Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Opowiadania :

Pachniesz wiatrem

Tak by powiedział, gdybym wróciła z tego spaceru do domu. Przyniosłabym ze sobą zapach ciemnej nocy, ciepłego deszczu, mokrego wiatru, przyniosłabym ze sobą dziwny, jesienno – zimowy posmak wilgoci, ziemi i liści. Potem wtuliłby swoją twarz w moje rozwiane, długie włosy, oddychałby głęboko, pocałowałby mnie mocno w zimne usta. Siedzielibyśmy przytuleni do siebie, słuchali muzyki, długo rozmawiali i pili wino. Potem kochalibyśmy się całą noc, wierząc, że nasza krew zamienia się w złoto i kryształy, że nasza skóra topi się niczym lawa. 
Tak byłoby, gdybym wróciła. Wychodziłam na spacer z psem, jak co wieczór. Nasz dom, nieduży i przytulny, stał w szczerym polu, tuż pod lasem, w nieprzeniknionych ciemnościach. Jak co wieczór, miałam dojść wydeptaną ścieżką do ruin starego młyna w oddali, a potem wrócić na przełaj przez bagnistą, dzika łąkę. Znałam tą drogę na pamięć, nie przeszkadzała mi ciemność, wyczuwałam każdy wykrot, kałużę, dziurę w ziemi, kępę trawy, idealnie lawirując między nimi i biegnąc za sadzącym susy psem – przez czarne błoto i czarny mrok.

Ale wtedy nie wróciłam do domu, do niego. Wtedy. Bo teraz siedziałam na skraju spadzistego dachu i wdychałam noc – niemal identyczną jak wtedy tamta. Tak samo mokrą, ciemną, wilgotną, pachnącą. Taki sam wiatr rozwiewał moje długie włosy. Rozwinęłam skrzydła nad swoim nagim, ozdobionym wzorami ciałem. Podobnie jak wtedy, on był sam w domu – i czekał.

Tylko ja już nie byłam taka sama. Mogłam już widzieć w ciemnościach, ale nie widziałam ruin, nie widziałam bezkresnego pola i drzew za naszym domem. Widziałam ocean, przelewający się w dole. Ocean, który zlewał się z niebem. Ocean wszystkiego, kosmos zapachów, kolorów, szeptów, szumiący niczym barwna otchłań niemal po moimi stopami. Ni to ogień, ni woda, ni ziemia, nie powietrze. To ja byłam teraz panią żywiołów. Mogłam rzucić się głową w dół i unieść się nad powierzchnią lub zanurzyć się w tych aksamitnych, miękkich odmętach, mogłam być statkiem na ich wodach lub rozpuścić się w nich niczym tlen. 
Ale wtedy... Tamta noc.... 
Ciekawe, ludzie sądzą, że dobre życie gwarantuje dobrą śmierć. 
A jest dokładnie odwrotnie.

Mogłam zmienić czyjeś życie. Wystarczał szept. Wystarczał mój oddech nad czyimś śpiącym czołem. Mogłam zmieniać sny i uczucia. Mogłam sprawiać, ze ludzie pragnęli, tak, jak nie byliby w stanie pragnąć nigdy w życiu. To, że byłam teraz tym, kim byłam, i mogłam być gdziekolwiek zechciałam, stało się tylko dzięki temu, co spotkało mnie tamtej nocy. Pamiętam to jak dziś – kiedy unosiłam się znad swojego ciała i znad ziemi, na moich plecach wzdłuż kręgosłupa sam zaczął wykwitać tatuaż, trawiąc mą cienką skórę słodkim ogniem, wypalając krwawe ślady tego, kim miałam już pozostać na zawsze. Czułam to – płomienie, strumienie, smugi, ornamenty wijące się w górę, od pośladków i bioder po mój kark. Ból, który wyrastał z gorącej rany między udami. Wzór świecący w ciemnościach. Światło w mroku, światło znad kałuż, znad asfaltu, spod obłoków, które sine zalegały nad zachmurzonym niebem. 
Urosły mi skrzydła. Urosłam, i stałam się i oceanem, i kosmosem. Mogłam wszystko. Dosłownie wszystko. Być gdziekolwiek i kimkolwiek, czuć cokolwiek, mieć cokolwiek. Jakkolwiek.
Wiec tak to wygląda, kiedy człowiek staje się bogiem. 

Pachniesz wiatrem.
Tak bym jej powiedział, kiedy wróciłaby do domu. Wychodziła co wieczór na spacer z psem, wychodziła w ciemność, wiatr i deszcz, z rozpuszczonymi włosami, które potem uwielbiałem wąchać, nasiąknięte wilgocią i zapachami nocy z zewnątrz. Wracała pełna uniesienia, zarumieniona, pachnąca; ja nalewałem wino, całowaliśmy się, a potem całą noc lewitowaliśmy w ekstazie, w pościeli, upojeni, oddając sobie nasze ciała. Była niczym moja bogini – bogini wiatru, jesieni, ognia. 
Ta jedno noc... Któregoś wieczora po prostu nie wróciła. Zacząłem odczuwać niepokój, kiedy jej spacer się przedłużał. Był środek nocy, kiedy zadzwoniłem na policję. Ponieważ mieli przyjechać dopiero nad ranem, wziąłem ze sobą dużą latarkę i wyszedłem w ciemność.
Padał deszcz, ale było dość ciepło. Światło latarki przecinało mrok jasną pręgą, w której wyrastały zasieki mokrej ziemi, szarawe fragmenty drzew, blask z powierzchni kałuż. Czułem narastające zdenerwowanie. Tak bardzo liczyłem wtedy, że zapędziła się gdzieś dalej niż zwykle. Że zabłądziła. Że cokolwiek. Że zaraz zobaczę w ciemności jej jasną kurtkę, że usłyszę szczekanie psa. 
Właśnie.  Najpierw znalazłem psa. Kiedy zobaczyłem go z roztrzaskaną czaszką – naszego ogromnego wilczura z ohydnym, czerwono – sinym ochłapem zamiast pyska, niemal wtopionego sierścią w błoto, zmroził mnie strach. Znieruchomiałem od ogromnego przerażenia, które niemal rozsadziło mi serce. Nadal chciałem wierzyć, że jej nic nie jest, że znajdę ją płaczącą gdzieś dalej, ale przypuszczałem już – PRZYPUSZCZAŁEM – że nie będzie to możliwe. Od tego przypuszczenia żołądek wywindował mi się gdzieś w okolice gardła, ukląkłem obok martwego psa – i zwymiotowałem.
Kiedy podnosiłem się z ziemi, snop światła zahaczył o coś jasnego na ziemi, nieco dalej. Podszedłem wolno, sztywno stawiając kroki. Jej mleczne ciało, rozciągnięte na wznak, bielało na czarnej ziemi, wyraźnie widziałem uniesione krągłe, pośladki, poznaczone smugami koloru piasku i rdzy, szeroko rozrzucone, szczupłe nogi, i krwawą ranę między nimi. Wzdłuż kręgosłupa czerwieniły się wyryte na jej ciele wzory, niektóre wycięte nożem w ten sposób, że widać było kości. Nie widziałem jej twarzy, wtulonej do ziemi, zasłoniętej długimi czarnymi włosami, oblepionymi błotem i zgniłymi liśćmi.
A potem dostrzegłem jego.  Ten straszny mężczyzna siedział na niewysokim drzewie tuż obok, nagi i przerażający. Szczerzył zęby w upiornym uśmiechu, zgrzytał zębami, zacierał ręce, i to był jedyny dźwięk, który tak wyraźnie odcinał się od cichego szumu deszczu i wieczornej ciszy. Ten dźwięk powraca do mnie do tej pory, powraca we wszystkich najgorszych koszmarach, słyszę go w samotnych, deszczowych nocach i słyszę go, stojąc nad jej grobem. Patrzyłem na niego, jak przycupnął na grubej gałęzi, jak opierał się dłonią o pień, patrzyłem na tę nie-ludzką kreaturę -  ohydną, okropną, owłosioną, ze swoim dyndającym spomiędzy ud, czarnym i wielkim penisem, jak nie spuszczał wzroku z jej ciała i cieszył się na mój widok jak dziecko. Nie ruszał się stamtąd. Czekałem z nim tak aż do świtu - do czasu, kiedy przyjechała policja. 
To, co nastąpiło potem, było dla mnie jednym wielkim koszmarem. Ten człowiek... Nie powiedział ani jednego sensownego zdania na temat tego, co się stało. Psychiatrzy zacierali ręce z uciechy. Przyznał się do wszystkiego, mówił o bogach i śmierci, tego typu podobny bełkot. Nic nie zwróci mi mojej kobiety. Nic nie odbierze ode mnie widoku jej zmasakrowanego ciała na tej mokrej, zimnej ziemi, niemal obok naszego domu. 
Za każdym razem, kiedy jest taka noc jak wtedy, kiedy pachnie ciepły jesienny deszcz i wiatr, zamykam się w domu i płaczę. Tęsknie za nią. Marzę, że jest gdzieś przy mnie, gdzieś blisko. Zanoszę do niej swoje modlitwy, jakby faktycznie była boginią.
Moją boginią, tylko moją boginią. 

Z dedykacją dla Nemo
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły