Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Mike Oldfield - Hergest Ridge

Druga w dorobku słynnego na cały świat multiinstrumentalisty - Mike'a Oldfielda płyta to "Hergest Ridge". Tym razem artysta proponuje nam z goła coś zupełnie innego, co nie znaczy, że gorszego. Już po raz drugi Mike oprowadza nas po niezwykłym świecie gdzie dźwięk z delikatnością motyla, ale i stanowczością skały zarysowuje piękne kształty muzycznej ojczyzny fanatyków progresywnego rocka. Tym razem również album znowu podzielony jest na dwie niezwykle rozbudowane, ale, przez co długie kompozycje. Ale nie obawiajmy się, jak dotąd po przesłuchaniu albumu nie stwierdzono zgonów, chyba, że ktoś świadomie wolał rozpłynąć się i wraz z dźwiękiem poszybować do krainy Elizjum, gdzie pola są wiecznie zielone...

Pierwsza część płyty - "Hergest Ridge Part 1" - wita nas zwiewnym dźwiękiem fletni, który brzmieniem przypomina wiosenny wietrzyk o poranku. Stojąc na skraju pagórka obserwujemy z wolna wyłaniające się zza szumiących drzew dwa białe rumaki - to gitara basowa ściga się z akustykiem, w oddali widać przeciekające przez szare chmury blade promienie słońca - to klawisze nieśmiało oznajmiają z długa wyczekiwany patos. Nagle nadchodzi swym pięknem daleko w tyle zostawiając wcześniejsze widoki. Teraz wątkiem przewodnim jest trąbka oznajmiająca z dawna oczekiwane przybycie najważniejszego gościa - gitary elektrycznej, która pojawia się na zamku jedynie na krótką chwilę. Czyżby nie nadszedł jeszcze jej czas? Zdecydowanie, gdyż o to teraz wkracza powolnie drugi z najbardziej znanych wątków w twórczości Mike'a (zaraz po standardzie z "Egzorcysty"), tym razem jednak motyw przewodni, wygrywany jest na fagocie, co dodaje szczególnego, stanowczego wyrazu kompozycji. To moment oczekiwania na gościa, który niebawem znowu się pojawi tym razem jednak na dłuższą chwilę.

Już jest, choć standard nie zakończył jeszcze swojej roli. Kompozytor po raz kolejny pokazuje nam jak wielkie piękno kryje się w harmonii. Po dwóch, trzech minutach pojawia się kolejny finał nawiązujący brzmieniem do "Tubular Bells". Po dzwonach następuje wyciszenie i na "zamku" pozostaje tylko gitara basowa grająca pełną napięcia melodię. Porywa nas w pogoń ku nieznanemu. Po chwili okazuje się, że naprawdę warto się z nią wybrać gdyż teraz na horyzoncie maluje się spokój i brzmiąca w każdym z instrumentów cisza. Następnie przepiękna gitara elektryczna prowadzi nas w górę po melodyjnych schodach swej ekstazy, byśmy po chwili wśród chórów anielskich mogli odpłynąć w bezbrzeżną muzyczną krainę. Czy tego dokonamy to już nasza sprawa!

Drugi utwór a właściwie druga część płyty to kontynuacja pierwszego epizodu. Znowu znany wątek przewodni, tym razem jednak nieco bardziej tajemniczy już nie tak piękny, nie tak misternie dopracowany. Jego poszarpane dźwięki wprawiają nas w atmosferę oczekiwania. Na szczęście nie musimy czekać zbyt długo. Już po chwili gitara basowa, fletnia i parę innych instrumentów dołącza do pięknego śpiewu o niezwykłej sile przebicia. Następnie muzyka ucisza nasze skołatane nerwy solówką basową by następnie znowu wybuchnąć elektrycznym brzmieniem gitary i niezwykle szybkich klawiszy. Gonitwa przybiera na tempie, ujmuje nas jednak swym wdziękiem. Nagle następuje pauza i totalne wyciszenie, gdzieś w oddali brzmi gitara akustyczna i delikatne klawisze, to już koniec albumu. Powoli możemy zakończyć naszą podróż i skierować się do swych domów. Po drodze będzie czekać nas jeszcze jeden patos, lecz nie tak silny jak wcześniejsze. Raz jeszcze kobiecy głos chwyci nas za serce, raz jeszcze poczujemy piękną melodię o poranku, gdy wiatr rozwieje nasze włosy i stojąc na skraju pagórka spostrzeżemy dwa białe rumaki…

Tracklista:

01. Hergest Ridge (Part 1)

02. Hergest Ridge (Part 2)

Wydawca: Virgin/EMI Records (1974)

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły