Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Blog :

Dziady

W stojącej na cmentarzu cerkiewce pachniało nadpróchniałym drewnem i wypalającym się woskiem. Po ścianach świątyńki pełgały odblaski zapalonych świec. Cienie, jak dzikie koty, goniły po zawieszonych wszędzie podobiznach świątków i matek boskich, skakały po ramach ikon, beztrosko bawiąc się w chowanego. Ich harce wydawały się przeczyć powadze odprawianego właśnie obrzędu.

Ludzie, zgromadzeni tej nocy w cmentarnej świątyni, śpiewali. Pod kopułę kościółka niosły się słowa modlitw za zmarłych, ponuro brzmiące wersy  hymnów i pieśni. Chór mocnych głosów rwał nocną ciszę i wydawało się, że jego siła zdolna jest zerwać dach budynku. Śpiewający ludzie zdawali się jednym organizmem, utworzonym z kilku dziesiątków pojedynczych ciał. Zebranych tej nocy w cerkwi łączyła wspólna tajemnica i tylko jedna osoba, przebywająca w świątyni, nie była częścią rozmodlonej wspólnoty. Człowiek, o którym mowa, był młodym i ciekawskim przybyszem z Wilna, modnym poetą tamtejszych salonów. Jego nazwisko zaczynało już brzmieć donośnie w środowisku znanych twórców, lecz tu, na głuchej prowincji, gdzie nie docierały nowinki z miast, nazwisko Adam Mickiewicz nie było nikomu znane.
Pan Adam, skulony za plecami potężnego, zwalistego chłopa, całym sobą chłonął oryginalność nocnego widowiska. Śpiewać nie próbował, bo nie znał słów pieśni. Modlitwy, huczące wokół poety, nie miały wiele wspólnego z hymnami znanymi z książeczek do nabożeństwa. Brzmiała w nich pierwotna dzikość przedchrześcijańskich zaklęć i czarodziejskich formuł, odwołujących się do sił, powszechnie uznawanych za przeklęte.
O obecności pana Adama w cerkiewnej kaplicy nikt nie wiedział. Młody człowiek zakradł się na cmentarz i do wnętrza świątyni w przebraniu wieśniaka, aby na własne oczy zobaczyć tajemny obrzęd Dziadów. Poeta słyszał co nieco o tym pogańskim święcie, podczas którego żywi komunikują się z duszami przodków i choć wiedział, że zetknięcie z modlitewną wspólnotą może być niebezpieczne (wyznawcy starych zwyczajów nie lubią, kiedy wtyka się nos w ich tajemnice), zżerająca go ciekawość okazała się silniejsza niż strach. Ciekawski poeta musiał, naprawdę musiał sprawdzić, czy krążące wśród ludu opowieści są prawdziwe. Z jednej strony – nie wierzył w duchy, zmory i wąpierze, z drugiej – czuł w sobie wielkie podniecenie na samą myśl, że w noc Dziadów mógłby stać się świadkiem nadprzyrodzonych wydarzeń. Słuchał przeto uważnie, co działo się dookoła niego i z uwagą wpatrywał w przeraźliwie chudego, wysokiego starca, przewodzącego uroczystości – Guślarza.
Guślarz górował nad tłumem jak cesarz nad swoimi poddanymi. Pomimo, że ubrany był ubogo, wręcz nędznie, emanowała od niego fala dziwnej, obezwładniającej ludzi powagi i mocy. Starzec wyglądał na człowieka, który z niejednego pieca chleb jadł i znał tajemnice ziemi, zakryte przed najtęższymi ludzkimi umysłami. Największe wrażenie robiły jego oczy, płonące jak u chorego w gorączce, lub żądnego krwi szaleńca.
Z nadejściem północy guślarz uniósł nad głowy wiernych czarną kurę, która zaczęła wyrywać się i szaleńczo gdakać, jakby przeczuwała swój smutny los. Protesty ptaka na nic się nie zdały – guślarz jednym szarpnięciem oderwał nieszczęsnej mieszkance kurnika łeb. Następnie, trzymając krwawiące ciało ptaka za łapy, zszedł z podwyższenia, na którym do tej pory stał i zaczął przechadzać się wśród tłumu, kropiąc głowy zebranych kurzą posoką. Z jego ust wydobywały się przy tym okropne, bluźniercze zaklęcia – staruch przyzywał do cerkwi dusze, rezydujące w najniższych kręgach piekielnych. Zapraszał na krwawą biesiadę wszystkich, co za życia czynili zło bliźnim, zaś po śmierci przedzierzgnęli się w widma, duchy i upiory.
Gdy na pana Adama padło kilka kropel kurzej krwi poecie zrobiło się trochę nieswojo. Miał wrażenie, że za chwilę wydarzy się coś okropnego, instynkt podpowiadał mu zbliżające się nieszczęście. Jego ciało raz i drugi przeszedł dreszcz i młody człowiek wyraźnie poczuł, jak w cerkwi, wypełnionej przecież kilkoma dziesiątkami ludzi, robi się zimno. Otaczający go wieśniacy także wykazywali niepokój. Tylko stary guślarz wydawał się całkowicie opanowany i nadal kroczył, wywijając nad tłumem kurzym zezwłokiem, z którego sączyła się jeszcze, ale niezbyt obficie, kurza posoka. Gdy starzec doszedł do miejsca, w którym stał pan Adam, zatrzymał się gwałtownie i wpił dzikie oczy w poetę.
- „O boże! Odkrył mnie! Każe mnie zabić za świętokradztwo!” – pomyślał młody człowiek i zatrząsł się ze strachu – „Stary da zaraz znać chłopom, że wśród nich zakradł się intruz, a wieśniacy zatłuką mnie jak prosiaka na wesele i pogrzebią, gdzieś w leśnym gąszczu, gdzie nikt nie znajdzie moich kości!”
Zmrożony tak straszną myślą pan Adam zamknął oczy i skulił się nieco, by w tej niewygodnej, lecz przynoszącej nieco ukojenia pozycji, czekać na niechybną śmierć. Tymczasem guślarz wcale na niego nie patrzył, lecz spoglądał jak zaczarowany w maleńkie okienko za plecami poety. Za szybą cerkwi unosiła się bowiem głowa straszliwego potępieńca. Jej trupio blada skóra wydawała się promieniować ze swego wnętrza piekielnym ogniem, oczy błyszczały groźnie, zaś zęby zgrzytały ze złością. Nie było wątpliwości, upiory, które wezwał guślarz, przybyły na obiecaną ucztę i szukały teraz sposobu by dostać się do wnętrza świątyni.
Pojawienie się widma zmroziło zebranych wokół guślarza chłopów. Widok gościa z zaświatów odebrał im rozum – oszalały ze strachu tłum rzucił się ku drzwiom, porywając ze sobą pana Adama, guślarza i nawet ciało nieszczęsnej, złożonej w ofierze mieszkanki kurnika. Cały zbór pomknął chyżo, nie oglądając się za siebie, ku wsi. Jak świat światem wieśniacy nie osiągali tak zawrotnych prędkości! Mknęli niczym mieszkańcy wioski olimpijskiej, a wśród nich, na samym przedzie – biegł pan Adam. Poeta, przekonany o tym, że wieśniacy chcą go dopaść i zamordować, sadził przed siebie wielkimi susami, niczym gończy chart. Był tak zaaferowany domniemaną pogonią, że zatrzymał się dopiero przy dworze zaprzyjaźnionego dziedzica, gdzie troskliwie się nim zajęto, nakarmiono i ułożono spać.
Następnego dnia pan Adam dowiedział się, że straszliwe widmo, które wystraszyło wieśniaków, było tak naprawdę tutejszym obywatelem ziemskim, który zażywał w krzakach pod cerkwią słodkiego odpoczynku po wieczornym opilstwie. Zbyt wielka ilość wlanego do brzucha alkoholu, zmęczenie i łajdactwo z karczemnymi dziewkami wycisnęły na jego twarzy szydercze piętno,   upodabniające go do straszliwego, żywego trupa. Gdy rozbudzony śpiewami wiernych, skacowany, wyglądający jak siódme nieszczęście pijak zajrzał do wnętrza świątyni, wzbudził swym odstręczającym obliczem zrozumiały popłoch wśród oczekujących na pojawienie się upiora ludzi. Sam zresztą także się wystraszył, bo otumaniony oparami wódki mózg podsunął mu myśl, że wszyscy zebrani w świątyni przyszli po to, by odprawić mszę za jego mizerną duszyczkę i go żywcem pochować.
Pana Adam wyszedł z przygody cało i zdrowo, choć przez kilka dni bolały go nieprzywykłe do biegania nogi. Aby nie zapomnieć okropnego zdarzenia, opisał je, w nieco zmienionej formie, w dramacie „Dziady”. Nie wspomniał w treści sztuki jak bardzo trzęsły się pod nim nogi, gdy stał oko w oko z guślarzem, ani tego, jak rączo umykał z cerkwi. Zresztą, wcale nie musiał tego robić. W sztuce wybitnych artystów nie chodzi przecież o to, aby zapisywać wyłącznie te zdarzenia, które miały miejsce w  rzeczywistości.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły