie prezentują muzykę z pogranicza rocka i metalu. Jest to granie wyraźnie nawiązujące stylistycznie do popularnego swego czasu nurtu tzw. metalu gotyckiego, któremu w naszym kraju przewodziły takie zespoły jak Artrosis czy Batalion d'Amour. Wpływ pierwszego z zespołów, których nazwę przytoczyłem, jest szczególnie słyszalny w kompozycjach Alheny. Kawałki takie jak „Trial”, a w szczególności zamykający całość instrumentalny „Nemesis” z powodzeniem mogłyby się znaleźć na chociażby takim „W imię nocy”. Jednak zainteresowania muzyczne zespołu, mające odzwierciedlenie w recenzowanym wydawnictwie, nie ograniczają się wyłącznie do zespołów ghotic metalowych. W otwierającej całość kompozycji „Trial” słyszalne są lekkie fascynacje muzyką Stevena Wilsona, w „Nemesis” pobrzmiewają echa dokonań Tool. Natomiast takie kompozycje jak „You Lost Me” czy „Breath” noszą wyraźne piętno Evanescence.
W naszym kraju nie brakuje zespołów, które obracają się w nowocześniejszych brzmieniach. Nie każdy(podkreślam nie każdy!) z nich jednak jest warty uwagi, bo albo zżynają z Frontside'a ile wlezie, albo są po prostu - delikatnie ujmując - średniej jakości. O Digger dowiedziałem się kiedyś tam, przez przypadek jednak wtedy zespół był w totalnej przebudowie. Ci którzy słyszeli początkowe dokonania tego zespołu, zgodzą się chyba ze mną, że ten zespół po prostu potrzebował zmian, gdyż nie prezentował się najlepiej. Zmiany które zaszły od tamtego czasu są wręcz piorunujące! To już nie jest ten sam przeciętniak co wtedy - muzyka zyskała na sile i świeżości a wokal z byle jakiego stał się wreszcie bardziej wyrazisty. Tak to jest zupełnie nowy zespół, który ma szansę zepchnąć sosnowiczan z tronu.