Twórczość Devina Townsenda nigdy mnie nie przekonywała. W zasadzie od momentu, gdy usłyszałem jego wokalizy na "Sex & Religion" Vai'a wyczuwałem, że koleś ma nierówno pod sufitem i lubi zniekształcać rzeczywistość. Ani wczesne płyty SYL, ani twórczość solowa, ani jedyne wydawnictwo ze Stevem Vai'em nie przekonały mnie do twórczości tego artysty.
Zachęcona premierą nowej płyty Johna 5 zdecydowałam się na małe odkurzenie jego wcześniejszych płyt. Na warsztat w pierwszej kolejności poszła jego druga płyta "Songs For Sanity" wydana w 2005 roku. John Lowery to bez wątpienia jeden z najzdolniejszych gitarzystów młodego pokolenia. Każdą kolejną płytą z jego udziałem utwierdził środowisko muzyczne w tym przekonaniu na tyle mocno, że wkrótce po opuszczeniu szeregów zespołu Marilyn Manson, odważył się na karierę solową. Z jakim skutkiem?
W ostatnich latach powstaje coraz więcej zespołów nurtu electro/synthpop. Niestety, jak się okazuje, ilość nie idzie w jakość. Trudno spośród tysięcy nowo powstałych grup inspirujących się muzyką syntezatorową lat '80 wyróżnić jedną i dopatrzeć się w jej twórczości czegoś oryginalnego. O ironio, okazuje się jednak, że popularność tej prostej i banalnej muzyki nie przemija i po ogromnej fali popularności w Europie, nurt ten z powodzeniem zadomowił się także za oceanem.
W cztery lata po wydaniu "Age Of Impact" Trent Gardner zdecydował się ponownie powołać do zycia projekt Explorer's Club. Tym razem lista zaproszonych gości była krótsza: Terry Bozzio, John Myung, Marty Friedman, Kerry Livgren, James LaBrie, Steve Walsh, Gary Wehrkamp. Miał zapewne powstać album, który tym razem, będzie przypominał konstrukcją normalne kompozycje, a niewielka ilość muzyków miała zapewnić brak zbędnej popisowości.
Blisko dekadę temu amerykańska wytwórnia Magna Carta wymyśliła sobie, że zbierze wybitnych muzyków, którzy nagrają wspólnie jeden wielki progresywny album. Przewodnictwo w ekipie objął Trent Gardner - lider formacji Magellan. Do sesji nagraniowej zaproszono takie tuzy jak: Terrzy Bozzio, Billy Sheehan, John Petrucci, James Murphy, Matt Guillory, Derek Sherinan, Steve Howe, James LaBrie, Matt Bradley, Bret Douglas, D.C.Cooper i jeszcze kilkoro - w sumie duża ekipa.
Komentarze Harlequin : Cieszy mnie, że wracasz do tej płyty przynajmniej raz w tygodniu :) jednak...
Sumo666 : Harleqiun bzdury piszesz w tej recenji. Powiem nawet ze az tak duze ze sie us...
Ha ha ha! W życiu bym nie pomyślał! Dla osób, które znają twórczość Darkthrone wybiórczo, pobieżnie, bądź też przywykli do tego, ze Darkthorne leży w szufladce prymitywny black metal, mam małą niespodziankę. Samemu należąc do tej grupy ludzi dowiedziałem się, że debiutancki album Norwegów był… deathmetalowy! Co więcej - podobno był to dobry death metal! Trzeba było to sprawdzić.
Moim skromnym zdaniem, Devin Towsend cierpi na powszechnie znaną przypadłość rozdwojenia jaźni. Ten wszechstronny Kanadyjczyk, w nadzwyczajny sposób potrafi oczarować słuchacza łagodnymi, przestrzennymi, pięknymi dźwiękami, które przeważają na jego solowych wydawnictwach. W połowie lat '90 do życia powołał swoje piekielne dziecko - Strapping Youg Lad. Właśnie tam, swoją odmienną tożsamość obnażył w ewidentny sposób.
Po pięcioletniej przerwie, norwescy avantgardowcy z Atrox powrócili z nowym krążkiem. W tym czasie zespół opuściła charyzmatyczna wokalistka Monika Edvardsen, którą zastąpił Rune Folgerr. Tym samym odszedł chyba najbardziej charakterystyczny element zespołu, co też znalazło odbicie na "Binocular".
W niespełna rok po rozczarowującym debiucie Transatlantic powrócił z kolejnym krążkiem. Wydawać by się mogło, że nie ma opcji, aby ten skład nagrał coś słabszego. Jak się jednak okazuje - można.
SMPTe - Stolt, Morse, Portnoy oraz Trewaves - czy te nazwiska coś wam mówią? Tak - muzycy The Flower Kings, Spock's Beard, Dream Theater oraz Marillion w jednej ekipie! Fani progresywnego rocka na pewno zacierali łapki, gdy dowiedzieli się, że wytwórnia Inside Out wypuści projekt naszpikowanymi gwiazdami, który ma nawiązywać do klasycznej odmiany tego typu grania.
Gdy zabierałem się za napisanie recenzji najnowszej płyty Testament, uświadomiłem sobie, że jest to chyba najbardziej wyczekiwana płyta nie tylko roku, ale chyba i dekady. I nieważne, czy ktoś jest fanem zespołu, czy nie, to na pewno słyszał o wydanym dziewięć lat temu albumie "The Gatering" nagranym przez wielkich muzyków (Billy, Peterson, DiGiorgio, Murphy, Lombardo), który praktycznie z miejsca stał się klasykiem i legendą, a zespół w zasadzie stał się gwiazdą i chyba jednym z najbardziej wyczekiwanych i porządanych koncertowo zespołów.
Komentarze Harlequin : A na najbardziej lubie chyba "Souls of Black" :)
Sumo666 : Różnica pomiędzy The Gathering i Formation jest jak pomiędzy Reaulte...
jedras666 : Dla mnie jest naprawdę znakomita i często do niej wracam:). Podoba mi się...
Przeglądając zagraniczne ziny zauważyłem, że ostatnimi czasy małe zamieszanie wywołał zespół o dziwnie brzmiącej nazwie Arghoslent. Pomyślałem, że skoro jakieś zamieszanie jest, to może warto sprawdzić tą kapelę. Niestety bywam naiwny i bywa, że mocno się sparzę. W gruncie rzeczy, po przesłuchaniu "Hornets Of The Pogrom" powinienem być jednym wielkim bąblem.
Gdyby się zastanowić, to The Dresden Dolls niewiele mają wspólnego z ciężkim graniem. Ciężko nazwać tę muzykę nawet rockiem. Zdecydowanie bliżej jest tym dźwiękom do alternatywnego grania. Jedynym powodem, dla którego recenzja tego albumu się pojawia na łamach DarkPlanet jest fakt, że The Dresden Dolls jest w zasadzie delikatniejszą, by nie powiedzieć komercyjną wersją takich zespołów jak robiący ostatnio furorę Stolen Babies, ale i też Unexpect czy Diablo Swing Orchestra.
Pomimo, że Monstrosity to jeden z tych zespołów, których tworzył historię death metalu, to nigdy nie dane mu było zaznać większej popularności. W zasadzie każda kolejna płyta zespołu była osadzona stricte w tym gatunku i nie przemycała elementów innych stylów.
Twórczość Symphony X nigdy do mnie nie przemawiała. Zawsze uważałem ich za bardzo dobrych instrumentalistów, którzy nie potrafią napisać dobrych, spójnych kompozycji. Pamiętam jak kiedyś kupiłem w ciemno "The Divine Wings Of Tragedy" i potem troszkę przekrzywiło mi twarz w "podkówkę". Szybko więc znalazłem kupca i grymas zniknął. Nic więc dziwnego, że do szóstego krążka zespołu podszedłem, jakbym miał za wczasu w tyłku zawartość tej płyty. Może i dobrze, że miałem taki stosunek, bo "The Odyssey" mile mnie zaskoczyło.
Rzadko mi się to zdarza, ale jednak czasem tak się dzieje, że gdy słucham jakiejś płyty nie czuję po prostu nic. Żadnych odczuć, żadnych emocji, nawet myśleć się nie chce. Właśnie w taki sposób działa na mnie "The Perpetual Motion". Pytanie tylko, czy jest to wywołane tym, że poddałem się muzyce, czy też jest ona tak niewygodna dla moich uszu, że przelatuje gdzieś obok mnie.
Niemiecki duet po raz kolejny uderza z krążkiem, który namieszał w klimatycznym graniu. Sporadycznie się zdarza, aby jakiś zespół umiejętnie łączył ekstremalne granie z gothic metalem czy też nawet gothic rockiem. The Vision Bleak jest chyba mistrzem tej formuły.
Wiele niemieckich zespołów, osadzonych w industrialnej alternatywie, potrafiło nieźle nahałasować swego czasu, mało który jednak robił to tak donośnie jak Einstürzende Neubauten i mało który wprowadził do muzyki takie chociażby elementy jak wiertary czy młoty. Na "Alles Wieder Offen" nie odnajdziemy już tylu muzycznych eksperymentów i buntowniczego chaosu, co na poprzednich płytach zespołu. Znajdziemy za to przemyślane kompozycje pełne ekspresji, ale też smutne i melancholijne utwory, które wyznaczają nowy kierunek w ewolucji twórców industrialnych brzmień.
"Freak Perfume" to z pewnością najbardziej znana płyta Diary Of Dreams, uznawana przez wielu miłośników gotyckiego brzmienia za pozycję wyjąkową i wręcz obowiązkową. Na płycie niemiecka grupa osiągnęła coś niepowtarzalnego, co bardzo trudno ująć w słowa. Dwanaście zróżnicowanych kompozycji, zamkniętych w monolityczną, genialną całość sprawia, że nie sposób nie ulec urokowi tych dźwięków.


