Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Metalmania 2018 - Spodek, Katowice (7.4.2018)

Blaze Of Prediction, Ragehammer, Emperor, Anima Damnata, Napalm Death, Voidhanger, Asphyź, Viscera///, Destroyer 666, Skyclad, Mekong Delta, Dead Congregation, Terrordome, Inverted Mind, Kult Mogił, Xentrix, Insammer, Minetaut, Shodan, Roadhog, Ketha

Skład tegorocznej Metalmanii przedstawiał się szatańsko i undergroundowo. Na policzenie światowych gwiazd, palców jednej ręki spokojnie by wystarczyło, a mimo to zapowiadało się bardzo obiecująco. Myślę, że dla większości osób część z tych, starych i młodych, zespołów była nowością. Ja sam widziałem wcześniej na żywo tylko pięć kapel z zestawienia, niektórych w ogóle nie znałem. A było ich wszystkich aż dwadzieścia cztery, czyli o dwie więcej niż w zeszłym roku. Plan godzinowy robił wrażenie i już od dawna odliczałem dni, żeby znów pojechać do Katowic na święto muzyki metalowej. Moje święto.

Wejście się opóźniło, bo zaczęli wpuszczać o 10:38, ale ludzi było na tyle mało, że nie miało to wpływu na kolejki i każdy kto chciał być od początku spokojnie zdążył. O 10:54 na małą scenę wyszedł Jarek Szubrycht, któremu przypadła rola konferansjera. Powiedział parę ogłoszeń oraz to, że dwudziestą czwartą edycję Metalmanii można uznać za otwartą

11:00 KETHA – Zaczynamy

Punktualnie o godzinie jedenastej na scenę weszła Ketha i bez zbędnego gadania zaczęli grać. Od razu nasunął mi się na myśl zeszłoroczny pierwszy występ w wykonaniu Mentor. To był podobny koncert z ciężką muzyką o coreowym zabarwieniu. Tak samo dobre otwarcie i taka przymulona atmosfera, akurat na rano. Jak już się zaczęło to ludzie szybko się zeszli. To jest super, że na tej imprezie jest dla kogo grać już od pierwszego zespołu. Na razie jeszcze na rozbudzenie niektórzy się bujali czy podrygiwali przy barierkach. Ja też od początku byłem na posterunku. Mała scena jak zwykle schowana za schodami, ale w tym roku jakoś mniej mi to przeszkadzało. O tym później. Na razie zauważyłem, że, zasłonięto okna plakatami i nie przeszkadzało słońce, które tak mnie denerwowało w zeszłym roku, szczególnie w godzinach popołudniowych. Bardzo dobrze, że ktoś o tym pomyślał. Pogoda była ładna i trzeba było jej nie wpuścić, bo my tam w środku wcale ładni nie byliśmy.

11:30 WOLF SPIDER – Historia zatacza koło.

„Siema Katowice. Dawno nas tu nie było. Jakieś trzydzieści lat.” To nie jest powitanie, ale takie słowa w pewnym momencie powiedział basista Mariusz Przybylski. Wolf Spider jest zespołem, który grał na pierwszej Metalmanii w 1987 roku, wtedy jako Wilczy Pająk. Odrodzili się w 2011 roku i nagrali płytę. Ze starego składu, oprócz basisty, jest jeszcze, na gitarze, Piotr Mańkowski. Za perkusją wrażenie robiła Beata Polak, która siedziała bokiem i widać było dobrze jak jej bujne blond włosy aż grają na tych bębnach i talerzach razem z pałeczkami. Wystąpili z nowym wokalistą, który był przedstawiany, ale nie dosłyszałem nazwiska. Chyba dlatego na scenę wyszli w maskach i grali w nich cały pierwszy numer. Widownia od początku była liczna, a, szczególnie stare kawałki miały swoich, znających je, fanów. Dobry, heavy/thrash metalowy występ i udana inauguracja dużej sceny.

12:00 ROADHOG – Młodość w starym stylu

Roadhog jest zespołem wyciętym z lat osiemdziesiątych i wklejonym do dzisiejszych czasów. Od butów po fryzury i od zespołów na koszulkach po oczywiście swoją muzykę. Thrash metalowy występ rozgrzewał zupełnie liczną już wtedy publiczność. Zagrali fajnie i fajne mieli kawałki, z dobrym, czystym wokalem.

12:30 INSAMMER – Z zaświatów

Zawsze na Metalmanii jest jakiś dziwoląg, który odbiega stylistycznie od programu festiwalu. Tym razem rola ta przypadłą szwedzkiemu Insammer, choć chyba nie do końca, bo zespół miał siłę i metalowy był na pewno. Jarek zapowiedział, że sami siebie określają jako trasfusion metal. Nie wie co to jest, ale zaraz się przekonamy. Szkoda tylko, że tak mało osób chciało się przekonać. Sala była mocno przerzedzona, dużo mniej ludzi niż na Wolf Spider. Jeżeli chodzi o publiczność, był to najsłabszy i cieszący się najmniejszym zainteresowaniem występ. Zupełnie niesłusznie. Zagrali mocny kawałek cyber metalu z powerem i przytupem. Do tego była fajna, występująca boso, wokalistka, która potrafiła rozgrzać atmosferę. Koncert bardzo mi się podobał, od pierwszych dźwięków było słychać, że to będzie dobry set.

13:00 MINETAUR – Żywioł

Występ Minetaur to już rozkręcenie się publiki i pierwszy tego dnia regularny młyn. Niektórych rozpoznałem nawet z zeszłego roku. Na innych miałem się jeszcze dzisiaj napatrzeć. Koncert Minetaur to była prawdziwa eksplozja wybuchowego groove metalu. Był energiczny, żywiołowy i poruszył zebranych pod sceną ludzi. Metalmania rozkręciła się na dobre.

13:30 XENTRIX – Angielska profesja

Nie bardzo zapadł mi w pamięci za to koncert Xentrix. Starzy wyjadacze odegrali swój klasyczny thrashowy set ku uciesze zebranych fanów, bo byli tacy, którzy czekali na ten występ. Myślę, że większość jednak nie znała ich muzyki i tak jak ja, skupili się na oglądaniu.

14: 00 SHODAN – Spustoszenie

Shodan to część dalsza szaleństwa na małej scenie. Koncert równie uderzający jak Minetaur i równie szalona była reakcja publiczności. Ja świetnie bawiłem się pod schodami i coraz bardziej zaczynało mi się tam podobać. Zastanawiałem się tylko kiedy się zapcha i nie będzie można nic zobaczyć, bo była już taka godzina, że hala była wypełniona. Na razie było tłoczno, ale swobodnie. Nie trzeba było stać w ścisku, ani się przepychać. Jak się okazało taki stan rzeczy miał się utrzymać już do końca imprezy.

14:30 SKYCLAD – Wycieczka na prowincję

Skyclad jest starym, lecz chyba mało znanym u nas zespołem. Ja mam jedną ich płytę, więc wiedziałem, że grają fajny folk metal i cieszyłem się, że będę mógł ich zobaczyć. Mieli też swoich nielicznych fanów, którzy znali piosenki i trafiali tytuły po zapowiedziach wokalisty. Ta sytuacja zresztą bardzo go cieszyła. Zagrali pełne werwy angielskie przyśpiewki, ubarwiając kawałki gitarą akustyczną i skrzypkami. Skrzypaczka Skyclad była trzecią i ostatnią kobietą, która wystąpiła na Metalmanii 2018. Podczas grania Skyclad tanów zachciało się mocno porobionym osobnikom, takim chyba jeszcze z nocy. To był najbardziej pijany młyn na całym koncercie, w którym niektórzy zupełnie nie mogli ustać na nogach nawet sami z siebie, a co dopiero w pogosie. Spora część akrobacji odbywała się więc w parterze. To były ich ostatnie chwile, o po tym z pewnością już popadali. Sam koncert fajny, taki radosny i pozytywny. Wnoszący odmienność od ogólnego klimatu festiwalu.

15:10 INVERTED MIND – Dół

Zupełnie inny nastrój wprowadził Inverted Mind. Ich dołujący sludge metal zupełnie przybijał do podłoża, choć taka odmiana również mi odpowiadała. Można było poddać się temu ciężarowi, a było gniotąco i psychodelicznie. Udało mi się wcisnąć do barierek i tak stałem jak w hipnozie ruszając głową wraz z falującym dźwiękiem.

Na tym etapie zaczynał już dawać o sobie znać kręgosłup. Praktycznie nigdzie nie można było usiąść. Wpuścili tysiące ludzi na cały dzień i nie zorganizowali nic, żeby choć przez chwilę odpocząć. Po jasną cholerę pogrodzili te schody taśmami? Co by to komu przeszkadzało, gdyby ludzie moli sobie siedzieć na tych schodach. I tak góra była zamknięta, więc byłyby to dobre miejsca. A już zupełnym skurwysyństwem było zakratowanie dolnych rzędów siedzeń na hali. I w ogóle mogliby udostępnić chociaż parę dolnych rzędów dla ludzi, którzy mieli bilety na płytę. Żeby czasami chociaż trochę posiedzieć i popatrzyć z daleka. Cała góra pusta, dla każdego miejsca by starczyło. A tak stój od rana do nocy bez żadnej możliwości ulżenia nogom i plecom. Z drugiej strony jednak dzięki temu wszystkie koncerty przeżyłem aktywnie i na żadnym nie zamuliłem. Również w palarni, żadnych krzesełek, ław, czy chociaż doniczek. Także nawet te krótkie chwile tam spędzone nie dawały możliwości ulgi. I sama palarnia była w dalszym balkonie niż w zeszłym roku, to niedobrze, bo trzeba było dalej chodzić. Tak więc stanie przy barierkach było pożądane. Można było się oprzeć i cały ciężar ciała przerzucić na barki i przedramiona odciążając czasowo kręgosłup.

15:40 DEAD CONGREGATION – Przytłaczający ciężar

Bardzo oczekiwałem na Dead Congregation i na to jak wypadną na dużej scenie, przed taką widownią. A wypadli rewelacyjnie. Zamietli doszczętnie potwornie brutalnym i ciężkim death metalem, z głębokim, gardłowym growlingiem w stylu Incantation. Mieli doskonałe brzmienie i niesamowitą moc. Występ został też świetnie przyjęty, zrobił się ogromny i dziki młyn. Wszystko falowało i wirowało. Atmosfera była znakomita. To jest właśnie ta potęga Metalmanii.

16:20 KULT MOGIŁ – Kolejny ciężar

Tego koncertu też byłem ciekawy. Na pewno wypadł dobrze, a zespół zapodał ciężki death metalowy materiał. Przyznam jednak, że słabo zapamiętałem ten koncert. Może dlatego, że widziałem go tylko w połowie. Browary browarami, ale od porannej cytrynówki minęło już sześć godzin i nagle poczułem się obrzydliwie trzeźwy. Postanowiłem, że nadszedł czas najwyższy poszukać strefy alkoholowej. Trzeba było pójść na sam koniec korytarza, choć na przyszłość już wiedziałem, że lepiej po prostu wyjść z drugiej strony sali. Strefa była na dworze, a tam cieplutko, słoneczko, ludzie siedzą na trawie, na leżaczkach, a z głośników leci Rage Against The Machine. O fu, ała. Aż mnie to zabolało. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej załatwić swoje i wracać na koncerty. Trzeba jednak było odstać w kolejce. Żeby nie wędrować co chwilę wziąłem od razu cztery wisienki do jednego kubka, szybka akcja i już wracałem z powrotem. Przy okazji jednak też zgłodniałem i stwierdziłem, że już załatwię wszystko za jednym razem. Jak wróciłem Kult Mogił już kończył.

Był to jedyny występ, który widziałem tylko w połowie. We wszystkich innych uczestniczyłem w całości lub prawie w całości. Wcześniej czytałem wywiad z Jarkiem Szubrychtem, który mówił, żeby się nie napinać, bo i tak wszystkiego się nie da zobaczyć. Nieprawda. Da się. Zrobiłem to nie tylko ja, ale i parę osób, które wciąż widziałem na wszystkich koncertach i do tego ciągle w młynie. Od samego początku, do samego końca pod sceną, chłonący muzykę. Jeden cały dzień biegał w kółko w pogosie. Non stop od rana do nocy, ale on to akurat chyba nie zaśnie do środy. Każdy ma swoje sposoby jak to wszystko wytrzymać, a i tak najważniejsze są po prostu chęci. Kilka osób wytrwało w tańcu przez cały czas i dla Was szczególne słowa uznania.

16:50 MEKONG DELTA – Kolejni weterani

System z barierkami zastosowałem też na Mekong Delta. Jeszcze tyle godzin, a w krzyżu już mocno łupie. Podszedłem więc do barierek. Trochę z boczku, ale można było oglądać. Mekong Delta to był najsłabszy koncert tego dnia, który zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia. Ich techniczny i trudny w odbiorze thrash nie chciał się przyjąć, a cieszący się, nie wiadomo z czego, wokalista dużo opowiadał, ale nie potrafił nawiązać kontaktu z publicznością. Ta z kolei również była niemrawa i na tym występie niewiele się działo.

17:35 TERRORDOME – Totalne jebnięcie

Wódeczka zrobiła swoje, a i jedzenie dodało siły. Poczułem więc ochotę do wzmożonej aktywności. Na Mekong Delta nie dane mi było się zabawić, ale już na Terrordome nie można było się nudzić. Mają chłopaki pierdolnięcie i pokazali to w stu procentach. Na scenie i pod nią po prostu huczało, a ja po raz pierwszy tego dnia ruszyłem w środek młyna. Było ostro i żeby tam przetrwać trzeba było stoczyć mnóstwo pojedynków. Zabawa, jak i występ były znakomite, straszna werwa, zabójczy żywioł. Terrordome to istna thrashowa petarda. W pewnym momencie ze sceny poleciały płyty, o które toczyły się zażarte boje. Ja sam złapałem jedną, ale jak zobaczyłem, że to składanka splitowa „Thrashing Damnation Thru’ Compilation”, którą mam, oddałem ją jakiemuś małolatowi.

18:05 DESTROYER 666 – Wyziew Szatana

To był Armagedon. Wojna totalna. Nie jestem w stanie powiedzieć, który, z różnych stylistycznie, koncertów na dużej scenie był najlepszy, ale tu już zaczęła się ta najwyższych lotów czołówka. Przybyły z dalekiej Australii Destroyer 666 zrobił w Spodku prawdziwe piekło i rozkurwił wszystko w drobny mak. Młyn był ogromny, pół sali wirowało w rytmach szatańskiego black/thrash metalu. Muszę przyznać, że nie było łatwo. Rzuciłem się prosto w wir wydarzeń i od razu zacząłem wyłapywać mnóstwo ciosów. Pracowały łokcie i kolana, a niektórzy wjeżdżali na ostro z pięściami i wcale się nie pierdolili. Raz wyłapałem taką bombę w plecy, że aż mnie zgięło. No, ale jak tak to jazda z nimi. Postanowiłem się nie dać, wytrwałem do końca i nie zdołali mnie powalić. Jedyną tego dnia glebę zaliczyłem dopiero później, na Kacie. Fantastyczny występ i fantastyczny szał publiczności. Ubrany w koszulkę Kat Warslut powiedział ze sceny, że grali już kiedyś w Warszawie, w Progresji, ale czegoś takiego jak tutaj to jeszcze nie było. Byłem na tym koncercie, grali wtedy z Watain. Oczywiście, że tak samo nie było, bo być nie mogło. To był zupełnie inny format. Czegoś takiego nie można zrobić w zwykłym klubie. Coś takiego może się wydarzyć tylko tu, na Metalmanii.

18:50 ALASTOR – Kolejne wspomnienia

Nie bardzo czekałem na koncert Alastor. Jakoś zawsze uważałem, że to zespół nie dla mnie. Błąd. Zagrali bardzo fajnie. Stare przeboje dobrze się przyjmowały, dobra zabawa trwała w dalszym ciągu. Mnie już nic nie mogło zatrzymać i już od razu wjeżdżałem w każde zamieszanie, choć pod tym względem na Alastor było dość spokojnie i dominowały raczej style indywidualne. Pod koniec postanowiłem jeszcze raz odwiedzić budkę z wiśniówką i wzmocnić się jeszcze przed Katem.

19:30 KAT – Starość wiecznie młoda

Kolejka była jeszcze większa niż wcześniej, więc jak wróciłem to Kat już grał. Od razu rzuciło mi się w oczy, że znowu większość hali to był jeden wielki kocioł. Dużo było osób pływających nad tłumem i wpadających do fosy. Do tej pory nie rozpoznawałem kawałków, z wyjątkiem paru na Terrordome, ale na Kacie to już były same hity. Początek z „Biało-Czarnej”, a potem takie przeboje jak „Diabelski Dom część II”, „Strzeż Się Plucia Pod Wiatr” czy „Wyrocznia”. Roman, jak zawsze w dobrej formie, odprawiał swoje dzikie tany, a publiczność wtórowała mu ruchem i śpiewem. Wszyscy razem odśpiewaliśmy też „Łzę Dla Cieniów Minionych”. Zabawa była przednia i koncert minął bardzo szybko.

Kat był drugim tego dnia zespołem, który pamięta pierwszą Metalmanię. Wystąpili na niej oczywiście Roman i perkusista Irek Loth. Tak więc w sumie czterech muzyków stanęło na tej scenie po trzydziestu jeden latach. Panowie, za pasję, za wytrwałość i za wiarę w to co robicie, kłaniam się do samej ziemi.

20:15 VISCERA/// - Potworna miazga

W ogóle te koncerty zaczęły mi mijać w ekspresowym tempie. Występ Viscery/// pamiętam jak przez mgłę. Był to jedyny tego dnia zagraniczny gość na małej scenie. Ich muzyka była strasznie ciężka i dobijająca, a obok powolnych walców, pojawiały się szaleńcze prędkości z nawałnicą dźwięków. Rozsadzało banię i aż wgniatało w ziemię, ale ja już byłem nie do zatrzymania i szalałem cały czas. Kręgosłup już nie bolał, bo boli od stania, a ja już od dawna w ogóle nie stałem. Bawiłem się świetnie, minęło w moment.

20:45 ASPHYX – Stara szkoła

„Are you ready for old school death metal?” – zapytał Martin van Drunen. „Yeah” – wydarli wszyscy mordy. No i się zaczęło. Koncert Asphyx był na miarę tego Destroyer 666. Istne szaleństwo. Z głośników poleciał zgniły death z przeraźliwym głosem Martina, a Spodek zatrząsnął się od natłoku muzyki i wirowania znajdujących się w nim ludzi. Zabójczy, perfekcyjny set, w którym wyłapałem takie szlagiery jak „Asphyx” czy „Last One On Earth”. I znowu nie było momentu spokoju, a wszystko jakoś tak szybko się skończyło.

21:45 VOIDHANGER – Rzeź niewiniątek

Voidhanger to była kulminacja i najlepszy koncert na małej scenie. Zagrali znakomicie i znakomicie się prezentowali. Jest to zespół, który ma świetną prezencję i samym wkroczeniem na scenę wzbudza respekt. Do tego jeszcze ich muzyka po prostu niszczy. Na swojej ziemi mieli też doskonałe przyjęcie, a szaleństwo pod schodami i obok osiągnęło swoje apogeum.

W tym miejscu chciałbym pokusić się już o ogólne podsumowanie małej sceny. Otóż było zajebiście. Ludzie licznie ją odwiedzali, ale do wszystkiego był dostęp, wszędzie można było się dostać. Organizatorzy umiejętnie dobrali skład, tak żeby był godny i zacny, ale żeby nie przyciągnął zbyt dużych tłumów. W zeszłym roku na taki Thaw albo Obscure Sphinx nie było co się przepychać, a to co się działo na Impaled Nazarene już w ogóle było bez sensu. Teraz był tu prawdziwy underground i prawdziwy kocioł. Można było zżyć się z tymi zespołami, będąc tak blisko nich. Jak to dobrze, że ta scena w ogóle jest i co chwilę można tak zmieniać koncertowy klimat. Wychodzi człowiek z wielkiego gigu Asphyx i wpada wprost na rzeźnicki, podziemny wymiot Voidhanger, szalejąc dwa metry od muzyków. Koncerty na małej scenie sprawiły mi dużo radości i dały ogromną dawkę znakomitego metalu.

22:30 EMPEROR – Na cesarskim tronie

Bardzo się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że gwiazdą Metalmanii będzie Emperor. Po pierwsze jest to legenda, której nigdy nie dane mi było zobaczyć na żywo i nawet już się tego nie spodziewałem, tym bardziej, że oni raz istnieją, raz nie istnieją. Po drugie spodziewałem się wielkiego widowiska, na miarę tego, które w zeszłym roku zaserwował Samael. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Żadnych telebimów, ogni, ani innych efektów. O oprawę dbało tylko oświetlenie, najczęściej zielone, albo niebieskie. Do niczego jednak by to nie było potrzebne. Emperor zagrał taki koncert, że i tak można było osłupieć z wrażenia. To była wielka symfonia szaleńczego tempa i wspaniałej melodii. Ludzie w większości znali muzykę. Wykrzykiwali teksty, ruszali się w rytm, wybuchały takie okrzyki euforii w bardziej ekscytujących momentach. Znowu znaczna większość sali grała razem z zespołem, a między utworami niosło się zdecydowanie najgłośniejsze tego dnia "Em-pe-ror! Em-pe-ror!" Na pewno wyłapałem „Ye Entrancemperium”, „Thus Spake The Nightspirit”, „With Strenght I Burn”, „Curse You All Men”, a na koniec „I Am The Black Wizards” i „Inno A Satana”. Było znacznie więcej, dla mnie mogłoby tak trwać bez końca. Mógłbym tam stać długo i się na to gapić, ale znowu, jakoś tak szybko się skończyło.

23:40 ANIMA DAMNATA – Deviant night

I to jest to o czym już pisałem. Wychodzi człowiek z tego magicznego świata, schodzi do lochu, a tam Anima Damnata. I jeb od razu w pysk. Nawet minuta nie minęła od kiedy patrzyłem na Emperor, a tu znowu kurwa taka rzeź. Anima Damnata zagrała koncert równie dobry co Voidhanger, ale godzina była dla nich niesprzyjająca. Myślę, że ten czas między Emperor, a Napalm Death ludzie wykorzystali na ogarnięcie potrzeb pierwszego rzędu, w tym również odpoczynek. Nie było nawet tych co zawsze. Na placu boju zostały cztery osoby, w tym wciąż w natarciu ja. Większość ludzi już skupiła się na oglądaniu. Anima Damnata to też jedyne tego dnia makijaże i ogólna dzikość, którą było czuć na małej scenie.

0:10 NAPALM DEATH – Masakra dla wytrwałych

W tym roku, po daniu głównym, było jeszcze dużo atrakcji. Generalnie jest mi to obojętne i kolejność nie jest dla mnie istotna, ale danie Napalm Death o tak późnej porze, odebrałem dość sceptycznie. Taki koncert wymaga dużo energii, a ludzie nie mieli już siły. Organizm ludzki ma swoje ograniczenia. Obawiałem się nawet o frekwencję, ale jak wszedłem zobaczyłem pełną salę. Ludzie tłumnie na Napalm Death zostali, a młyn znowu zrobił się duży. Tym razem jednak głównie wszystko biegało w wielkim kole i nie było już aż takich przepychanek i siłowych pojedynków. Ale Metalmania dała radę. Ja na początku jeszcze w tym uczestniczyłem, ale później już dałem sobie spokój. Stanąłem, zacząłem oglądać. Zastanawia mnie dlaczego nie było Mitcha Harrisa, a zamiast niego osobnik o posturze Shane'a. Zaczęło się od „Multinational Corporations”, wyłapałem też „Scum”, „Sufer The Children”, „Breed To Breathe”, „Practice What You Preach” i standardowo cover Dead Kennedys „Nazi Punks Fuck Off”. Było oczywiście znacznie więcej kawałków, częściowo z ostatniej płyty „Apex Predator - Easy Meat”. Pod koniec Napalm Death poczułem się już naprawdę zmęczony, wszystko mnie bolało. Postanowiłem więc, że dobrym pomysłem będzie pójść i napić się wódki.

1:10 RAGEHAMMER – Dobijanie resztek

I rzeczywiście kolejna porcja wiśniówki postawiła mnie na nogi na tyle, że na Ragehammer jeszcze walczyłem. Ostatni tego dnia młyn poderwał się do ostatniego wysiłku i zrobiło się nawet ostro. Zespół miał własnych zwolenników, którzy czekali, żeby wykazać się na ich koncercie. Również Ragehammer zagrał zabójczy set, chociaż wkurza mnie wokalista ze swoimi tekstami. Jak chce być taki ważny, to niech sobie będzie, ale po co ubliża? Teksty typu „Bawić się ścierwa” są chujowe. Jak byłem na koncercie w Warszawie to też zwróciłem na to uwagę. Nawet coś odkrzykiwałem wtedy. Zastanawiam się też kogo miał na myśli mówiąc o kolesiach w golfach, którzy mówią, że grają black metal. Chodzi o zespół, który grał tu wcześniej. Naprawdę nie wiem. Nie zarejestrowałem golfów, właściwie żaden z grających zespołów nie był też ściśle black metalowy. Chyba, że chodziło o Emperor. Może Ishan miał jakiś golf kiedyś? Nie wiem. W każdym razie oni nie mogą grać black metalu, bo black metal to grał Venom. Dotrwałem ten koncert do końca, ale to już był i mój koniec. Byłem kompletnie wyczerpany.

2:00 BLAZE OF PERDITION – Nocne Misterium

Poszedłem na dużą salę, a tam deja vu z zeszłego roku. Do tej pory wszystko szło idealnie zgodnie z planem. Zespoły wychodziły na scenę dosłownie co do minuty. A na sam koniec znowu się zjebało. Nie wiem czy były jakieś problemy, ale nie zdążyli się nastroić. Wszyscy inni zdążyli, ale tu się nie udało. Koncert Blaze Of Prediction rozpoczął się dwadzieścia minut po czasie, czyli o godzinie drugiej. I tak jak skojarzyłem otwarcia, tak trudno by było nie porównać tego występu do zeszłorocznego zakończenia Furii. To była taka sama martwota. Jeżeli Inverted Mind to był dół, to to był już zjazd totalny. Zamaskowany Blaze Of Prediction odrętwił na pożegnanie. Bardzo dobrze dobrany set jak na tą godzinę. Przygnębiającą pustkę oglądało już wąskie grono osób. Ja część patrzyłem, a część słuchałem siedząc na podłodze. Po prostu nie mogłem już stać. Zresztą i tak nie było na co patrzeć. Można było tylko tępo się w to wsłuchiwać. Nagle wszystko się urwało. Zrobiło się cicho. Zapaliły się światła. To koniec.

Dwudziesta czwarta Metalmania skończyła się o 2:44. Trwała piętnaście godzin i czterdzieści cztery minuty. Więcej nikt by nie wytrzymał. Nie wyobrażam sobie żebym teraz miał iść jeszcze na coś na małą scenę. Na szczęście kwadrat miałem dziesięć minut z buta. Ledwo tam doszedłem. Padłem od razu, bez kąpieli. Nie miałbym siły. Na szczęście pociąg o 11:41. Można było się wyspać.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły