Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Opowiadania :

Drugie zesłanie

Więcej
Komentarze
Zoya : No ale takie wlaśnie jest zycie! Nieraz tak wszystko idealizujemy, a jesteśmy...
amorphous : Panowie musze zabrać głos - zachowujecie sie jak dzieci. Prosze sie nawz...
kontragekon : Nooneczko, Fajne opowiadanie:) I szczerze powiedziawszy - wolę T...
Opowiadania :

Biała mogiła

I wstało Słońce - gorące i rażące. Podrażniło wpatrujące się weń źrenice i tym samym pokazało, kto jest silniejszy. Mgły, tworzące nierzeczywiste wachlarze nad polami, jeszcze nie zdążyły opaść, a ktoś odważył się przeciąć tę ciszę głuchym odgłosem kopyt, uderzających o zziębniętą ziemię. Pierwsze promienie poranka odbiły się od twarzy wędrowca, który jakby bojąc się ich magicznej siły, naciągnął na głowę wilgotny kaptur swego szarego płaszcza. Wszystko wskazywało na to, że spędził on na koniu całą minioną noc, a może i nawet poprzedni dzień. Był zmęczony... nie, nie człowiek, a jego rumak, który wywiesił swój długi jęzor, by zbierać z powietrza przyjemnie wilgotne krople mgły. Jego pan zdawał się być pogrążony w głębokich myślach, o rzeczach, które nikogo innego nie powinny obchodzić, a już tym bardziej nikt nie powinien ich poznać. Nigdy!

Kim był ten człowiek, którego wieśniacy pracujący na polach witali poprzez przyjazny gest machnięcia dłonią? Nie był księciem, nie był rycerzem, nie był nikim ważnym, bo nie zasłużył na to, by któryś z tych pracujących na roli mężczyzn ściągnął czapkę w geście powitania i oddania czci. A jednak wszyscy go tu znali, a jednak wszyscy go lubili... nie, nie znali i nie lubili... Oni po prostu wiedzieli, że ten człowiek nie powinien minąć ich, galopując na swym szarym koniu, nie otrzymawszy od nich miłego machnięcia ręką. Ci wieśniacy czuli, że jego życie zdeterminowane jest przez jakąś odgórną siłę, że tak naprawdę ten człowiek nie posiada niczego, prócz tej wędrówki, prócz gestu machnięcia ręką, prócz odgłosu kopyt uderzających o bruk. Nie wiedzieli jednak, jak bardzo on pragnie to wszystko utracić.

Słońce zbliżało się do wyznaczenia południa. Z wież pobliskich kościołów i kaplic słychać było przytłumione bicie dzwonów. Galopujący na swym umierającym z wysiłku rumaku mężczyzna, zatrzymał zwierzę i popatrzył na wzgórze, które wznosiło się kilkadziesiąt kilometrów przed nim. Uronił łzę, która wolno spłynęła po policzku. Jedna jedyna łza, która przez wiele lat wyżłobiła na jego twarzy ciemną rysę. Człowiek ten nie miał imienia, bo wyrzekł się go już wieki temu. Słońce schowało się za ciemnoszarą chmurę, więc wędrowiec jednym ruchem ręki ściągnął kaptur połatanego płaszcza. Upewnił się, czy wokół nie ma nikogo i zszedł z konia. Puścił zwierzę wolno, by poszukało strumienia. Rumak bez dłuższego namysłu podążył ku kępie zarośli, znajdującej się nieopodal. Wiedział, że płynie tamtędy strumień. Wiedział, bo raz w miesiącu przybywał tu wraz ze swym panem, który puszczał go wolno, a sam siadał na spalonym słońcem kamieniu. I tak też się stało tym razem. Wędrowiec zajął swe miejsce i dobył miecza. Wolno obracał go w dłoni oglądając pęknięte ostrze. Zerwał się wiatr i rozwiał jego włosy... białe, długie, martwe włosy. Słońce wyszło zza chmury i odbiło się od ostrza raniąc boleśnie błękitne oczy Bezimiennego. Teraz pozostało mu już tylko zaciągnąć na powrót kaptur i czekać, aż jego towarzysz ugasi pragnienie. Nie trwało to długo... od wieków nie trwa to długo. Czas kontynuowania wędrówki jest zawsze ten sam.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a Bezimienny wędrowiec, prowadząc rumaka obok siebie, dotarł pod rozłożysty dąb rosnący na szczycie wzgórza. Rozejrzał się po okolicy i zrzucił z ramion płaszcz. Oczom ptaków, szybujących ponad wzniesieniem, ukazał się przerażający, a zarazem smutny widok. Wychudzony mężczyzna, który niegdyś musiał być pięknym młodzieńcem, padł na kolana przed białą mogiłą umiejscowioną pod drzewem. Uklęknął i uronił kolejną łzę. Miesiąc... miesiąc temu też tu był. Miesiąc... za miesiąc również tu przybędzie. Robi to od lat i sam już nie wie, czy od tamtego tragicznego zdarzenia minęły dekady, wieki czy tysiąclecia. Cóż może Jej ofiarować, prócz tej comiesięcznej krucjaty? Kiedyś był kimś, kiedyś rządził życiem innych... teraz nie potrafi pokierować własnym istnieniem tak, by tutaj nie powrócić. Niegdyś miał imię, ale po Jej śmierci wyrzekł się go, bo bez Niej poczuł się nikim. Tak bardzo pragnął zapomnienia, tak bardzo pragnął wreszcie zdobyć się na odwagę i zakończyć swój żywot. Po to nosił przy sobie miecz... srebrne ostrze musi kiedyś zatopić się w jego sercu, tylko kiedy? Pogrążony w najczarniejszych myślach wędrowiec, przypatrywał się martwym wzrokiem korzeniom stuletniego dębu. "Kiedyś rozsadzą Twój biały grób, a wtedy przyjdę i zniszczę je tym oto pękniętym mieczem" - odezwał się głosem, który wydawał się przypominać śpiew najsmutniejszego ptaka. Obejrzał się i spojrzał na swego szarego rumaka, skubiącego trawę. Potem znowu rzucił spojrzeniem na białą mogiłę. "Tutaj pozostawiłem swoją duszę. Zakopałem ją dwa metry pod czarną ziemią." Kończąc wypowiadanie tych słów, Bezimienny schował twarz w zniszczone dłonie i pochylił głowę tak, że jego długie włosy opadły mu na czoło. Po chwili rozpoczął pieśń, której gorzkie słowa powinien usłyszeć jedynie ten, do kogo były kierowane. Gdy skończył, słońce zabrało światu ostatnie oznaki minionego dnia. Nastała ciemność, która dla pragnącego spokoju nieszczęśnika, była niemal tak kojąca, jak lecznicze zioła przyłożone do jątrzącej rany. Ciemność ta stanowiła również przedsmak tego, czego ów wędrowiec spodziewał się po śmierci. Była zapowiedzią końca.
Bezimienny wstał i złapał swego rumaka za uzdę. Spojrzał w miejsce, gdzie w nieprzeniknionym mroku znajdowała się mogiła i szepnął: "Dobranoc, córeczko. Wrócę, wiesz o tym."
Więcej
Komentarze
vampirela : Hej ! No to sorry, że tak bez wyczucia sytuacji napisałam! Po prostu myśl...
vampirela : Super! Zaskoczyłaś mnie tym opowiadaniem! Z reguły jak czytam to pró...
Opowiadania :

Cień...

Groteskowe. Żenujące. Zabawne. Interesujące? Jakie to figle płata wyobraźnia. Dla siedzącego w ciemności obserwatora, wszystko wygląda inaczej niż w świetle, można by się pokusić o stwierdzenie, że widzi to w innym świetle. Oczy przyzwyczajone do dnia, nie funkcjonują w tych warunkach szczytowo. Popuszczając wodze swojej imaginacji, obserwator nie jest już obserwatorem, lecz obserwowanym.... Każdy jego twór patrzy i niknie w umyśle. W samym zalążku owego obserwowania rodzą się coraz to nowe koncepcje, a na nie przychodzą antykoncepcje. Pod słońcem zwykły kubeł jest zwykłym pojemnikiem na śmieci, ale w świetle gwiazd dzięki obserwowanemu obserwatorowi budzi się do własnego życia. Uzyskuje coś na kształt duszy.

Kroczył bezszelestnie po suchym chodniku letniego wieczoru. W świetle lamp przydrożnych zanikał i się zamazywał by po chwili błysnąć swoją czernią. Był lekko przygarbiony, to znowu nienaturalnie się wydłużał. Jego właściciel nie zwracał na niego uwagi, ale za to on całe swoje bytowanie poświęcał temu, aby za właścicielem nadążyć. Dokładał wszelkich starań żeby upodobnić się do niego, ale był postrzegany tylko jako coś nikłego i nieistotnego. Był tylko... cieniem. Towarzyszem nocnych spacerów i istota kryjącą się przed ostrymi promieniami słonecznymi. Nienawidził światła, sprawiało mu ból... i kochał je jednocześnie, bo było jego matką to ono go tworzyło. Jego dotyk wywoływał u niego ekstazę cierpienia. Jego ojciec: mrok... Podobnie jak z matka, ubóstwiał go, ale i jednocześnie go się bał. Rodzice tak różni jak woda i ogień. Potępione dziecko. Sierota mogąca patrzeć na swoich rodzicieli jedynie przez ciemne okulary.

Nie znał czegoś, co jego materialny towarzysz zwał miłością. Był pozbawiony uczuć, co nie znaczy, że był zły. Nie, on znajdował się ponad wszelkimi podziałami na dobro i zło, na "kochać" i "zazdrościć". Był tylko naśladowcą, którego jedynym celem życia bezuczuciowego było upodobnianie się do swego właściciela. Z obojętnością spoglądał na tragedie, komedie, dylematy i radości. Obiektywny sędzia, nie mający swojego zdania, nie wydający wyroków. Nie przeszkadzało mu to, kim był. Kim jest. W jego świecie pozbawionym wartości i kolorów jedynym odcieniem szarości była chęć ukazania się innym, bycia najdoskonalszym odbiciem, wola stania się lepszym od oryginału. Nie popychała go do tego pycha, czy jakieś inne wysublimowane ludzkie ułomne uczucie. Ot tak, to był sens jego życia, nic innego nie potrafił robić jak obserwować i wprawiać w szarość półświatła-półcienia, swoje obrazy zaczerpnięte ze świata realnego.

Jego niematerialny płaszcz rozwiewał bezpodmiotowy wiatr, będący odbiciem rzeczywistego. Prąd powietrzny nie mający zapachu ani temperatury. Ten odpowiednik prawdziwego podmiotu nie był doskonały, zdawać by się mogło, że w ogóle nie istnieje, gdyby nie ten płaszcz... Z powodu jego doskonalszego naśladownictwa nie rozpierała go duma, po prostu dalej starał się kryć przed rodzicami, stawać się jeszcze lepszym.

Czasami spotykał się z podobnymi sobie stworzeniami. Niekiedy nawet zlewał się z nimi, wymieniając swoje doświadczenia i wzmacniając się nawzajem. Nie rozmawiali ze sobą. Nie żywili do siebie żadnych uczuć - tam nie istniała ta słabość. To upośledzenie przysługuje jedynie ludziom. On był ponad tym. Los jego towarzysza był mu obojętny. Nie wiedział, co to jest zdziwienie. Gdyby to poznał, pewnie nie mógłby się nadziwić swojemu panu. Gdyby poznał, co to śmiech, nie mógłby się przestać śmiać z poczynań swojego materialnego odpowiednika. Gdyby poznał, co to płacz, miłość, chciałby o nich zapomnieć...

Suchy opad zaczął skraplać się na szaro-szare odbicia. Gdyby nie jego płaszcz nie byłoby wiadomo, że to deszcz. Woda bez smaku, bez zapachu, bez temperatury. Jeszcze bardziej niedoskonałą niż wiatr, osiadła na ubiorze i zaczęła dusić. Nikt nie wiedział, że tam jest i nikt też nie wiedziałby, kiedy znika gdyby nie ten płaszcz. Na rogu jednego z twardo stojących budynków stał, a właściwie leżał kolejny cień. Starając się nadążyć za panem, wykonywał szybkie ruchy swoją szarą ręką. Podrzucał istotę dużo mniejszą od siebie, podłużną. Gdy właściciel spostrzegł właściciela, zaprzestał czynności wykonywanej uprzednio i schował odbicie istoty do kieszeni niematerialnej kurtki. Zrobił kilka materialnych-niematerialnych kroków w stronę nadchodzącego. Wyciągnął podłużny przedmiot. Wyglądało to tak jakby znowu dwa szare byty wymieniały doświadczenia: ludzki z tym podłużnym małym.

Gdyby znał, co to łzy. To teraz by płakał. Naśladował, robił tylko to, co leżało w jego kwestii. Wydawał bezgłośne wrzaski i krzyki. Teraz los jego pana nie był mu obojętny, czuł, że z nadejściem promieni słonecznych już nigdy nie będzie mógł robić tego, co tak bardzo lubił: obserwować. Umierają dwa byty. Materialny i niematerialny. Podmiot - niedoskonały, mający zapach i temperaturę, niematerialny - bez zapachowy, bez temperatury, doskonały, bo dalej nie znający miłości i łez.

Niebyt, który przed chwilą zabił nawet nie zdawał sobie z tego sprawy - i dobrze. Zdawanie sobie sprawy jest przeznaczone dla ludzi. Dobrze, że nie znał płaczu, bo by szlochał gorzko. Teraz po wymianie doświadczeń naśladował swojego towarzysza, biegnąc wzdłuż chodnika. Nóż leżał na ziemi, zjednoczony ze swoim cieniem zroszonym mniej doskonałym odbiciem krwi. Gdyby nie ten płaszcz nikt z tego szarego świata nie wiedziałby o istnieniu tej krwi.
Więcej Komentarz
Opowiadania :

O powstaniu świata...

Pamiętasz ten dzień, w którym słyszałam tę właśnie piosenkę, w którym siedziałam sobie na korytarzu próbując przeszyć wzrokiem próżnię. Ciężko było... Powietrze było takie nieustępliwe (takie jak dzisiaj właśnie...) Próbowałam sobie wyobrazić, czego zaraz nie będzie po to tylko, żeby los potrafił mnie zaskoczyć. Pamiętasz ten dzień, kiedy słyszałam krzycząca piosenkę o aniołach, której nie rozumiałam prócz słów anioł, śmierć, szpilki, płacz. Kolega mi później podpowiedział, że tam chodzi o to, na co zasługują aniołowie kiedy idą do piekła. Gówno prawda!!! Wiedziałam, że jest inaczej... Przecież ja wcale nie płaczę z tego powodu, że aniołowie zasługują na śmierć. Do dziś nie wiem głębiej, o co chodzi dorosłym... Może właśnie o to chodzi, że to nieważne, że różnica niczym jest, jeśli się za nic nie chce uczyć matematyki. A świat przecież jedną, powyginaną liczbą jest. Mały książę znalazł w końcu swój dom. Mały książę nie przejmował się światem liczb... Arystokrata z urodzenia...

Pamiętasz ten dzień, kiedy szłam sobie uliczką w parku słuchając piosenki krzyczącej, takiej której nie chciałam Ci pokazać bo pełna zła była. Ja, Ty, ona, ona, one, oni, oni, oni, oni... i my... Jakoś dziwnie zwichrzeni przez me myśli. Ja w ogóle nie wiedziałam kim Ty jesteś. Kim miałbyś być???!!! Przecież to nie tak. Przecież to nie tak! Pokochałam Cię od pierwszego spojrzenia! Sama Cię w końcu zapragnęłam! Sama Cię przecież stworzyłam. Sama Cię stworzyłam! Po to tylko, żebyś mnie zobaczył i powiedział to, co widziałeś, gdy mnie poznałeś. Po to tylko, by skorzystać z danego sobie prawa do wolności absolutnej, takiej jakiej Bóg nam nie zabrania tylko nam żałuje. Biedni ludzie. Biedni ludzie... Biedni ludzie!
Ty mężczyzno też jesteś biedny, bo też człowiekiem jesteś.
Jesteś biedny, bo nie potrafisz wystarczająco się cieszyć.
Ja nie potrafię wystarczająco się cieszyć???
A co ja do cholery bez przerwy robię???
Jeszcze się nie zadurzyłam większością narkotyków życia.
A mimo to się śmieję. Śmieję się i smakuję życia! Jak nigdy dotąd!!!
Bóg zamilkł! To najlepszy dowód na to, że w tej chwili gadałam sama ze sobą...

Pamiętasz te dni kiedy słuchaliśmy tej piosenki o fałszywym świecie. I kiedy zawyły gitary? Łzy Nam nie poleciały... Nie chciały... Tobie może tak, ale nie mnie. Ja będę płakała później, kiedy będę naga stała razem z pierwotnymi mymi myślami. Ale Ty płakałeś. Opowiadałeś mi o tym. W czarną noc kiedy księżyc był tylko faktycznym, bezpromiennym dodatkiem do czarnego, pełnego gwiazd nieba Ty stałeś i zobaczyłeś spadający promyk gwiazdy. To nie powinno tak być - mówiłeś. To nie powinno tak być! Kiedy gitary zawyły zawstydziłam się i wyłączyłam piosenkę, którą rozumiałam inaczej niż powinnam. Ale Ty się zamyśliłeś. Zamyśliłeś się...

Pamiętasz te dni, kiedy szłam przez park podziwiając naturę i jednocześnie zagłuszałam ją piosenką, która bardzo krzykliwa jest. I bardzo refleksyjna. Bardzo niesprawiedliwa, bardzo prawdziwa. Szłam przez park. Zatrzymałam się przy świerku na którym słońce odmalowało dziwny wyraz władzy nad tą dziwną krainą. I wtedy piosenka się skończyła. Głucho mi się zrobiło. Wtedy właśnie stałam naga przed Tobą. Jak świat piękny i daleki... ciemny i poważny. Ja stałam pośród tych drzew i widziałam Twoje troski i radości, myśli i uczucia, przeszłość i teraźniejszość, które zalęgły się w moim nagim prawie instynkcie. Szybko przewinęłam kasetę by na niej zapisać moją pierwotną jaźń. Cieszyłam się. Cieszyłam się... Cieszyłam się! Śmiałam się. Śmiałam się...

Szłam przez park. A później zaczęłam uciekać... Uciekałam. Uciekałam! Uciekałam...

Przed tym czego zobaczyć nie potrafiłam...
Przed tym czego zobaczyć nie ziściłam...

Ale to byłeś Ty, ja to po prostu wiem. Nie mogło być przecież inaczej!
Po prostu nie mogło...
Więcej Komentarz
Opowiadania :

Romeo i Julia

Stare, krótkie i nudne ale czasem trzeba:D
Więcej
Komentarze
Sena : ale prawdziwe... czasem trzeba pozbyć się takich emocji i chyba lepiej...
frija : powiem jedno... pesymistyczne...
Opowiadania :

Coś o Mary-Ann

Życie jest po to, aby cierpieć. Prawda. Życie w cierpieniu uszlachetnia. Prawda. Cierpienie zabija życie. Prawda. I innej drogi nie ma. Jest tylko ból, cierpienie i tęsknota za czymś lepszym i pełniejszym.
Więcej Komentarz
Opowiadania :

Bajka dla Smoka

Ciężki, alkoholowy sen odczuwałem niby ogromny, czarny głaz, który ktoś położył mi na twarzy. Jezu. Moja głowa. Jakby ktoś naładował ją błotem. Obudził mnie kobiecy szept gdzieś z góry, spod sufitu. Wyraźnie go słyszałem, ale nie chciałem się zastanawiać, czy to jakiś fragment snu, czy zupełnie na jawie zaczęło mi odbijać.

Więcej
Komentarze
horseman : no rzesz kur.. a ja dzisiaj bilet kupilem :? tak samo bylo we wrzesniu 20...
kontragekon : koncert odwołany z powodu żałoby narodowej niestety, nie jest pr...
Opowiadania :

Niecodzienna rozmowa

Był letni, gorący wieczór; jak każdy inny, a przynajmniej większość z nich. Nieboskłonu nie pokrywała najmniejsza chmurka, natomiast powietrze było gęste i ociężale nas otaczało, ponieważ i wiatr tego dnia nie zawitał do miasta.
Więcej Komentarz
Opowiadania :

Sen o wolności. Rozdział pierwszy

PROLOG

Obok niebieskiego matiza przekradł się jakiś cień. "Mnie nie przechytrzysz, gnoju", pomyślał jeden z nich. Ciszę nocy rozdarł długi gwizd.
 - Tam jest jeden szczur! - krzyknął któryś ze skinheadów. W tym momencie część grupy o posturze kulturystów wychynęła z zaułka: w blasku lampy błysnął nóż i kilka bejsboli. Rozległ się głośny śmiech.
To na Dworcu Centralnym w Warszawie rozpoczęło się polowanie na punki...
Więcej Komentarz
Opowiadania :

Śmierć była na tej plaży

Zimne morskie skały rozrzucone po złotej plaży. Granatowe niebo usiane srebrem gwiazd. Chłodny wiatr pieszczący dotykiem fale. Twe ciepłe dłonie...błądzące po mym ciele. Niech nikt nam nie przeszkadza. Nie teraz, nie w tej chwili. Niech czas się zatrzyma, by ta chwila trwała wiecznie. Tak byśmy mogli nacieszyć się sobą, na zawsze. Szum fal, rozbijających się o piaszczysty brzeg. Twoje oczy, w których było więcej światła niż w rozgwieżdżonej nocy, niż w słońcu. Mimo to były czarne jak węgiel i zdawały się wiedzieć wszystko. Och, Sefilio! Cudowny chłopcze o uśmiechu diabła! Mój książę, mój najdroższy książę...
Więcej Komentarz
Opowiadania :

Starocie

Warunki meteorologiczne dnia dzisiejszego nie były zbyt korzystne, dla podejmowania jakichkolwiek czynności. Jeśli oczywiście wyłączymy z tego spanie, jedzenie pączków z lukrem, czy dumanie nad kubkiem z herbatą. Jednak wczoraj upatrzyłam w sklepie ze starociami śliczną pocztówkę i pani mi ją odłożyła, więc wyruszyłam w drogę. Gdy doszłam do centrum miasta, deszcz uderzał ze wszystkich stron. Parasolka, którą trzymałam, nie zdała się na nic, bo deszcz zacinał niemiłosiernie. Wbiegając do bramy, gdzie jest ów sklep ze starociami, poczułam zapach kwiatów. Nie jakichś fikuśnych, ale takich zwykłych doniczkowych
Więcej
Komentarze
VampirePandora : Chyba masz droga Puci rację. Chodź ja mam tomik "Ballady i romanse" nasz...
Pucia : hmmm co do biżuterii z 'nieznanego źródła' ;D ... nie nie, ja nie kupu...
marfefka : Pytalam motywowana wlasna lekka fobia... :)
Opowiadania :

Pragnienie zemsty

Miarowe stukanie pięścią o stół i brzęk obijanych o siebie kufli zbudziło wreszcie Gwalotha. We wnętrzu gospody było ciemno i można było wyczuć zapach stęchlizny. Był w gospodzie „Pod Wiosennym Liściem”. Powoli wracała mu świadomość i zaczynał odczuwać ból głowy, który zwykle pojawia się po wypiciu takiej ilości elfickiego wina...
- O! Widzę, że wreszcie się przebudziłeś – usłyszał głos dochodzący zza niego. Gwaloth odwrócił się, aby zobaczyć, kto do niego przemawia i ujrzał swojego przyjaciela Sarnasa.
- Mae govannen nin mellon! - powitał go - Co cię sprowadza w progi tej gospody?
Sarnas wziął duży łyk wina, które wydawało się lśnić w szklance, a to za sprawą promieni słonecznych padających przez mały otwór w ścianie gospody.
- Widzisz. Właściwie to przybyłem do twego wuja, aby z nim omówić stare sprawy.- odpowiedział po chwili - Nie wiesz gdzie go mogę znaleźć?- dodał.
Widać było, że Gwalothowi myślenie sprawia jeszcze pewne trudności jednak po chwili namysłu odrzekł:
- Ostatnimi czasy wujaszek nie ruszał się zbytnio z domu, więc i teraz myślę, że tam się znajduje. Jeśli chcesz mogę cię zaprowadzić, bo sam miałem zamiar udać się do niego odwiedzić mą siostrę.
Sarnasowi spodobał się ten pomysł. Gwaloth wstał od stołu i lekko się chwiejąc ruszył ku wyjściu. Po chwili odzyskał całkowicie świadomość, także jego ruchy stały się z powrotem dostojne. Sarnas ruszył zaraz po nim. Po chwili na ich twarze padły pierwsze promienie słoneczne. Stanęli przed wejściem do gospody, by przez chwilę poczuć ciepło słońca.
W tym świetle obaj wyglądali dumnie. Nic w tym dziwnego, byli przecież elfami. Istotami jakże innymi od licznie zamieszkujących tą okolicę ludzi. Gwaloth był ubrany w szare, pięknie wykonane i zdobione szaty. Jego sylwetka była smukła i wysoka. Na głowie miał również szarą przepaskę. Jego włosy długie i bardzo jasne, opadały na ramiona. Z przodu miał zaplecione dwa cienkie warkocze, założone za szpiczaste uszy. Pochodził on z Elfów Sindaryjskich, Elfów Szarych. Sarnas zaś ubrany był w zielone, również zdobione, lecz pełniące rolę bardziej kamuflującą niż ozdobną, szaty. Był on Elfem Leśnym, które przybywają do przybytków ludzkich jedynie z potrzeby i tak było także teraz.
Wolno ruszyli drogą.
Camer było miastem typowo ludzkim, jednak z uwagi na to, iż było to miasto handlowe, spotykano w nim krasnoludów, hobbitów, gnomy i nawet dosyć często elfy. Wiele się w nim działo. W nocy jedynie strażnicy i osoby niemartwiące się zbytnio o swoje życie, wychodzili na ulicę.
Idąc mijali liczne sklepy rzemieślnicze oraz kupieckie. Było to słoneczne popołudnie, więc ruch na ulicach był spory. Po godzinie dotarli do skrzyżowania dróg, już za miastem.
- Daleko jeszcze? - spytał Sarnas
Gwaloth odpowiedział idąc wolno drogą:
- Nie martw się już niedaleko. Dom mojego wuja znajduje się w Słonecznym Gaju, a to parę kroków stąd.
Mówił prawdę, gdyż po chwili weszli do Słonecznego Gaju. Powietrze było spokojne, wiatr lekko przemykał pomiędzy liśćmi powodując ich szelest. Po pewnym czasie doszli do drewnianego domu, który pięknie obrósł roślinnością. Owy dom był tak zbudowany, że łączył się z ogromnym, starym drzewem. Wyglądało to jakby dom był częścią tego drzewa.
Nagle Gwaloth zatrzymał się i niespokojnie spojrzał w stronę domu. Sarnas spostrzegł to, stanął i cicho zapytał:
- Co się stało?
Gwaloth uklęknął i dotknął ziemi.
- Ktoś tu był - powiedział - Śpieszmy do domu - dodał.
Poderwał się z ziemi i pobiegł w stronę domu. Gdy tylko wybiegł zza rogu, ujrzał spalone doszczętnie drzwi. Ich szczątki były porozrzucane na znacznej odległości, jakby za sprawą wybuchu. Wbiegł do domu i w pierwszej chwili ujrzał zakrwawionego wuja, leżącego pod ścianą.
- Gdzie jest Lalwen? - krzyknął.
Wuj z trudem zdołał podnieść rękę i wskazać na drugi koniec pokoju. Gwaloth z niepokojem zwrócił wzrok ku temu miejscu. Spojrzał i jego oczom ukazał się straszliwy widok. Jego siostra stała znieruchomiała, wykrzywiona w grymasie ogromnego bólu i strachu. Podbiegł do niej i zawołał:
- Lalwen! Co z tobą?!
Kiedy jej dotknął zrozumiał czemu nic nie odpowiada. Jej ciało było zimne i skamieniałe. W jednej chwili oczy jego spłynęły łzami. Podszedł do wuja, aby sprawdzić jak poważne są jego rany i by dowiedzieć się co się stało. Sarnas już opatrywał jego wuja.
- Idhren! Co tu się stało? Czemu… czemu Lalwen jest skamieniała?!
Nie otrzymał odpowiedzi od wuja. Jednak po chwili Sarnas wstał i wyjaśnił mu:
- Idhren teraz śpi. Jego rany są dość poważne. Opatrzyłem go, jednak dopiero jutro będziemy wiedzieć czy to przeżyje.
- A co z moją siostrą - zapytał Gwaloth. - Czy już nic nie da się zrobić?
- Nie wiem. Jutro może dowiemy się czegoś od twojego wuja. Teraz pomóż mi go przenieść na łóżko.
Podnieśli Idhrena i zanieśli na łóżko.
Gwaloth całą noc czuwał przy swojej siostrze oraz przy wuju. Sarnas siedział cały czas przy Idhrenie i od czasu do czasu próbował uspokoić Gwalotha.
Noc minęła spokojnie, a następnego dnia Idhren przebudził się.
- Wuju! Dobrze się czujesz? - spytał Gwaloth - Co się tu działo i co się stało z Lalwen?
- Wczoraj rozmawialiśmy z Lalwen. Nagle usłyszeliśmy jakiś huk i ujrzeliśmy jak drzwi rozlatują się na kawałki i palą się. Do domu wpadł jakiś potężny mag- mówił z trudem - Próbowałem chwycić za miecz i go zatrzymać jednak ten odwrócił się do mnie i w mgnieniu oka otrzymałem cios ognistą kulą. Począł mnie wypytywać o ciebie.
- O co pytał?
- Pytał gdzie się wtedy znajdowałeś i kiedy odpowiedziałem, że nie wiem. Począł grozić, że zrobi krzywdę Lalwen. Przekonywałem go, że naprawdę nie wiem, jednak on zrobił jej to, co widzisz…
- Mówił coś jeszcze?
- Po tym, co zrobił odszedł i powiedział, że to mu wystarczy jako zemsta za jego krzywdę. Nic więcej.
Gwaloth przez chwilę szukał w swojej pamięci wspomnień, które mogłyby naprowadzić go na trop, kim był ten mag. Jednak nic nie umiał odnaleźć.
- A co z Lalwen?- zapytał.
- Słyszałem już o przypadkach zamiany w kamień. Słyszałem także o tym, że można czar ten odwrócić. Jednak dokonać tego będzie potrafił jedynie mag wysokiego poziomu.
Takiego maga nie znajdziesz w naszym mieście.
- Znajdę go nawet, jeśli miałbym podróżować miesiącami! Wyruszam zaraz.
- Dobrze. Weź z tamtego kufra łuk oraz długi miecz. Przydadzą ci się. Miecz jest zwykły, lecz łuk jest nasączony magiczną energią i sprawia, iż pierwsza trafiona nim bestia pada po jednym strzale. Wykorzystaj go dobrze.
Gwaloth podszedł do kufra i wyjął rzeczy, o których mówił Idhren. Zbierał się do drogi jednak u progu zatrzymał go Sarnas.
- Pójdę z tobą! - rzekł - Pomogę ci w poszukiwaniach.
- Nie mogę narażać cię na takie niebezpieczeństwo. Zresztą miałeś jakieś sprawy do mojego wuja.
Sarnas spojrzał na Idhrena i uśmiechną się do niego.
- To może poczekać, teraz nie puszcze cię samego.
- A więc dobrze. Wyruszamy.
Ruszyli drogą do miasta, by zasięgnąć języka u karczmarza, gdyż on wiedział w mieście najwięcej. Obaj byli solidnie uzbrojeni. Gwaloth miał łuk założony na ramię, na plecach kołczan strzał, a przy pasie miecz. Sarnas posiadał miecz oraz sztylet.
Dotarli do karczmy i weszli do środka.
- Witaj karczmarzu. Chciałbym otrzymać informację, gdzie mogę znaleźć jakiegoś potężnego maga - spytał Gwaloth.
- A po cóż ci on?
- Potrzebuję jego usług.
Karczmarz położył dłoń na stole. Gwaloth zrozumiał, że chodzi mu o pieniądze, więc włożył mu do ręki sakwę z monetami. Karczmarz podrzucił sakwę i schował ją za ladą i odrzekł:
- Trzy dni drogi stąd znajduje się pewna posiadłość. Zamieszkuje ją potężny mag, który może ci pomoże. Dam wam mapę, abyście nie zabłądzili. Wiedz jednak, że w lesie, przez który musicie przejść, grasuje bestia i jeszcze nikt nie umknął z tego lasu żywy.
Po chwili wręczył Gwalothowi mapę i odszedł do gości.
Wyszli z gospody i podążyli we wskazanym im kierunku. Szli dniami i nocami. Nie zatrzymywali się ani na chwilę. Elfy nie potrzebują odpoczynku i widzą dosyć dobrze przy świetle księżyca, więc wędrówka nocą nie sprawiała im problemów.
Do lasu, o którym mówił karczmarz, dotarli nocą. Gdy tylko weszli na jego teren, usłyszeli przeraźliwe wycie wilka. Jednak nie był to zwykły wilk. Jego wycie odbijało się echem po całym lesie. Wzbudzało dreszcze. Sarnas był zaniepokojony, zaś Gwaloth nie myślał o strachu, jedynie o swojej siostrze. Nagle ujrzeli jakieś ogromne zwierzę. Miało dwa i pół metra wzrostu i przypominało wilka.
- Gwaloth! Patrz! Poznaję tą bestię to Warg. Przygotuj się, one są straszliwie zacięte! - uświadomił Gwalotha Sarnas.
W jednej chwili warg rzucił się na Sarnasa. Ten jednak zwinnie unikną go i wraził sztylet w jego bok. Warg jakby nie poczuł pchnięcia i razem ze sztyletem umknął w las. Po chwili jednak pojawił się znowu i tym razem zaatakował od tyłu, także Sarnasa.
- Uważaj z tyłu!- krzyknął Gwaloth.
Sarnasowi nie udało się jednak uniknąć nacierającego warga i został zraniony w rękę.
- Aaaa…!- krzyknął z bólu.
Wyciągną miecz i wyprowadził pchnięcie jednak warg umknął. Gwaloth wyciągnął miecz i począł ciąć w warga. Ten odskoczył w tył i znów uciekł w las. Nagle Sarnas przypomniał sobie:
- Gwaloth łuk! Użyj łuku, a ja ściągnę go na siebie! Tylko nie spudłuj!
Gwaloth odrzucił miecz, zdjął łuk z ręki. Wyjął strzałę i naciągnął cięciwę. Z lasu wybiegł ponownie warg.
- Tutaj obszarpańcu!- wrzasną Sarnas.
Warg spojrzał w jego stronę i począł biec. W tym czasie Gwaloth szybko wycelował… i wypuścił strzałę. Ta ze świstem pokonała drogę ku wargowi i trafiła go dokładnie w brzuch, przebijając wnętrzności. Warg pad nieruchomo na ziemię. Z jego ciała wydobyła się niebieska poświata i ich oczom ukazał się duch zamieszkujący ciało warga. Po paru chwilach zniknął. Zniknęło też ciało warga.
- To normalne. Nie ma czym się przejmować. Ich śmierci zawsze to towarzyszy… argh!- Sarnas jęknął z bólu.
- Mocno cię zranił?
- Nie. Daj mi chwilę, opatrzę się i wyruszymy dalej. Zresztą już prawie jesteśmy.
Przeczekali noc i z samego rana wyruszyli dalej. W południe dotarli do wspomnianej posiadłości. Zapukali do drzwi, jednak nikt się nie odezwał. Weszli więc do środka. Ich oczom ukazały się wspaniałe wnętrza.
- Wejdźcie na górę- usłyszeli głos.
Po krętych schodach weszli na górną część posiadłości. W pokoju, zapełnionym księgami, siedział, ubrany w czerwone szaty, człowiek.
- Witajcie. Jestem Walman Aen. W jakiej sprawie do mnie przybyliście?
- Witaj. Jestem Gwaloth Sadron, a to mój towarzysz Sarnas. Mamy do ciebie sprawę. Chcieliśmy prosić cię o usunięcie czaru.
Gwaloth wyjaśnił całą sprawę magowi. Opowiedział co się stało z jego siostrą. Walman nie zastanawiał się długo uśmiechnął się tylko i powiedział:
- Zgadzam się. Wyruszymy jeszcze dziś. Chodźcie ze mną do mojej stajni. Pojedziemy na koniach.
Gwalothowi wydało się to trochę podejrzane, że mag nie chciał żadnej zapłaty i zgodził się tak szybko. Jednak był tak uradowany, że myśl ta długo go nie trapiła. Jechali galopem, jednak gdy konie się zmęczyły, zwolnili. Walman był człowiekiem, więc musieli w nocy zatrzymywać się by odpoczął. Do Camer dotarli w dwa dni. Od razu ruszyli do domu Gwalotha. Weszli do domu. W domu nie było wuja, jednak na palenisku palił się ogień, więc musiał wyjść tylko na chwilę. Walman od razu ruszył w stronę siostry Gwalotha. Zdziwiło to Gwalotha, gdyż skąd mógł wiedzieć, gdzie znajduje Lalwen.
- Odsuńcie się. Będę teraz inkantował czar, więc mi nie przeszkadzajcie- powiedział Walman.
Zaczął wypowiadać słowa jakiegoś zaklęcia. Nagle do domu wszedł Idhren.
- Widzę, że już wróciliście…
Nagle staną jak wryty i krzyknął:
-Co on tutaj robi! To on zamienił Lalwen w kamień!
Gwaloth i Sarnas usłyszawszy słowa Idhrena zdumieli się straszliwie i odwrócili swe spojrzenia w stronę maga. Ten spojrzał na Idhrena i nieludzkim głosem krzyknął:
- Zamknij się starcze!
W jego rękach pojawiła się ognista kula, którą wycelował w Idhrena. W tej samej chwili usłyszał brzęk metalu i poczuł jak w jego bok wbija się długi miecz. To Gwaloth błyskawicznie wyciągnął miecz z pochwy i przebił nim Walmana. Mag padł na ziemię brocząc krwią. Ognista kula rozproszyła się w powietrzu. Gwaloth złapał go i począł do niego mówić:
- A więc to ty uczyniłeś to Lalwen. Ty przebrzydła istoto! Mów, jak ją odczarować i czego ode mnie chciałeś!
Mag splunął krwią i począł wolno mówić:
- Twoją siostrę może odczarować jedynie mag o moich umiejętnościach!- roześmiał się - Pewnie nigdy takiego nie znajdziesz. Jest to kara za to co uczyniła mi twoja rodzina lata temu. To oni…
Walman ostatni raz odetchnął i zapadł w sen wieczny. Gwaloth zacisnął ręce na szacie maga i cisnął jego trupem o podłogę.
- Przysięgam. Nie spocznę dopóki nie odnajdę kogoś mogącego pomóc moje siostrze i dowiem się co jeszcze kryje moja przeszłość…
Pogrążony w smutku pozostał przy siostrze. Dużo miał czasu do namysłu i poszukiwań, jako nieśmiertelny. Tym czasem Sarnas i Idhren poszli pochować ciało Walmana. Jednak przed zakopaniem jego szczątków w pobliskim lesie postanowili przeszukać jego szaty. Znaleźli trochę monet oraz listy maga, które zachowali, gdyż mogły zawierać jakieś informacje. Następnie zakopali zwłoki i poszli zaprowadzić konie, na których przyjechali, do zagrody.
Następnego dnia pokazali znalezione listy Gwalothowi. Przeczytał je zważając na wszystkie istotne fragmenty.
- Posłuchajcie co ten łotr napisał - powiedział Gwaloth po przeczytaniu listu.

„Drogi Bracie,

Mam dla Ciebie wspaniałą wiadomość odnalazłem tego, którego rodzina wyrządziła nam tyle krzywd. Jutro z samego rana mam zamiar udać się do jego siedziby i wyrównać rachunki. Te parszywe elfy nie będą więcej wtrącać się w nasze sprawy. Skończę z nim raz na zawsze. Dostałem także informacje, że nie żyje on sam. Mieszka z nim jego wuj i siostra. Ich też ukarzę.
Dość już o nich, opowiem Ci raczej o moich nowych odkryciach. Znalazłem zaginione wzmianki o smokach ognistych. Są tam spisane najczęstsze siedliska i spotkania z nimi. Przesyłam Ci kopię tych ksiąg razem z tym listem.
Mam nadzieję, że dobrze Ci się wiedzie w Shimen. Niedługo odwiedzę Cię w twojej posiadłości, więc jeśli możesz przygotuj mi nową porcję Twoich magicznych mikstur.

Twój brat,
Walman.”
Skończywszy czytać list zadumał się na chwilę. Nagle wstał i rzekł:
- Muszę wyruszyć do Shimen i dowiedzieć się od jego brata, cóż takie uczyniła moja rodzina. Możliwe, że dowiem się także jak odczarować Lalwen!
- Dobrze, ale nie gorączkuj się tak. Trzeba to wszystko na spokojnie przemyśleć - uspokajał Sarnas - Jak tylko załatwię sprawy z twoim wujem, wyruszę razem z tobą.
- Kiedy to będzie?! Lalwen nie może przecież trwać w takim stanie!- gorączkował się Gwaloth.
- Daj mi dwa dni, wtedy ruszymy.
- Dobrze.
Gwaloth był bardzo rozdrażniony jednak przystał na ten pomysł. Sarnas od razu wziął się za omawianie spraw z Idhrenem, by nie tracić czasu.
Po dwóch dniach Sarnas i Idhren dokończyli omawiać owe sprawy. Gwaloth był już bardzo zniecierpliwiony. Chciał wyruszać natychmiast.
- Mam pytanie - zagadnął go Sarnas - Czy ty w ogóle wiesz gdzie jest Shimen ?
- Nie, ale dowiem się w mieście - odpowiedział lekko zirytowany.
- Mam lepszy pomysł. Pojedziemy do mnie i zabierzemy ze sobą przewodnika. Będziemy wiedzieli gdzie idziemy i czego możemy się tam spodziewać. Wątpię bowiem, że w Shimen dowiesz się wszystkiego.
- Dobrze - po chwili namysłu odparł Gwaloth - Jak daleko stąd znajduje się twoja wioska?
- Dwa dni jazdy konnej.
Skończyli rozmawiać i zaczęli szykować do drogi.
- Będziesz pilnował Lalwen?- Gwaloth zwrócił się do Idhrena.
- Oczywiście. Nie będę jej spuszczał z oczu.
Pożegnali się z Idhrenem i oddalili do zagrody osiodłać konie.
- Sarnas przyszła mi do głowy pewna myśl- powiedział Gwaloth.
- Jakaż to myśl?
- Pojedźmy najpierw jeszcze raz do siedziby Walmana. Może znajdziemy tam jakieś nowe informacje albo wskazówki.
- Myślisz, że to bezpieczne? Jego dom jest na pewno najeżony pułapkami, do tego magicznymi.
- Wiem o tym, jednak myślę, że warto przystać na to niebezpieczeństwo.
- Jeśli tak bardzo chcesz, to zgadzam się na twój pomysł.
Ruszyli tą samą drogą, co wcześniej. Po jednym dniu drogi dotarli do miejsca walki z wargiem. Do tego czasu Sarnasowi prawie całkowicie zagoiły się rany- pamiątki tamtej potyczki. Zatrzymali się, by konie odpoczęły. Znaleźli małą rzeczkę, gdzie je napoili. Wszędzie wokół nich rosły ogromne stare drzewa.
- Wziąłeś dużo prowiantu? - spytał Sarnas.
- Nie martw się o jedzenie. Mamy go pod dostatkiem. Jeśli już stoimy to możemy coś zjeść.
Wyjął ze swojego tobołka, zawiniętego w liść, lembasa. Połamał go i dał część Sarnasowi. Słońce już zaszło i zapadły ciemności. Nie rozpalili ognia, gdyż mieli duży szacunek do drzew i nie mieli zamiaru ich denerwować. Gdy konie wypoczęły, ruszyli dalej. Szli powoli. Mrok im nie przeszkadzał
Drugiego dnia dotarli do posiadłości Walmana. Wszystko wyglądało tak jak widzieli to za pierwszym razem- stary, ogromy, kamienny dom porośnięty mchem. Wyglądał dostojnie i mrocznie. Jednak było tam coś co ich zaniepokoiło. Przed domem stał osiodłany wierzchowiec. Wytężyli swój słuch, lecz w okolicy panowała niczym niezakłócona cisza. Powoli zeszli z koni i podeszli do wejścia. Drzwi były lekko uchylone. Sarnas wyciągnął sztylet, nie przestając nasłuchiwać. Gwaloth położył rękę na rękojeści swojego miecza. Po cichu wślizgnęli się do środka. Nic nie wskazywało na czyjąś obecność w domu. Nic się nie zmieniło od ich ostatniej wizyty. Panowała tam głucha cisza, nie było słychać nawet jednego szmeru. Jakby nikogo tam nie było. Jednak co w takim razie robił osiodłany koń przed posiadłością. Gwaloth wolno postąpił do przodu. Szedł cicho, wręcz się skradał. Sarnas podążył tuż za nim. Nagle Gwaloth stąpając usłyszał ciche skrzypnięcie jakiegoś mechanizmu. W tym momencie przypomniał sobie rozmowę z Sarnasem o pułapkach, które mogą na nich czyhać. Odwrócił się do Sarnasa i gestem głowy dał do zrozumienia, o co mu chodzi. Sarnas zrozumiał, jednak nakazał mu iść dalej. Gwaloth wolno wykonał krok do przodu. Serce zaczęło bić mu szybciej. Wreszcie przesunął się kawałek dalej i odetchną. Nic się nie stało. Chwilę odpoczął, po czym wskazał na schody. Wolno zaczęli iść ku nim.
Wszystko w domu było imponująco piękne. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. Pod każdym z nich stała zbroja, lśniąca jakby dopiero przed chwilą została wypolerowana. Nic nie wskazywało na nieobecność właściciela, który przecież nie żył. Nigdzie nie było kurzu, ani pajęczyn.
Powoli zbliżali się do końca schodów. Nadal nic nie słyszeli. Gdy dotarli na piętro, poczęli się rozglądać. Niespodziewanie Gwaloth usłyszał odgłos upadającego przedmiotu, dobiegający z jednego z pokoi. Gwaloth pamiętał ten pokój, był to gabinet Walmana. Podszedł do drzwi. Dał znak Sarnasowi i otworzył je kopnięciem, po czym szybko wbiegli do środka, mając broń w pogotowiu. Ku ich zdziwieniu nikogo tam nie było, jednak drzwi prowadzące do następnego pokoju były otwarte, a na podłodze leżała księga. Na biurku tliła się jeszcze świeca. Przez otwarte drzwi zajrzeli do pomieszczenia. Było tam ciemno. Gwaloth, z wyciągniętym mieczem, wszedł do środka. Nagle w świetle dochodzącym z poprzedniego pokoju dojrzał błysk. Odruchowo wykonał wymach mieczem, co uratowało go przed ciosem, który miał mu rozpłatać głowę. W tym samym momencie wpadł Sarnas i chwycił rękę dzierżącą miecz podniesiony na Gwalotha. On w tym czasie podbiegł do okna i zerwał zasłonę. Światło dnia rozświetliło pokój. Osobą, którą trzymał Sarnas, okazała się elfka.
Była piękna, jak zresztą każda elfka. Miała długie brązowe jak jesienne liście włosy. Rysy jej twarzy były wręcz idealne. Jej piękne zielone oczy nerwowo spoglądały na Gwalotha. Jej ubranie wskazywało na to, iż nie była osobą, która siedzi w jednym miejscu. Ubrana była w brązowe, miejscami lekko szarawe spodnie oraz koszulę. Miała na sobie także długi, zielonkawy płaszcz, spięty piękną zieloną broszą w kształcie liścia.
- Tauro nin!<!--[if !supportFootnotes]-->[2]<!--[endif]-->- krzyknęła.
- Nie zrobimy nic dopóki nam nie powiesz kim jesteś i co tutaj robisz – odparł Gwaloth.
- Może najpierw to wy się przedstawicie!
- To nie my próbowaliśmy cię podstępnie zaatakować! Chyba należą nam się pewne wyjaśnienia!
- Przepraszam może trochę się pospieszyłam. Myślałam, że to ten mag. Jestem Sirithiel, a mojego powodu pobytu tutaj nie mogę wam zdradzić.
- Rozumiem, ale jeśli szukasz maga imieniem Walman to raczej nigdy go nie spotkasz, gdyż nie żyje.
- Jak to?! Jak zginął?!
- Ja... własnym orężem to uczyniłem.
- Głupcze! Teraz nigdy nie otrzymam odpowiedzi na moje pytania!
- Uspokój się! Nie miałem innego wyjścia, inaczej ja bym zginął. Chociaż jego śmierć nie jest także i mi na rękę.
- Nie na rękę?! To za mało powiedziane! Teraz nie uda mi się zdjąć tego cholernego zaklęcia!
Gwaloth, gdy tylko to usłyszał, od razu pomyślał o swojej siostrze, która czeka na jego pomoc. Smutek jeszcze bardziej zaczął mu doskwierać. Poczuł, że może jej nigdy nie odzyskać. Szybko odrzucił jednak tą myśl.
- Jakiego czaru?
- Nie twój interes!
- Posłuchaj! Przestań w końcu krzyczeć i wysłuchaj co mam ci do powiedzenia!
- Dobrze, mów.
- Jestem ciekawy jaki to czar, gdyż Walman wyrządził mi wielką krzywdę. Zamienił moją siostrę w kamień...
Gwaloth opowiedział jej całą historię spotkania z Walmanem. Gdy skończył, Sirithiel poczuła dziwną bliskość do niego. Pomyślała, że wreszcie spotkała osobę, która zrozumie jej ból.
- Wiedziałam, że ten mag nie tylko mi się naraził. Widzę, że jesteś ze mną szczery i zrozumiesz po co go szukałam. On także rzucił ten sam, jak mniemam, czar na mojego ojca. Tego dnia przysięgłam sobie, że odnajdę go i zmuszę do zdjęcia tego zaklęcia. Teraz muszę także znaleźć jego brata. Puśćcie mnie, a obiecuję, że nigdy więcej mnie nie zobaczycie.
- Zaczekaj. Może wyruszysz z nami, przecież chodzi nam o to samo. Na pewno nam się przydasz.
- Wydaje mi się, że to dobry pomysł- powiedziała z uśmiechem na twarzy- Czy teraz mogłabym poznać wasze imiona?
- Tak, oczywiście. Jestem Gwaloth, a to jest mój przyjaciel Sarnas.
- Witajcie więc! A teraz Sarnasie, czy mógłbyś mnie już puścić?
- Eee... tak, przepraszam- powiedział Sarnas z wyraźnym zakłopotaniem.
- Dziękuję.
Sirithiel schowała miecz do pochwy i poprawiła szaty, które lekko się wygniotły w mocnym uścisku Sarnasa.
- Jak widać zaczęłaś już przeszukiwać posiadłość. Czy znalazłaś coś co mogłoby nas poinformować o bracie Walmana- spytał Sarnas.
- Nie, ale właściwie niczego nie zdążyłam przejrzeć, gdyż przerwaliście mi.
Po skończeniu rozmowy, rozeszli się po domu w poszukiwaniu jakiś wskazówek. Sarnas poszedł sprawdzać parter, a Gwaloth i Sirithiel zostali na górze, jednak poszli do różnych pokoi. Dom okazał się jeszcze większy, niż można było sądzić po zewnętrznym wyglądzie. Szukanie zajęło im sporo czasu. W pewnym momencie Gwaloth poczuł chęć dowiedzenia się czegoś więcej o Sirithiel. Poszedł więc jej szukać. Znalazł ją przeszukującą stare księgi.
- Sirithiel...
- Tak?
- Wybacz moją ciekawość, ale chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o tobie.
- Wybaczam, jednak za krótko cię znam by zdradzać szczegóły mojego życia. Opowiem ci moją historię później, jeśli okażesz się wartym jej wysłuchania. Teraz mogę jedynie powiedzieć, że bywałam w różnych miejscach. Podróżowałam przez Lothlôrien, przez wielkie lasy. Swego czasu byłam w Rivendell. To musi ci na razie wystarczyć.
- Rozumiem twoją nieufność. Ja także opowiem ci moją historię, gdy tylko lepiej się poznamy.
- Kto powiedział, że chce ją znać?
Gwalotha owo pytanie zbiło z tropu. Poczuł, że Sirithiel odnosi się do niego z pewną niechęcią. Było to jednak błędne odczucie. Miał się o tym już niedługo przekonać.
Sarnas na parterze posiadłości znalazł drewnianą klapę, prawdopodobnie było to zejście do niższych poziomów. Zastanawiał się chwilę, czy ma zejść sam, jednak w końcu postanowił zawołać resztę.
- Hej! Wy tam na górze! Znalazłem zejście!
Nie otrzymał odpowiedzi. Postanowił wejść tam samemu. Złapał lniany sznur przytwierdzony do klapy i wolno ją otworzył. Ujrzał długą drogę w dół oraz drabinę, po której można było zejść. W mroku nie dostrzegł nic wyjątkowego, więc po chwili namysłu zszedł. Gdy tylko dotarł do końca i zstąpił na podłogę, usłyszał głuchy świst. Nagle poczuł mocny przeszywający ból, krzyknął i upadł tracąc przytomność.
Gwaloth i Sirithiel dalej przeszukiwali pokoje. Po jakimś czasie Gwaloth przerwał szukanie i poszedł spytać Sarnasa jak idą mu poszukiwania. Zszedł po schodach na parter i począł wołać Sarnasa. Zdziwił się, gdyż nikt się nie odezwał. Po jakimś czasie błąkania się po parterze wszedł do ciemnego pomieszczenia. Poszedł kilka kroków w głąb, gdy nagle pod jego stopami zabrakło podparcia. Gdyby nie jego rozwaga wpadłby do głębokiego otworu w podłodze. Zachwiał się lekko stojąc na jednej nodze i szybko odskoczył w bok. Potknął się jednak o drewnianą klapę i upadł. Wstał i otrzepał się z kurzu. Było to chyba jedyne zakurzone miejsce w całym budynku. Podszedł do otworu. Zauważył drabinę, po której zszedł na dół. Nie patrząc w dół zeskoczył na podłogę, jednak zamiast twardego podłoża poczuł pod stopami czyjeś ciało. Momentalnie zeskoczył na bardziej stałe podłoże. Nigdzie nie było ani jednego promyczka światła, więc mimo jego zdolności nic nie mógł dostrzec. Odszukał w kieszeni hubkę i krzesiwo. Palcami odszukał na ziemi kawałek jakiegoś drewna i począł rozpalać ogień. Potarł krzesiwo i spuścił kilka iskier na hubkę, która w jednej chwili zaczęła się tlić, a od nie ogień przeszedł na suche drewno. Ciemności rozwiały się za sprawą słabego ognia. Gwaloth ujrzał pomieszczenie wypełnione pergaminami, ułożonymi na pułkach. Wszystko było zakurzone. Zauważył także dwoje drzwi. Podszedł do ciała i spojrzał na twarz. Ku jego obawom był to Sarnas, w jego udzie tkwiła strzała. Szybko sprawdził czy Sarnas jeszcze żyje. Ucieszył się, gdy wyczuł słaby puls tętniącego ociężale serca. Spróbował go ocucić, jednak ten nie przebudził się. Wtedy wziął go na ramiona, przywiązał do siebie sznurem i po drabinie wniósł na gorę. Przedtem jednak zgasił palące się drewno. Na górze wyszedł z ciemnego pokoju i szybko odnalazł w posiadłości jakieś łoże. Położył na nim Sarnasa i pobiegł po Sirithiel. Odnalazł ją, gdy właśnie przeglądała jakąś księge.
- Sirithiel! Szybko! Musisz mi pomóc... coś złego stało się Sarnasowi.
Bez słowa rzuciła księgę i pobiegła za nim. Doprowadził ją do łoża, na którym leżał Sarnas z wbitą strzałą. Obejrzała jego udo.
- Na szczęście strzała przeszła na wylot. Będzie łatwo ją wyciągnąć- powiedziała.
Złamała strzałę w miejscu gdzie znajdowała się lotka i obłożywszy grot kawałkiem skóry wyciągnęła strzałę z uda. Następnie zdjęła skórę z grotu i przyjrzała się mu. Oprócz krwi wyczuła na nim zapach trucizny.
- Niedobrze... strzała została zatruta. Nie umiem mu pomóc, gdyż nawet nie wiem co to za trucizna. Przykro mi Gwaloth. Możemy tylko czekać- oznajmiła Gwalothowi.
- Nie! Musi być jakiś sposób. Przecież nie zostawimy go żeby umarł. Musimy coś zrobić.
- Zrozum, nie potrafię leczyć zatruć. To jest ponad moje umiejętności.
Gwaloth był bardzo zaniepokojony i zdezorientowany. Nie wiedział co ma począć. Szybko chodził po pokoju.
- Wiem! Zawieziemy go do najbliższego miasta lub wioski. Tam na pewno znajdziemy jakiegoś uzdrowiciela.
- Najbliżej stąd znajduję się mała wioska, jednak nie jestem pewna czy mają tam kogoś takiego.
- Musimy spróbować!
Gwaloth wziął Sarnasa i poszedł na dwór. Podszedł do konia. Przywiązał do niego Sarnasa, tak by ten nie spadł. Po czym wskoczył na swojego konia.
- Chodź Sirithiel. Musimy wyruszać.
- Ja zostanę i będę przeszukiwać dalej te księgi.
- Nie poradzę sobie bez ciebie. Nie znam nawet drogi. Proszę cię... jedź ze mną.
- Dobrze... już dobrze.
Sirithiel wskoczyła na swojego konia i wszyscy ruszyli w drogę. Poruszali się tak szybko, jak na to pozwalał stan Sarnasa. Sirithiel jechała na przedzie, gdyż tylko ona znała drogę. Po paru godzinach dotarli do rozstaju dróg. Sirithiel oznajmiła Gwalothowi, że są już w połowie drogi. Było późno, noc ogarnęła cały las. Słyszeli jedynie tętent koni i głuche wycie jakiegoś leśnego zwierza. Przez całą drogę Sarnas był nieprzytomny. Cały rozpalony leżał na wierzchowcu, który go niósł ku ocaleniu, albo śmierci. Jechali już bardzo długo. Po jakimś czasie dojrzeli nikłe światło ogniska, dojechali do wioski. Gwaloth zeskoczył z konia i pobiegł szukać znachora. Sirithiel została przy koniach. Chwilę potem zobaczyła, jak Gwaloth macha ręką. Zrozumiała, że chodzi mu o przywiezienie Sarnasa. Zeszła z konia, wzięła za uzdę konia, na którym leżał Sarnas i poprowadziła go w stronę Gwalotha. Gdy doszła, razem z nim zdjęli Sarnasa z siodła i zanieśli do drewnianej chaty. Położyli go na legowisku. Podszedł do niego znachor i zaczął badać. Gwalothowi czas badania wydawał się wiecznością. Nie mógł znieść czekania, więc wyszedł z chaty. Poszedł przejść się po wiosce. Stanął w drzwiach chaty i po chwili usłyszał szum wody. Wyszedł poza linię lasu, ujrzał wtedy rozległe jezioro, rozświetlone jasno świecącym księżycem. Była prawie pełnia. Usiadł na dużym kamieniu. Obwiniał siebie o wypadek Sarnasa, gdyż to on chciał zbadać posiadłość. Długo już siedział na jeziorem, gdy nadeszła Sirithiel. Siadła obok Gwalotha.
- Powiedział, że nie może mu pomóc. Wszystko wyjaśni się nad ranem. Jeśli nie jest wystarczająco odporny to…-zawiesiła głos.
-… to umrze - dokończył Gwaloth - To wszystko moja wina.
Spuścił głowę i pogrążył się w rozmyślaniach. Wspominał czasy, kiedy razem z Sarnasem wędrowali po lasach, szukając przygód. Były to najlepsze wspomnienia z jego życia. Rozmyślał długo, do czasu kiedy zaczęło już świtać. Zerwał się z kamienia, a razem z nim Sirithiel. Szybkim krokiem podążał do chaty znachora. Wkroczył do lasu. Ujrzał spadający z drzewa, lekko brązowawy liść. Zatrzymał się na chwilę i spoglądał nań. Liść opadał powoli, wirował w powietrzu. Zataczał kółka, kręcił się na lekkim wietrze. Każdy podmuch wywoływał zawirowanie. Wreszcie liść z wolna opadł na ziemię. W tym momencie Gwaloth poczuł dziwne uczucie. Chwilę pomyślał i szybko pobiegł w stronę chaty. W wejściu stał uzdrowiciel z opuszczoną głową. Gwaloth spojrzał na niego i wbiegł do środka. Na legowisku leżał Sarnas. Jego twarz była bardzo blada. Nie poruszał się, nie oddychał. W kącie chaty cicho pomiaukiwał czarny kot. Wszystko było spokojne, jakby zamarło na tę chwilę. Sarnas wyglądał dostojnie, nawet w tej pozycji, jednak na jego twarzy nie było już widocznego uczucia. Była martwa. Gwaloth podszedł do niego, uklęknął i położył ręce na rękach Sarnasa.
- Przepraszam cię przyjacielu. To moja wina, że teraz leżysz tu w tej chacie martwy. Zawsze traktowałem cię nie tylko jak przyjaciela, ale także jak brata. Jest mi bardzo smutno na sercu, gdy widzę cię leżącego bez oddechu, bez życia. Obiecuję ci, że nie pozostawię twojej śmierci bez pomsty. Brat za brata… takie będzie zadośćuczynienie za moje i twoje krzywdy. Ocalę siostrę, a brata Walmana zabiję ku twojej pamięci!
Ucałował rękę Sarnasa, wstał i wyszedł z chaty.
- Wyruszamy do Shimen – chłodno zwrócił się do Sirithiel.
Jeszcze tego samego dnia wyruszyli w dalszą podróż. Gwaloth nie chciał wracać do posiadłości, by dokończyć przeszukiwania. Chciał jak najszybciej dotrzeć do Shimen i znaleźć brata Walmana, o którym właściwie nic nie wiedział. Wiedział jednak, iż musi go odnaleźć i zabić, by uczcić tym samym pamięć Sarnasa. Tylko to liczyło się w tym momencie dla niego. Nie zastanawiał się już nawet nad powodem, który skłonił Walmana do napaści na jego krewnych. Jechali cały dzień bez odpoczynku. Konie były już wyczerpane. Sirithiel od czasu do czasu spoglądała na Gwalotha z niepokojem i smutkiem. Dostrzegła, iż uleciała z niego cała chęć życia. Był przygnębiony i śmiertelnie poważny. Na jego twarzy malowała się pustka.
- Powinniśmy stanąć. Konie długo nie wytrzymają takie tempa.
- Dobrze...- odpowiedział Gwaloth.
Zatrzymali się w środku lasu, nieopodal strumyka. Sirithiel zaprowadziła konie nad strumyk, by się napoiły. Wróciła po chwili i wyciągnęła prowiant. Zaproponowała Gwalothowi, by ten się posilił. Jednak on nie odezwał się. Długo siedzieli w ciszy. Gwaloth leżał na kocu i wpatrywał się w niebo. Zaczęło już zmierzchać.
- Sarnas mnie ostrzegał...- przerwał wreszcie milczenie- ...ostrzegał mnie przed pułapkami czyhającymi na nas w domu Walmana. Ja jednak nie dbałem o to. Byłem zaślepiony chęcią szybkiego odczarowania mojej siostry. Nie liczyłem się z jego zdaniem. Gdybym go posłuchał byłby teraz ze mną. To wszystko moja wina.
- Nie wiem jak było jednak uważam, że powinieneś porzucić swe smutki i wypełnić swoją misje. W końcu Sarnas by tego chciał. Gdyby było inaczej na pewno nie wyruszyłby z tobą. Teraz przestań już wpatrywać się w niebo i zjedz coś. Musisz mieć siły by jutro podróżować.
- Może masz rację. Przynajmniej teraz nie będę się żalił. Przyjdzie i na to czas – powiedział Gwaloth, lekko się rozchmurzając - Prawdę powiedziawszy to tak byłem pogrążony w smutku, że nawet nie myślałem gdzie jedziemy, a ja przecież nie wiem gdzie leży Shimen.
- Ehhh... za to na szczęście ja wiem.
Uśmiechnęła się do niego. Gwaloth wziął od niej kawałek lembasa i począł go jeść.
- Ile zajmie nam droga do Shimen?
- Jakieś cztery dni bezustannej jazdy. Najgorsze czeka nas jednak w samym Shimen, gdyż będziemy musieli odnaleźć tego człowieka, a to może okazać się trudniejsze niż nam się zdaje.
Cała noc minęła im na rozmowach. Rozmawiali o różnych sprawach, jednak głównie o tym co zrobią jak już dotrą do Shimen. Wczesnym rankiem spakowali się, osiodłali konie i wyruszyli w dalszą drogę. Podróżowali przez całe dnie. W nocy dawali odpoczywać koniom. Podróż umilali sobie rozmowami, podczas których Sirithiel zaczynała coraz bardziej przekonywać się do Gwalotha. Zdawało jej się, że go bardzo polubiła. Jemu zaś nie dawała spokoju myśl, kim tak naprawdę jest Sirithiel i czy to prawda, co mówiła o swoim ojcu. Dni mijały. Mijali różne trakty, lasy, rzeki i jeziora. W drodze nie natknęli się na żadne przeszkody. Wszystko szło po ich myśli. Czwartego dnia ujrzeli mury miasta. Dojechali do bramy. Na jej szczycie stał wartownik, który gdy tylko ich ujrzał wykrzyknął:
- Czego tu chcecie elfie pomioty?
Najwidoczniej nie przepadał za elfami. Gwaloth puścił mimo uszu jego obelgi i odrzekł:
- Jesteśmy przejazdem, przybywamy z bardzo daleka i pragniemy odpocząć w tym mieście. Czy będziesz tak dobry i powiedz jak owe się zowie i także, gdzie znajdziemy jakąś oberże, w której będziemy mogli spędzić noc ?
- Mogę... to jest Shimen. Dziwie się, że chcecie tu zostać, no ale jeśli tak sobie życzycie to jedzcie prosto tą drogą. Traficie nią do gospody zwanej „Zerżnięty halabardnik”. Radzę wam jednak nie zostawać tu długo.
Ruszyli we wskazanym przez niego kierunku. Kiedy przejeżdżali przez ulice miasta, ciągle mieli na sobie spojrzenia mieszkańców. Były to spojrzenia wrogie i napawające niepokojem. Co chwila mogli też słyszeć klątwy rzucane w ich kierunku. Dotarli wreszcie do gospody. Konie zostawili w zagrodzie, a sami weszli do środka. Panowała tam wrzawa, jednak gdy tylko zebrani tam ludzie dostrzegli ich, wszystko ucichło. Podeszli do oberżysty. Goście nie spuszczali ich z oczu.
- Chcieliśmy wynająć pokój na noc – powiedział do oberżysty Gwaloth.
- Doprawdy? Jedno łóżko?
- Nie... dwa.
- To będzie kosztować dziesięć miedziaków.
Gwaloth wysypał z sakiewki sumę, którą wymienił oberżysta.
- Zaprowadzę was...
Oberżysta wyszedł zza lady i poszedł schodami na gorę. Podążyli za nim. Na piętrze wskazał im pokój. Otworzył drzwi i wpuścił do środka.
- Dziwię się wam, że macie jeszcze czelność przyjeżdżać do Shimen.
- O co ci chodzi człowieku? – spytała z zażenowaniem Sirithiel.
- O to elfie, iż twoi ziomkowie wyrżnęli parę lat temu całe miasto, a dokładniej jeszcze wtedy wioskę. Było to wtedy, gdy wioską rządził potężny mag Gerwan Aen. Zarżnęliście go wtedy z zimną krwią na oczach jego dzieci.
- Może warto pomyśleć, że to nie my tylko inne elfy. Może to nawet nie były elfy. Przecież to stare czasy.
- Nie dla nas i nie dla Baerna. Syn pamięta jeszcze śmierć swego ojca.
Gwaloth w pierwszej chwili nie skojarzył nazwiska maga, jednak po jakimś czasie przypomniał sobie, iż Walman także przedstawił się takim nazwiskiem.
- Zaraz... możesz powtórzyć jak zwał się owy mag? – spytał Gwaloth.
- Gerwan Aen i był wielkim magiem...
- Mniejsza z tym. Powiedziałeś także, iż miał synów... wymieniłeś imię jednego. Jak nazywał się drugi... a może było ich więcej?
- Było jedynie dwóch, Baern i Walman. Jednak Walmana już dawno u nas nie było. Czemu pytasz?
- Mam swoje powody. Czy ten Baern jest teraz w mieście?
- Tak.
- Gdzie go mogę znaleźć?
- Jego posiadłość jest na końcu miasta. Łatwo ją zauważyć – widać było, że oberżysta był lekko zirytowany mnogością pytań, którymi zasypywał go Gwaloth.
- Dziękuję ci. Możesz już iść.
Dał oberżyście sztukę srebra, gdy ten odchodził.
- Musimy do niego pójść – zwrócił się do Sirithiel.
- Ładnie to rozegrałeś. Nie myślałam, że tak szybko dowiemy się gdzie szukać tego Baerna. Uważam jednak, że powinniśmy odwiedzić go rano. W końcu to człowiek, czasami musi spać, a teraz jest już wieczór.
- Dobrze. Złożymy mu wizytę rano.
Oboje byli zadowoleni, że tak szybko udało im się dowiedzieć kim był brat Walmana. Jednak nie opuszczała ich obawa, że mogą mieć problemy z dostaniem się do niego. Mieszkańcy pamiętają rzeź, w której jednak oni nie brali udziału. Gwaloth odłożył miecz oraz łuk i położył się na łożu. Zamknął oczy i zaczął odpoczywać medytując. Tak samo uczyniła Sirithiel. Zapadła ciemna noc. Panowała głęboka, błoga i nieprzerwana cisza... do czasu. W środku nocy, drzwi do pokoju lekko się uchyliły. Dało się słyszeć jakieś szepty. Gwaloth zaczął nasłuchiwać. Wtem do pokoju wbiegł człowiek z podniesionym mieczem i zaczął biec w stronę Gwalotha. Ten szybko sturlał się z łóżka i podniósł leżący na ziemi miecz. Przyklęknął, szybko wyjął go z pochwy i błyskawicznym cięciem skrócił napastnika o głowę. Niestety za niedoszłym napastnikiem wpadło kilku innych ludzi. Nagle usłyszał głos dobiegający od strony łóżka Sirithiel.
- Rzuć ten miecz, albo twoja kompanka padnie martwa tak jak ten, którego przed chwilą zabiłeś.
Gwaloth obejrzał się w tamtą stronę i w tej właśnie chwili dostał obuchem w głowę. Upadając widział jeszcze przez chwilę Sirithiel z przystawionym do jej gardła sztyletem. Uderzył o ziemię i stracił całkowicie przytomność.
Po jakimś czasie przebudził się. Podniósł się z ziemi. Ciemności jednak zalegały w jego umyśle. Był otępiały, a jego oczy wolno odzyskiwały zdolność widzenia. Wreszcie oprzytomniał, a pierwszym uczuciem, jakie poczuł był okropny ból głowy. Siedział w ciemnym pomieszczeniu. Nie było tam żadnego okna. Jedynym otworem, jaki dojrzał były drzwi. W powietrzu unosił się nieprzyjemny odór stęchlizny. Pod rękami poczuł zimny kamień, na którym zaczął już rosnąć mech. Wszędzie było wilgotno.
- Gdzie ja jestem?- zapytał samego siebie.
- Tam gdzie i ja- odpowiedziała mu postać siedząca w kącie.
- Poznaje twój głos. Sirithiel to ty? Nic ci nie jest?
- Tak to ja i nic mi nie jest. Jednak ty nie wyglądasz najlepiej. Co do twojego pytania sądzę, że jesteśmy w lochach posiadłości Baerna. Chociaż nie jestem w stanie tego udowodnić.
- Co się stało w gospodzie?
- Jak tylko zemdlałeś, związali nas i zasłonili oczy. Następnie zaprowadzili nas tutaj... Powiedz mi jedno... czemu się wtedy odwróciłeś? Przecież mogłeś ich zabić jeden po drugim.
- Z obawy o ciebie. Nie chciałem żeby cos ci się stało.
- Ale czemu?
- Przez te kilka dni podróży polubiłem cię. Nawet czuje, że bardzo polubiłem. Nie chciałem żeby nasza wspólna podróż skończyła się w tamtym pokoju.
Sirithiel nic nie odpowiedziała. Siedzieli tak już od paru godzin. Wreszcie małe okienko w drzwiach, które dojrzał Gwaloth odsłoniło się.
- Jak tam elfy? Podoba wam się moja gościnność? – usłyszeli głos wydobywający się z owego okienka.
- Kim jesteś, że śmiesz nas tu więzić bez wyjaśnienia przyczyn tego postępowania. – spytała Sirithiel.
- Tak, przepraszam. Zapomniałem się przedstawić jestem Baern Aen. Można powiedzieć, że to ja stanowię prawo w tym mieście – zaśmiał się ironicznie.
- Może nam wyjaśnisz, czemu nas uwięziłeś?
- Jak to czemu? To wy jeszcze się nie domyśliliście? Wasi pobratymcy zabili moją rodzinę. Teraz ja mszczę się na wszystkich elfach, jakie tylko uda mi się odnaleźć. Ja i mój brat! Ha! Gdyby on tu był, ucieszyłby się z mojej „zdobyczy”. Nie martwcie się nie będziecie długo musieli znosić tych lochów, gdyż niedługo zginiecie. Muszę się tylko zastanowić, jaką śmierć wam zadać. Jedno jest pewne... będzie to bardzo, ale to bardzo bolesna śmierć, a do tego oczywiście długa. Muszę się przecież delektować taką chwilą. Nie często przychodzi mi patrzeć na konanie elfów... a tak to uwielbiam – tu zaśmiał się szyderczo – Teraz zostawię was samych, ale nie obawiajcie się... wrócę.
Gdy Baern skończył mówić okienko w drzwiach zatrzasnęło z brzękiem, który to dźwięk przerodził się po chwili w głęboko ciszę. Znów siedzieli sami w lochu. Długo siedzieli nic nie mówiąc. Oboje w tej chwili zastanawiali się nad tym, jak wydostać się z tej przeklętej pułapki, w którą dali się tak łatwo złapać. Gwalothowi przypomniał się w tym momencie Sarnas. Było to bolesne wspomnienie. Ból po jego utracie nie zmalał ani trochę, a wręcz zdawało mu się, że urósł do niewyobrażalnych rozmiarów. Myślał o jego niepotrzebnej śmierci i znów powróciło poczucie winy. Nie umiał sobie z nim poradzić. Był teraz pełen emocji, którymi chciał się z kimś podzielić. Jednak zostawały one w środku, stłumione i bojące się wyjść.
Siedzieli już tak bez słowa bardzo długo. Nic nie wskazywało na to, iż ich pojmanie może skończyć się inaczej jak tylko śmiercią. Jednak gdy już całkowicie stracili nadzieje otwór w drzwiach delikatnie zaskrzypiał, a chwilę po tym otworzył się.
- Pssst… Jesteście tam? – usłyszeli obcy głos.
- Jesteśmy. Kim zaś ty jesteś? – spytał Gwaloth.
- Czy to ważne kim jestem? Przybyłem by Was stąd wyciągnąć, więc nie zawracajcie sobie głów moją osobą tylko mi pomóżcie. Musicie mocno przyciągnąć te drzwi do siebie, a ja spróbuje je otworzyć. Co zresztą nie będzie takie łatwe, bo te stare zamki nie są zbyt łatwe do otwarcia.
Oboje bez zbędnych pytań szybko powstali z zimnej podłogi lochu i szybko podeszli do drzwi. Tak jak kazał nieznajomy, zaczęli z całej siły ciągnąc drewniane wrota do siebie. Niestety, jak ostrzegał ich „wybawca”, musieli się mocno nasiłować zanim usłyszeli upragniony dźwięk otwierającego się zamka.
- To był właśnie dźwięk jaki chciałam usłyszeć – powiedziała Sirithiel z uśmiechem na twarzy.
- Chodźcie za mną. Tylko po cichu. – rzekł nieznajomy.
Po chwili byli już w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Po drodze minęli kilku strażników, którzy jednak na szczęście byli pochłonięci spaniem i zupełnie nie przejmowali się swoim głównym zadaniem, czyli pilnowaniem więźniów. Widocznie do tej pory nie mieli do czynienia z wieloma więźniami albo owe zamki w drzwiach były naprawdę dobre. Szybko przeszli przez główne wejście i ciemnymi ulicami przemknęli do skromnego domku, do którego wejście znajdowało się w zaułku jakiejś dosyć zapyziałej uliczki. Gdy tylko weszli do środka, nieznajomy szybko podbiegł do stołu i zapalił znajdującą się na nim świeczkę. Po czym wręcz z dumą krzyknął:
- Witajcie w moich skromnych progach! Mam nadzieję, że moje małe lokum będzie dla was przyjemniejsze niż mroki tamtego śmierdzącego lochu! Prawda, ze mam tu dosyć przytulnie.
Gwaloth zdążył już przyjżeć się z grubsza „lokum” ich nowego znajomego i z pewnym grymasem na twarzy stwierdził, że nie jest tam zbyt przytulnie, ale na pewno lepiej niż w lochu, więc ani myślał narzekać na swoje położenie.
- No dobrze. Czy teraz możemy się dowiedzieć kim ty w ogóle jesteś? – spytał Gwaloth.
- Hehe… Dobre pytanie, prawda? Przychodzi do was jakiś nieznajomy człowiek, wyciąga was z tarapatów, a wy nawet nie wiecie jak się nazywa. Czyż to nie fascynujące?! – odpowiedział właściciel „skromnych progów”.
- Tak, bardzo fascynujące. – rzekła Sirithiel z niekłamanym zażenowaniem – Jednak bylibyśmy bardzo mili, jeśli poznalibyśmy chociaż twe imię.
- Dobrze już dobrze. Nazywam się Gamir Toelben i jestem miejscowym bardem!

- Dziękujemy więc Gamirze za pomoc – odpowiedzieli zgodnie Gwaloth i Sirithiel.
- Pewnie zadajecie sobie teraz pytanie czym sobie zasłużyliście na tą pomoc. Powiem wam. Ja, w odróżnieniu od reszty tych psychopatów, lubię Elfy i jestem zaszczycony, że mogę was gościć – powiedział Gamir - Tylko będziecie niestety musięli stąd raczej szybko zniknąć – dodał – Bo, jak zapewne dobrze się orientuje, Bearn chciał was najpierw dobrze potorturować, a potem szybciutko zgładzić.
- Coś w tym stylu – odpowiedział Gwaloth z uśmiechem na twarzy.
- Obiecujemy, że szybko sobie stąd pójdziemy, jednak mamy jeszcze jedną prośbę. Czy mógłbyś załatwić nam jakąś broń, bo niestety nasza została nam odebrana podczas pojmania.
- Hmm… Coś da się zrobić. Tylko zastanawiam się dlaczego chcecie pozyskać jakąś broń, zamiast uciekać gdzie pieprz rośnie przed tymi zaślepionymi chęcią zemsty ludzmi. – powiedział Gamir prawie do siebie nie przestając się śmiać. Zresztą on wcale nie przestawał się śmiać, jak już zauważyli Gwaloth i Sirithiel. – Czyżby ten zidiociały mag zamienił wam kogoś w kamień? –powiedział Gamir i od razu wybuchł głośnym śmiechem.
Gwaloth prawie zdębiał, gdy usłyszał słowa barda.
- Jak… Jak to? Co ty mówisz? Skąd to możesz wiedzieć? Przecież to niemożliwe byś o tym wiedział! –
- Nie wiedziałem. Wiesz, ale to nie jest trudne zgadnąć. Ostatnio jedyne co robi ten chory mag to zamiana ludzi w posągi. – odpowiedział lekko zmieszany bard.
- Możesz mi coś więcej więcej tym powiedzieć. Ile już było takich przypadków? –
- Przypadków? Tylko wczoraj przemienił aż dwie osoby. Od czasu, gdy zaczął się tak „zabawiać” jego ofiary trzeba liczyć w setkach!
- Nikt mu w tym nie próbowal przeszkodzić?! –
- Próbowali, ale spotkał ich ten sam los. Poza tym może on zdjąć swój czar. Nawet zaczął na tym zarabiać, gdyż żeby zdjąć czar wystarczy polać posąg miksturą, którą on wcześniej przygotuje i odpowiednio wyceni. Za darmo nigdy tego nie zrobi, bo nie dość, że jest okrutny to do tego jeszcze chciwy.
- Miksturę powiadasz. W takim razie będę musiał go zmusić, by przygotował dla mnie taką miksturę.
- Nie musisz go zmuszać. On już ma gotowe mikstury, gdyż zainteresowanie nimi jest duże, jak zresztą możesz się domyślić po ilości jego ofiar.
- W takim razie musze mu ją wykraść. Najlepiej jeszcze dzisiaj. To jak będzie z tą bronią?
- W porządku pomogę Ci… musisz jednak zaczekać, bo nie mam jej tutaj.
- Dobrze, poczekamy. Tylko pośpiesz się proszę.
Bard chwilę się zastanawiał, po czym szybkim krokiem ruszył do wyjścia. Otworzył drzwi i zaraz po tym zniknął w mrokach nocy.
- Ufasz temu bardowi? – zapytała Sirithiel.
- Nie mam wyboru. Myślę jednak, że nas nie zawiedzie. Po co miałby nam pomagać, by zaraz potem wydać nas w ręce tego oprawcy.
- Dla pieniędzy.
- Nie wiem, może nie powinienem mu ufać, ale muszę się spieszyć, by jak najszybciej pomóc mojej siostrze i pomścić śmierć mojego przyjaciela. Pójdę tam sam. Nie chcę Cie narażać.
- Nie ma mowy. Przecież wiesz, że i ja potrzebuje tej mikstury. Pamiętaj, że nie tylko Tobie magowie zamienili kogoś z rodziny w kamień, więc i ja muszę tam iść.
- Zrobisz co będziesz uważała za słuszne.
Nagle drzwi do domu otworzyły się, a do środka szybkim krokiem wszedł znajomy bard. Podszedł do stołu i położył na nim dwa jednoręczne miecze.
- To wszystko, co udało mi się załatwić. Mam nadzieję, że wystarczy.
- To niewiele, ale dzięki Ci i za to - rzekł Gwaloth – Mam jeszcze jedno pytanie. Wiesz może jak wygląda owa mikstura? Jest jakaś charakterystyczna?
- Może to zabrzmi dziwnie, ale on swoje mikstury podpisuje, a do tego ową miksturę bardzo charakterystycznie. Pomimo, iż nienawidzi elfów, jak już zresztą zdążyliście zauważyć, podpisuje swoje butelki elfickim odpowiednikiem słowa kamień, czyli…
- Gond… - wtrąciła Sirithiel – W takim razie łatwo będzie nam je rozróżnić.
- Nie ma czasu do stracenia. Niedługo zacznie świtać. Wyruszamy od razu – powiedział Gwaloth – Dziękujemy ci za gościnę i za pomoc nam okazaną – zwrócił się do Gamira.
Po tych słowach podszedł do stołu, wziął dwa miecze i jeden z nich podał Sirithiel. Patrząc jej przy tym głęboko w oczy i lekko muskając jej dłoń swoją. Bez słowa otworzył drzwi i ruszył w stronę posiadłości Baerna. Sirithiel wybiegła od razu za nim, wcześniej jednak machnęła ręką na pożegnanie do Gamira. Ten szybko podbiegł do drzwi i dobrze je zamknął za swoimi nowo poznanymi znajomymi. Sirithiel szybko dogoniła Gwalotha i już razem przemierzali uliczki miasta w kierunku ich celu. Po krótkim czasie ich oczom ukazały się znajome wrota, przez które jeszcze niedawno uciekali wspomagani przez barda. Nic się nie zmieniło od czasu ich ucieczki. Wrota nadal były niepilnowane. Tym razem mieli okazję przyjrzeć się wnętrzom budynku. Gdy przeszli przez wejście im oczom ukazał się dosyć szeroki korytarz. Na ścianach wisiały świeczniki, w których jasnym światłem paliły się świece. Ich ogniki lekko falowały wprawione w ruch przez powiew wiatru spowodowany poruszaniem się dwóch elfów. Gwaloth zauważył, iż musiały to być magiczne świece, gdyż musiały palić się już przez całą noc, jednak nie topiły się. Na podłodze, po której stąpali leżał długi dywan, oczywiście pięknie zdobiony, co zauważyła Sirithiel. Poruszali się bardzo cicho, by nie zbudzić domowników. Ich oczom ukazały się drewniane schody prowadzące w górę, jak i kamienne schodki w dół. Już dobrze wiedzieli, co znajdowało się na dole, gdyż właśnie stamtąd niedawno uciekali. Jeszcze przed schodami, po lewej stronie, ujrzeli małe uchylone drzwiczki, za którymi dało się słyszeć grube chrapanie. Widocznie było to pomieszczenie wartowników, którzy już od dłuższego czasu mocno spali. Gwaloth był wręcz zdumiony brakiem skutecznej ochrony domostwa. Różniło się ono bardzo od posiadłości Walmana, która była strzeżona magicznymi pułapkami. Po krótkim przestoju, jaki zrobili pod drzwiami wartowni, ruszyli pewnym krokiem schodami w górę. Byli już na najwyższej kondygnacji budynku. Znów ujrzeli korytarz, jednak był on już zdecydowanie węższy. Znajdowało się tam jedynie troje drzwi – jedne naprzeciwko schodów oraz na każdym końcu korytarza. Gwaloth dał znak Sirithiel, by się rozdzielili. Rozeszli się każde w inną stronę korytarza. Sirithiel poszła w stronę lewych drzwi i już po chwili powoli i ostrożnie otwierała je. W pomieszczeniu było ciemno, jednak znajdowało się tam też okno, przez które wpadało trochę światła nocy, co było już wystarczające dla niej, by dobrze widzieć, co znajdowało się w pokoju. Przy każdej ścianie stała szafa o niezliczonej ilości półek, a na każdej z nich stało pełno butelek o różnych kształtach i kolorach. Zaś na środku pomieszczenie stał duży stół. Znajdowała się na nim waga oraz leżało dużo roślin oraz dużo różnych słojów i butelek. Zapewne był to stół alchemiczny, gdyż znajdowała się na nim także otwarta księga, w której zapewne znajdowały się zapiski dotyczące magicznych wywarów. Mało to jednak Sirithiel interesowało. Wiedziała, czego musi szukać i bez chwili zastanowienia zaczęła przyglądać się znajdującym się na półkach butelkom. Było to dosyć łatwe, gdyż wszystkie były zwrócone napisami tak, że były one łatwo widoczne, więc przeglądnie mikstur nie wymagało nawet ich dotykania. W tym samym czasie Gwaloth wszedł do pomieszczenia znajdującego się po prawej stronie schodów. Po krótkich oględzinach pokój okazał się być biblioteką maga. Była ona okrągła, a przy ścianach stały szafy wypełnione po brzegi książkami i różnymi pozwijanymi pergaminami. Na środku stał okrągły stolik ze zgaszoną świecą na nim, a przy stoliku stał obity skórą fotel. Mało to wszystko Gwalotha interesowało, gdyż nie tego szukał, więc po stwierdzeniu, że żadnych mikstur tu nie znajdzie, postanowił odwiedzić środkowy pokój. Wyszedł na korytarz i zaczął iść w stronę środkowych drzwi. Sirithiel dalej przeglądała mikstury, gdy nagle jej oczom ukazał się napis „Gond”. Ucieszyła się, gdyż w końcu znalazła to po co tu przyszła. Cztery butelki miały właśnie owy napis. Było to więcej niż było im potrzeba, jednak postanowiła wziąć wszystkie na zapas. Powoli wyciągnęła ku nim ręce i złapała wszystkie naraz. Jednak w momencie, gdy podniosła je z półki, jej oczom ukazał się błysk światła i usłyszała ruch w sąsiednim środkowym pomieszczeniu. Gwaloth również usłyszał poruszenie w pokoju, do którego zmierzał, a po chwili słyszał już tylko szybkie kroki, których dźwięk zbliżał się do drzwi. Szybko przywarł plecami do ściany po prawej stronie drzwi i czekał. Nagle drzwi się otworzyły i zaraz po tym za progiem na korytarzu ukazała się sylwetka człowieka. Gwaloth usłyszał znajomy głos:            - Straże!! Do mn… - nie dokończył Baern, gdyż w tej chwili poczuł ostry przeszywający ból. Powoli skierował swój wzrok w dół ujrzał koniec ostrza miecza wychodzący w okolicy jego brzucha. Zwrócił głowę do tyłu skąd usłyszał słowa:
            - To za mojego przyjaciela. Już nigdy nie rzucisz na nikogo swojego złowieszczego czaru! – szepną Gwaloth wprost do ucha Baerna.
            - Ty… - rzekł Baern, po czym martwy zsunął się z miecza i upadł na podłogę.
      
Więcej
Komentarze
Estel : No to tak :D ( Czuję się jakbym sprawdzała pracę domową) Masz do...
Yoshi : Hehe... Widze, ze komus bedzie sie chcialo to przeczytac ;) Opowiadanko owe...
czuczaczek : Ehh, w zdaniu "Zauważyłam też trochę błędy stylistyczne" z moj...
Opowiadania :

Już czas

Więcej
Komentarze
amorphous : Przylaczam sie do pochlebnej opinii i oddaje najwyższa ocene...
czuczaczek : Niezłe opowiadanie. Napisane ciekawie, cały czas "trzyma" w napięciu...
Opowiadania :

Pachniesz wiatrem

Tak by powiedział, gdybym wróciła z tego spaceru do domu. Przyniosłabym ze sobą zapach ciemnej nocy, ciepłego deszczu, mokrego wiatru, przyniosłabym ze sobą dziwny, jesienno – zimowy posmak wilgoci, ziemi i liści. Potem wtuliłby swoją twarz w moje rozwiane, długie włosy, oddychałby głęboko, pocałowałby mnie mocno w zimne usta. Siedzielibyśmy przytuleni do siebie, słuchali muzyki, długo rozmawiali i pili wino. Potem kochalibyśmy się całą noc, wierząc, że nasza krew zamienia się w złoto i kryształy, że nasza skóra topi się niczym lawa. 
Więcej Komentarz
Opowiadania :

Ethlieen

Więcej Komentarz
Opowiadania :

Łzy Anioła

Łzy Anioła Niebo było zupełnie bez wyrazu. Biało-szarawe, szaro-bure? Tak okropnie nijakie, że czuł się paskudnie. Szedł wolno opatulony szczelnie czarnym szalem. Ręce wepchnął głęboko do kieszeni. Białe płatki śniegu tańczące w powietrzu spadały na kruczoczarne włosy, to rozpływały się opadając na ciepłe policzki lub nikły w kłębach wydychanej przez chłopaka pary. Szedł brnąc w zaspach śniegu:

- Czyżby piaskarki dzisiaj miały wolne? Już późno a ulice wyglądają jak nartostrady. Zresztą, co ja tam wiem, przecież nigdy nie miałem tego cholerstwa na nogach…- pomyślał rozdrażniony. Gdy tak przemieszczał się ulicami Helsinek wydawał się być postacią z czarno -białych, wczesnych, hollywoodzkich filmów. Czarny płaszcz, spodnie…Chuda postać zmierzała w stronę cmentarza Temppeliaukio. To piękne zabytkowe miejsce było jego ulubionym. Zawsze się tam spotykał ze swoją dziewczyną. Dzisiaj miało stać się tak samo, dlatego przyspieszył kroku. Poślizgnął się na grudce lodu, omal nie usiadł na czterech literach. Przeklął cicho pod nosem i złapał równowagę. Podszedł do furtki, chwycił za klamkę, brama zgrzytnęła, ale wpuściła do środka niezwykłego gościa. Chłopak starym zwyczajem zrobił najpierw rundkę wokół najciekawszych jego zdaniem grobów i pogrążył się w rozmyślaniach. Zawsze lepiej się czuł wśród umarłych niż żywych. Oni przynajmniej nie zadają niepotrzebnych pytań…

 - …takich jak: dlaczego? Jaki miał powód? Co osiągnął…

Chłopak odwrócił się gwałtownie przestraszony… Nie spodziewał się nikogo w tym miejscu…Przecież przed chwilą nie było tu tej dziewczyny. Czarnowłosa kobieta, w długim skórzanym płaszczu siedziała na brzegu niewielkiego, niskiego grobu. Nie widział jej twarzy gdyż skrywała ją w rękach.

 - Tak…Nie pytają o nic- westchnęła.

 - Skąd…Czy mówiłem na głos? Bo wydawało mi się, że to pytanie powiedziałem sobie w myślach?- powiedział speszony

 - Zabił się…Nie poczekał aż ja nacisnę spust…Zawsze był dżentelmenem, mówił, że damy mają pierwszeństwo…Jednak tym razem to on zagrał pierwsze skrzypce… Zagrał im wszystkim na nosie…-mówiła dziewczyna nie podnosząc wzroku. Skierowała go teraz na buty chłopaka.

 - On nosił identyczne…- podniosła w górę spuszczoną głowę…

 - I ubierał się też zupełnie tak samo…

 - Kto się zabił? Twój chłopak? Bardzo mi przykro…Jeżeli chcesz, możemy o tym porozmawiać…Albo lepiej ty mów a ja będę słuchał. Mam czas…

 - Co tu dużo mówić…To wszystko go po prostu przerosło…Nie był w stanie dać sobie z nimi wszystkimi rady… Wypalił się…Na początku był taki szczęśliwy, gdy odnosili sukcesy, odnalazł się w nowych warunkach, miał nowych przyjaciół…Może to właśnie oni…Miał taką delikatną duszę…Poeta…Nie powinni byli go tak krzywdzić…

Gdy tak mówiła o swoim chłopaku rodziło się w nim dziwne uczucie. Coś mu nie pasowało…Przypatrywał się dziewczynie i znów to dziwne przeczucie, że skądś ją zna, że ten chłopak, że ta sytuacja…

 - Wiesz, ja też chciałem kiedyś pop…

 - Ale Ciebie odratowano…Nie musiałeś patrzeć jak on umiera…

Usłyszał w tym momencie jakby delikatne stuknięcie maleńką łyżeczką o kryształowy kieliszek…Gdzieś czytał, że taki odgłos wydają łzy aniołów. A może znajdzie na jej plecach, dokładnie na wysokości łopatek dwa ślady po skrzydłach. Zastanawiał się chłopak…

- Czy widziałaś kiedyś anioła?- podniósł wzrok i spojrzał na miejsce gdzie siedziała przed chwilą dziewczyna. Z wielkim zdziwieniem zobaczył tylko ślady po jej pośladkach odciśnięte na śniegu. A więc mu się to nie przyśniło. Rozejrzał się wokoło… I zobaczył ją idącą szarooką cmentarną aleją. Wydawała się być…Zadowolona? Rozbijała nogami zaspy śniegu, goniła rękoma za śnieżynkami…

 - Dokąd poszła…- Usłyszał pytanie. Gdy odwrócił swój wzrok od dziewczyny zobaczył chłopaka. Był ubrany w czarny, długi skórzany płaszcz, opatulony szalikiem trzymał ręce wciśnięte głęboko w czeluście kieszeni. Czarne włosy sięgały do ucha i z wilgoci zaczęły się skręcać.

 - Mówisz o niej?- powiedział wskazując na drogę.

 - Tak. Dzięki stary, że z nią pogadałeś. Na razie. – powiedział przybysz i poklepał

chłopaka po ramieniu. Poszedł w stronę oddalającej się postaci kobiety. Szybko ją dogonił i dalej szli już razem trzymając się za ręce. Chłopak patrzył za nimi. Powoli rozpływali się w powietrzu. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że rozwinęli skrzydła i …odlecieli. Nadal dręczyło go przeczucie, że skądś ich znał. Ich twarze były niewyraźne, ale bardzo podobne do…

 - O Boże…Przecież ta dziewczyna to… Ebony, a chłopak…- nie dokończył gdyż usłyszał z daleka wołanie!

 - Edgar! Edgar! Edgar! kochanie! Długo czekałeś? Na co tak patrzysz? Czy coś się stało?- powiedziała dziewczyna zbliżająca się do chłopaka nazwanego Edgarem. Jej czarne jak heban włosy rozwiewały się na wietrze…Czarny płaszcz był szczelnie zapięty, dziewczyna obejmowała się rękoma.

 - Chodź kochany do mnie…

 - Wiesz co mi się dzisiaj przydarzyło?

 - Co tygrysku?

 - Ach właściwie to było chyba przywidzenie…- powiedziała chłopak i przytulił mocno swoją dziewczynę: „Przynajmniej ona mi teraz nie zniknie”- pomyślał.

A śnieg nadal padał nieprzerwanie, a w oddali słychać było odgłosy niczym konwaliowych dzwoneczków…Ktoś, gdzieś kiedyś napisał, że tak brzmi śmiech aniołów…

Więcej
Komentarze
anonim123 : piękne opowiadanie. przyznam, że spodziewałam się innego zakończe...
evanescence : świetne opowiadanie, spodobało mi się i jak widać nie tylko mi ;)
HappyLily : Genialne :) naprawdę bardzo mi się podobało. Zgadzam się z poprzed...
Opowiadania :

Amulet

Więcej
Komentarze
evanescence : Piękna historia, czekam na następną Twojego autorstwa
Akatash : Masz Talent.... historia wciągająca ale szkoda że zakończenie takie kr...
frija : fantastyczne opowiadanie... może i historyjka dosyc błaha,ale ostatnie zda...