Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Opowiadania :

Mosheh

Ciepłe, późnowiosenne słońce przyjemnie przygrzewało i nic im nie zakłócało niedzielnego spokoju… dopóki do stolika, niczym zły cień w tym pięknym dniu, nie podszedł ponury, na czarno ubrany starzec.
Stukot kół dorożek i kopyt koni kłusujących po bruku ulicy mieszały się z okrzykami dzieci, radośnie biegającymi po nieodległym parku. Dziewczynki w kapelusikach i sukienkach przewiązanych kokardami toczyły po trawie obręcze, chłopcy pokrzykując na siebie grali z zapałem w kulki. Pomiędzy zaroślami nad brzegiem parkowej rzeki migały łódki, w których śliczne damy pod koronkowymi parasolkami z podziwem patrzyły na młodych dżentelmenów, elegancko wiosłujących i  pragnących zaprezentować się od jak najlepszej strony. 

Przy stoliku w kawiarnianym ogródku siedziała rodzina. Ciemnowłosemu, przystojnemu mężczyźnie towarzyszyła ładna kobieta - jego żona i trzy dziewczynki, jego córki. Ciepłe, późnowiosenne słońce przyjemnie przygrzewało i nic im nie zakłócało niedzielnego spokoju…

 …dopóki do stolika, niczym zły cień w tym pięknym dniu,  nie podszedł ponury, na czarno ubrany starzec. Pochylił się i rzekł do siedzącego mężczyzny: „Zbieraj się natychmiast, już czas.” Ten nie wydawał się zaskoczony, wstał bez słowa, lecz po kilku krokach zatrzymał się i obejrzał na żonę i dzieci. Kobiety patrzyły się na niego, nic nie rozumiejąc. Po chwili zastanowienia mężczyzna zwrócił się cicho do starca, który na niego czekał: „Nie. Powiedz Mu, że rezygnuję z wiecznego życia, jakie oferuje mi Lucyfer.” Ponury  mężczyzna odwrócił się i oddalił bez słowa. Nigdy więcej się nie pojawił.

Syn Lucyfera zawiódł nadzieje, jakie pokładał w nim Ojciec. Zrodzony z krwi Lucyfera i zwykłej śmiertelniczki, chłopiec dorastał wśród ludzi, prowadząc normalne życie. Prawie normalne. Znał bowiem swoje pochodzenie i przeznaczenie. Co jakiś czas przychodził do niego ów ponury, na czarno ubrany starzec a syn Lucyfera pytał go: „Teraz?” Tamten odpowiadał: „Nie, jeszcze nie.” Więc syn Lucyfera dalej czekał. Dorastał, cierpliwie czekając na otwarcie wrót Królestwa swojego  Ojca, aby móc tam zejść, spotkać Go po raz pierwszy i zostać u Niego na wieczność, by razem z Nim panować.

Lecz gdy nadszedł już właściwy czas i sługa piekieł pojawił się by zabrać potomka Lucyfera „do domu”, tamten odmówił. Z miłości. Z miłości do zwykłej śmiertelnej kobiety, z której uczynił swoją żonę.

Jak to się stało, że potomek Lucyfera pokochał zwykłą, śmiertelną kobietę miłością tak wielką, że zdecydował się zrezygnować dla niej z wiecznego życia i z władzy, jaką dawała mu służba u boku Ojca? Tego nie wie zapewne nawet sam Władca Piekieł. Chociaż Lucyfer od dawna obserwował syna i miał co do niego pewne podejrzenia, był zawiedziony odmową. Ale szybko przestał się przejmować synem - nieudacznikiem. Książę Ciemności miał czas, całą wieczność, by jeszcze poczekać...

 …
 
Jesienny wiatr miotał liśćmi po zimnych nagrobkach starego cmentarza miejskiego, szarpał gałęziami krzewu pochylającego się nad świeżą płytą nagrobną. Bezlitośnie odzierany z liści krzew potrząsał już prawie nagimi gałęziami nad granitową płytą, równie szarą i zwyczajną, jak otaczające ją inne nagrobki pochowanych tu nobliwych obywateli miasta. Ze zdjęcia na porcelanie patrzyło oblicze młodego, przystojnego, ciemnowłosego mężczyzny. Obok ozdobny napis: oddanego, kochającego męża ze smutkiem żegnała pogrążona w żalu żona i córki. „Los tak szybko mi Ciebie zabrał, mój Miły…”
 
… … … … … … … … … … … … … … … … … …
 
Po hucznym Sylwestrze 1964 roku młode małżeństwo wracało do domu, niosąc na rękach noworodka. Nie był to ich synek, kwilące dziecko usłyszeli w mijanych po drodze zaroślach parkowych. Ktoś opatulone ciepło dziecko włożył do zrobionej z trzciny i uszczelnionej żywicą i smołą malutkiej łódeczki i puścił na rzekę w parku miejskim. Zdezorientowani i oburzeni takim barbarzyństwem, poruszeni cichym kwileniem i zapewne nieco odurzeni jeszcze po zabawie sylwestrowej, zabrali dziecko ze sobą by się nim zaopiekować. Gdy szli tak, zmieszani, dziecko uspokoiło się. Kocyk odchylił się lekko. Dziecko patrzyło się na przybranych rodziców zaskakująco rozumnie, zimno, oczami, które mieniły się niebiesko i zielono. Kobietę zaczynał ogarniać strach i wątpliwości, lecz mężczyzna oszalał z miłości do przybranego syna i tulił go w ramionach. Zdawał się nie zauważać złości kryjącej się w oczach chłopca.

Nagle dzieciak zaatakował. Wpił się mężczyźnie zębami w szyję, upijając nieco krwi. Przerażona kobieta zaczęła krzyczeć, mężczyzna szarpał się z warczącym malcem, niczym z wściekłym kotem, usiłując się od niego uwolnić. A chłopiec ponownie ugryzł go, odgryzając mu kawałek ciała z policzka i pozostawiając otwartą, krwawiącą ranę. Zszokowanemu mężczyźnie udało się w końcu odepchnąć chłopca i rzucić go na ziemię. Dziecko upadło miękko, „na cztery łapy”, nie robiąc sobie krzywdy. Dorośli patrzyli na nie oniemiali, a nagle uspokojony, jakby nic się nie stało,  malec  radośnie raczkował wokół przerażonych ludzi, niewinnie gaworząc.

Nieprzytomna ze strachu kobieta chciała porzucić malca lub go zabić, lecz mężczyzna nie pozwolił. Ochłonął już po ataku, który, jak się wydawało, w ogóle go nie zraził. Znów wziął malca na ręce, uśmiechnął się do niego nie zważając na strużki krwi spływające z ran. Ruszył z przybranym synkiem  samotnie przez pobrzmiewające jeszcze gdzieniegdzie sylwestrową zabawą ulice. Nawet nie obejrzał się na pogrążoną w szoku żonę.

Ojciec i przybrany syn wędrowali przez noc. Mężczyzna nosił malca na rękach i przyjaźnie z nim rozmawiał. Ataki nie powtórzyły się więcej, chłopiec wyraźnie poweselał, od kiedy zostawili kobietę. Gdy chłopiec zgłodniał, znaleźli jeszcze otwarty bar nocny. Świecił pustkami, ale było ciepło i przytulnie, przyćmione neonowe oświetlenie dawało kolorowe pobłyski a z szafy grającej sączyła się cicho muzyka. Ojciec chłopca gawędził z barmanem a malec grzecznie siedział przy stoliku z apetytem zajadając frytki, popijając sokiem grejpfrutowym.

Późną już nocą dziwna dwójka opuściła bar i ruszyła dalej. Spacerowali po zimnych ulicach, gdy za nimi zapaliły się światła samochodu, usłyszeli ryk silnika i pisk opon. Mężczyzna odwrócił się, oślepiły go reflektory. Za kierownicą pędzącego prosto na nich auta siedziała jego żona. Obłąkana, rozczochrana i brudna, z szaleństwem w oczach,  skierowała wóz prosto na chłopca, pragnąc tylko jednego: zabić go, zmiażdżyć pod kołami samochodu. Chłopiec, który spokojnie tuptał sobie po chodniku nie zauważywszy jakby zagrożenia, nagle błyskawicznie, jednym susem skoczył na maskę samochodu i oparł się rękami o przednią szybę. Nienawistnymi oczami wpatrzył się w kobietę za kierownicą a jego twarz wykrzywił niewyobrażalny grymas. To nie było już dziecko, ale potwór, mordercze monstrum, które nawet przez szybę emanowało nienawiścią i siłą. Pomimo rozmiarów dwulatka przesłonił sobą cały świat za szybą, wydawało się, że za chwilę przeniknie przez nią i wyrwie kobiecie serce. Wrzasnęła, szarpnęła kierownicą, samochód skręcił gwałtownie i z całą mocą uderzył w pobliskie drzewo. W ułamku sekundy malec, niczym łasica, zeskoczył z miażdżonej maski i podbiegł do stojącego z boku ojca. Ten, jak odurzony, chwycił synka za rękę. Spokojnie odwrócili się i podreptali w noc, zostawiając za sobą syk pary i jęki zakrwawionej, umierającej kobiety.
 
Pierwsze promienie zimowego poranka oświetliły siedzącego na murku ogrodzenia starego mężczyznę. Promienie zimnego słońca odbijały się srebrnymi refleksami w jego siwych włosach, z pooranej zmarszczkami twarzy biło zmęczenie. Lecz on zdawał się tego nie zauważać. Niczego wokół zdawał się nie zauważać. Siedział szczęśliwy i uśmiechnięty, bawiąc się z kilkuletnim chłopcem, który siedział mu na kolanach. Był 1 stycznia 1965 roku.

Komentarze
Alpha-Sco : Uwaga, spoiler (zaznacz tekst): Następnym synem Lucka, tylko bardz...
Diarmad : No synem Lucka...jak przeczytam po raz drugi, ale w takim razie te małe dzie...
Alpha-Sco : To naprawdę nie jest oczywiste, kim jest mężczyzna pochowany na cmen...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły