Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Six Feet Under - Progresja, Warszawa (6.8.1012)

Lostbone, Perverse, death metal, Six Feet Under, Progresja, Chris Barnes, Cannibal Corpse, Barton, Haunted, Warpath, Maximum Violence, True Carnage, 13, Commandment, Bringer Of Blood, Blood Rituals, UndeadW Progresji to nigdy nic nie wiadomo. Raz się przyjdzie pięć po i już grają, innym razem jest się punktualnie i trzeba czekać w nieskończoność. Człowiek się spieszy po robocie, wpycha w siebie ten obiad na wyścigi, leci przez całe miasto, żeby zdążyć, wchodzi równo z gwizdkiem, a tam puchy, nic się nie dzieje. Wiem, że ciężko zaczynać jak sala świeci pustkami ale to chyba nie trudno przewidzieć, że jest dzień roboczy, a klub dość daleko od cywilizacji i nie każdy może zdążyć na tą dziewiętnastą. Wystarczy ustalić późniejszą godzinę. A wiele osób po prostu nie interesują występy suportów i specjalnie przychodzą później. Po co to więc czekać na nich i uszczęśliwiać ich na siłę?
Piszę o tym bo strasznie wkurwia mnie takie opóźnianie, chociaż przyznam, że akurat tym razem nie odczułem tego aż tak bardzo, bo na szczęście był telebim i można było się emocjonować ćwierćfinałem olimpijskim w wykonaniu naszych plażowiczów. W pewnym momencie naprawdę wyglądało to dobrze, w drugim secie zdecydowane zwycięstwo, a i w trzecim była już spora przewaga. I właśnie kiedy Polacy wywalczyli piłkę meczową rozległy się dźwięki intra do występu Lostbone. No, po pięćdziesięciopięciominutowym (ale zajebiste słowo) opóźnieniu to już można było poczekać jeszcze tą chwilę ale widocznie zespół i obsługa nie byli akurat zajarani piłką meczową w olimpijskim ćwierćfinale siatkówki plażowej. Ku mojemu zdziwieniu również zdecydowana większość ludzi natychmiast ruszyła na salę. Ja tam zostałem jeszcze zobaczyć jak w końcu przegrywamy, no ale dość już pobocznych tematów, czas ruszyć na koncert.
   
Lostbone na żywo widziałem już trzeci raz więc miałem już ustalony stosunek do tego zespołu. Otóż nie podobało mi się. Nie dlatego, że byli słabi, mieli chujowe kawałki czy jeszcze coś innego. Ja po prostu nie lubię takiej muzyki. Jakoś raczej nie podchodzi mi wszystko z końcówką core i wydaje mi się, że nie byłem w tym odosobniony. Tego wieczora Lostbone po prostu nie pasował do zestawu i to było widać po publiczności. Barton jak zwykle zachęcał do wspólnej zabawy ale szło to wszystko strasznie ospale. W końcu zdołał wydusić jakieś pojedyncze piski kobiecej części widowni, które ocenił na 2% ich możliwości, faceci nie dali z siebie nawet tyle. Zespół chyba zdawał sobie sprawę, że te przybyłe prosto z grobów postacie czekają na bardziej zgniłe klimaty i bez skrupułów odegrali swój set tak jak umieli. Niestety nie jestem w stanie przybliżyć repertuaru bo nie znam kawałków, a wokalista nie anonsował nazw utworów i płyt, z których pochodzą. Najbardziej zapamiętałem morał, że nie należy sikać na radiowóz, bo to się może źle skończyć, zwłaszcza dla sikającego. Na szczęście tym razem sikającemu udało się uniknąć większych kłopotów, tak że zdołał dojechać do Warszawy i zagrać koncert. Tak więc nawet na koncercie metalowym można się czegoś pożytecznego dowiedzieć.
   
Perverse to już zupełnie inna liga. Myślę, że zespól mniej znany i utytułowany niż Lostbone i dlatego zdziwiła mnie trochę kolejność występów. Może chodziło właśnie o rodzaj muzyki, bo brutal death metal, przez nich wykonywany, był już znacznie milszy dla ucha. Od razu znalazł się rząd pod barierkami chętnych do pomachania banią, a warto podkreślić, że rząd ten składał się z dwóch pokoleń metalowców. Tu nie było żadnych tekstów ze sceny, zachęceń do wspólnej zabawy i tak dalej. Po prostu sącząca się miazga kawałek po kawałku. Najbardziej aktywny był perkusista, który po każdym numerze wstawał by obdarować kogoś płytą, chociaż z tego co udało mi się dostrzec były to CDRy. Jedna dziewczyna dostała nawet jakieś zawiniątko ale nie wiem co to mogło być. Tak więc opłacało się pomachać łbem pod sceną bo chyba każdy z tego rzędu wyszedł z jakimś gadżetem. Tu również nie jestem w stanie przekazać jakichś tytułów piosenek ale chyba w przypadku takiego podziemnego death metalu nie ma to większego znaczenia. Grunt, że chłopaki wyszli, zagrali i wypadli dobrze. Swoją drogą to nawet się zastanawiałem jak to się w ogóle stało, że akurat takiemu mało znanemu zespołowi udało się wkręcić na sztukę przed taką ikoną cmentarnego wyziewu.
   
Dłuższa przerwa i wreszcie zaczyna się i od razu mnie powala, aż nie mogę uwierzyć, przecież to Cannibal „Stripped, Raped And Strangled”. Kuuuuurrrwa! Lecę pod scenę, „She was so beautiful, I had to kill her!”. Od razu oszalałem i ten stan towarzyszył mi już do końca tym bardziej, że na początku była ostra dawka z „Maximum Violence”. Pierwszy „No Warning Shot”. „Die motherfucker, die, die!!!”. Potem „Feasting On The Blood Of The Insane” i hiciarski „Victim Of The Paranoid”, poprzedzone kawałkiem „Revenge Of The Zombie” z jeszcze starszej płyty „Warpath”. Z ostatniej płyty były tylko dwa utwory następujące po sobie „Delayed Combustion Device” i „Reckless”. Z „Death Rituals” wyłapałem tylko „Seed Of Filth”. Był jeszcze „Deathklaat” z „13” i „The Day The Dead Walked” z „True Carnage”, natomiast z jedynki „Human Target” i „Torn To The Bone”. Przedostatni był „Beneath A Black Sky”, znowu z „Warpath”. Tak więc swoisty przegląd po płytach i wszystkich czasach działalności zespołu, chociaż całkowicie pominięte zostały „Bringer Of Blood” i „Commandment”. Na koniec znowu mega pierdolnięcie w postaci „Hammer Smashed Face”. Tak więc zaczęli i skończyli Cannibalami. Było to dla mnie bardzo duże zaskoczenie bo pierwszy raz byłem na Six Feet Under i nie spodziewałem się, że grają Corpusowe kawałki.
   
Mądrzę się tak i rzucam tymi wszystkimi tytułami bo udało mi się zrobić zdjęcie rozkładu jazdy, a tam bardzo niemiłe zaskoczenie. Otóż ostatni wyraźnie widnieje jeszcze „TNT”, którego już nie zagrali. Szalejąc cały czas pod sceną, faktycznie nie zwróciłem uwagi, że frekwencja tak naprawdę była bardzo mizerna. No cóż, po pierwsze wakacje, po drugie poniedziałek, po trzecie następnego dnia Amon Amarth, a jeszcze następnego Crowbar. Niektórzy pewnie musieli wybierać. Standardowy rządek pod barierkami, pogosa próbowało rozkręcać może pięć osób, dalej trochę ludzi i to koniec. Osób w sumie może było trochę ponad sto. Musiało to zniechęcić zespół, chociaż ci którzy przyszli, w większości bawili się dobrze i „TNT” się nam należało, do nędzy! W ogóle to Krzysiek był jakiś taki sfochowany i nie w humorze. Jak parę osób się wdarło na scenę poszedł się poskarżyć ochroniarzowi i nie omieszkał zwrócić uwagi: „Be careful motherfuckers”. Po koncercie natychmiast zniknął ze sceny, nie poświęcając chwili na przybicie piątek i zrobienie paru zdjęć. No cóż rutyna. Ja tam jednak świetnie się bawiłem i koncert bardzo mi się podobał. Wychodziłem mocno zmęczony, z koszulką nadającą się do wyżymania. Trzeba wypocząć bo przecież już jutro Amon Amarth!

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły