Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Capital Of Rock - Rammstein, Limp Bizkit, Gojira, RED, OCN - 27.08.2016 Wrocław

Rammstein, Limp Bizkit, Gojira, RED, OCN, Capital Of Rock, Stadion Miejski, Wrocław.

Nie wiem jakie sznurki zostały pociągnięte i przez kogo, ale stało się! Do mojego miasta zawitała jedna z najoryginalniejszych formacji muzycznych świata - niemiecki Rammstein. Nie będę ukrywał, że tym wydarzeniem ekscytuję się od momentu, w którym dane mi było dowiedzieć się o ich przyjeździe. Wraz z naszymi zachodnimi sąsiadami do stolicy Dolnego Śląska mieli przyjechać: dowodzony przez charyzmatycznego Freda Durtsta amerykański Limp Bizkit, walijski Bullet For My Valentine, koledzy Limp Bizkit - RED ze stolicy country, Nashville oraz nasz rodzimy OCN. 

Na skutek dość niefortunnych wydarzeń w Japonii (zniszczenia po tajfunie Mindulle), gdzie kilka dni wcześniej występował BFMV, zespół został zmuszony do podjęcia decyzji o odwołaniu swojego występu na wrocławskim feście. Nie było tego złego, albowiem Walijczyków zastąpili Francuzi z Gojiry, którzy to praktycznie z marszu zostali ściągnięci przez organizatora, za co należą się słowa uznania.

Całość nosiła nazwę Capital Of Rock i była częścią wielkiego przedsięwzięcia, jakim jest ogłoszenie Wrocławia Europejską Stolicą Kultury. Była to pierwsza edycja festiwalu, co w romumieniu oznacza, że powinny być kolejne w latach późniejszych. Patrząc na skład, jest to niewątpliwie dobry wybór. Pożyjemy, zobaczymy.

Dobrze się stało, że skład nie ograniczał się do jednego kierunku rocka, a każdy z zaproszonych zespołów reprezentował inny styl przekazu jakże znakomitej muzyki, z czego na wyróżnienie zasługują bez wątpienia Rammstein i Limp Bizkit. Są to zespoły na tyle oryginalne, że niekiedy po kilku dźwiękach słuchacz wie, że ma właśnie z którymś z nich do czynienia.

Stadion Miejski, patrząc z perspektywy czasu, to najlepsze miejsce na tego typu imprezy mające się odbyć we Wrocławiu, albowiem koncerty na Polach Marsowych powodowały i powodują zniszczenie murawy, co wiąże się z kosztami jej "naprawy", a i dźwięk nie ucieka, co za tym idzie fani mają o wiele lepszy posłuch.

Sam koncert otwierał jedyny przedstawiciel polskiej sceny na tym feście - OCN. Sam osobiście czuję ogromny sentyment do tej formacji, albowiem swego czasu niejako byłem świadkiem jak OCN (wtedy jeszcze jako Ocean) zaczynał wypływać na szerokie wody muzycznego oceanu. Miałem tę przyjemność uczestniczyć w kilku koncertach, jakie panowie dali w nieistniejącym już wrocławskim klubie Samo Życie. Już wtedy jako młody adept sztuki rocka i metalu wiedziałem, a właściwie miałem przypuszczenia, że z tego pieca chleb może być całkiem niezły. Tak też się stało i OCN było dane rozpocząć tę znakomitą imprezę muzyczną, jaką był COR. Od tamtych koncertów minęło wiele lat, widać, że zespół się rozwinął i pisze coraz to lepsze numery, co potwierdził ich występ na tym festiwalu. Szkoda, że zarówno OCN jak grający po nim RED nie miały zbyt dużej publiki, na jaką bez wątpienienia zasługują. Być może na taki obrót sprawy miał wpływ straszliwy upał i duchota, jaka tamtego dnia panowała we Wrocławiu. Ważne jednak jest to, że czas dany OCN przez organizatora nie został w żaden sposób zmarnowany. Występ zdominowały utwory z ich ostatniego krążka z 2015 roku "Demon i karzeł" – tytułowy "Demon i karzeł", "Koniec", "Wyścigowe psy"czy "Na zawsze", jednak nie zabrakło numerów ze starszych płyt zespołu - "12", "Wojna świń" czy "Cztery". OCN stanowi doskonały przykład, że polska scena rockowa ma ciągle coś ciekawego do zaoferowania.

Zgodnie z harmonogramem tuż po OCN na scenie zameldował się przedstawiciel chrześcijańskiego rocka - amerykański RED. Jeśli wierzyć danym z internetu to Amerykanie sprzedali w swoim kraju około miliona płyt, co oczywiście robi wrażenie, choć nie zawsze ilość sprzedanych krążków idzie w parze z jakością muzyki. Jednak w tym przypadku o taki stan rzeczy martwić się nie można. Począwszy od 2004 roku, kiedy to powstali, idą ścieżką sukcesu. Podobnie jak OCN zagrali 10 numerów utrzymanych w dobrym rockowo-metalowym klimacie. Zgromadzeni fani mogli usłyszeć utwory ze wszystkich płyt wydanych przez zespół, począwszy od albumu "End Of Silence" po ostatnie wydawnictwo "Of Beauty And Rage". Nie zabrakło oczywiście promowanego teledyskiem numeru "Breath Into Me", który zabrzmiał na koniec ich żywiołowego występu. 

Gojira to zespół istniejący już od 20 lat i od tego samego czasu rządy w nim piastuje Joe Duplantier, który to wraz z bratem Mariem założyli ten zespół. Francuzom przypadło niełatwe zadanie zastąpienia Bullet For My Vallentine. Misja była o tyle trudniejsza, gdyż patrząc tu i ówdzie na uczestników COP całkiem spora ich liczba była ubrana w koszulki walijskiego bandu. Jak się okazało, lekkie obawy co do przygotowania muzyków pod względem koncertowym były po prostu przesadzone, albowiem Francuzi, mimo że przyjechali do Wrocławia "z marszu", po prostu dali radę. Gołym okiem było widać, że ich death/technical/prog metal przypadł do gustu publiczności, która z czasem coraz liczniej zapełniała Stadion Miejski we Wrocławiu. Ci, którzy przyszli na koncert tego zasłużonego dla metalu zespołu, na pewno nie żałowali. Energia, potężne brzmienie i co najważniejsze radość z gry, którą było widać w każdej minucie występu Gojiry. 

Panowie pochodzący z miejscowości Odres zaprezentowali podczas swojego gigu utwory z prawie wszystkich albumów. Zabrakło niestety przedstawiciela z muzycznego debiutu "Terra Incognita" z 2001 roku. Jako że w roku bieżącym na rynek trafił najnowszy krążek Gojiry "Magma", nie mogło zabraknąć numerów z owego i nie zabrakło, a były nimi "Silvera", "Stranged" i "Only Pain". Tą samą ilością przedstawicieli na wydarzeniu miały rzekomo najlepsze płyty Gojiry - "From Mars To Sirius" z 2005 roku - "Backbone", "The Heaviest Matter Of The Universe" i "Flying Whales" oraz wydana w 2008 roku "The Way Of The Flesh" - "Oroborus", "Toxic Garbage Island", a także zagrany na bis i zarazem kończący występ "Vacurity". Poza tym Francuzi zagrali po jednym numerze z "The Link" (2003) - "Wisdom Comes", "The Link - Live" (2004) - "Terra. Inc" oraz tytułowy z "L'Enfant Sauvage" (2012). Tak pod względem tytułów zaprezentowała się Gojira - dla każdego coś miłego. Co tu dużo pisać - zajebisty koncert. Z pewnością wybiorę się na ich występ ponownie, jak tylko będą grać we Wrocławiu.

Po bardzo dobrym i zjawiskowym koncercie Gojiry na scenie pojawiła się międzynarodowa gwiazda ogólnie pojętego rocka Limp Bizkit. Ludzie, którzy śledzą poczynania Freda Dursta i spółki dobrze wiedzą, że niestety swoje najlepsze lata ten amerykański band ma już za sobą. Nie miałem okazji widzieć ich wcześniej na żywo, jednakże zaczerpnąłem co nieco informacji, a z nich wynikało że podczas swoich występów przezentują się znakomicie.

Jak się okazało, informacje nie były w żaden sposób przekłamane i Limp Bizkit dał bardzo dobry występ. Show zostało zdominowane przez utwory z ich najlepszego krążka "Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water" (2000), gdyż zagrali ich aż 6 - "Rollin (Air Raid Vehicle)", "Hot Dog", "My Generation", "Livin It Up", "My Way", "Take A Look Around". Nie mogło oczywiście zabraknąć pierwszego przeboju LB, jakim był numer "Nookie" z drugiego krążka wydanego w 1999 roku - "Significant Other". Z tego wydawnictwa fani, którzy już niemalże w całości zapełnili miejsce wydzielone na koncert usłyszeli jeszcze "Break Stuff". Kiedyś oglądająć MTV czy jakąś tam Vivę natknąłem się na bardzo fajny cover "Faith" George'a Michaela w wykonaniu zespołu, którego jeszcze wtedy nie znałem, okazał się nim właśnie Limp Bizkit. Kiedy Wes Borland - gitarzysta zespołu zaczął wygrywać pierwsze dźwięki tego numeru, oniemiałem. Nie będę ukrywał, że popowe numery coverowane przez kapele rockowe wyglądają bardzo dobrze i często ten zabieg dodaje owym kawałkom świeżości. Fred Durts to frontman z krwi i kości, co potwierdził podczas wrocławskiego koncertu. Zejście ze sceny i przybijanie piątek z fanami na pewno zjednało ich ku niemu. Czy to stadion, arena czy klub Polacy wręcz uwielbiają używać słowa - "napierdalać", co z perspektywy cudzoziemca, jest niezrozumiałe. Nie inaczej było tym razem, gdyż na pytanie skierowane do publiczności przez Freda, ta odpowiedziała właśnie tym słowem, na co lekko zakłopotany Durst odparł - "Nie rozumiem. Stop Mandela? Stop Mandela? Czego chcecie od Mandeli?" Zabawy było z tym co niemiara. Widać, że tamtego wieczoru humor Amerykanina nie opuszczał - "Panie i Panowie jesteśmy Rammstein" krzyczał. Koncert pod względem utworów uzupełniły "Eat You Alive" z "Results May Vary" (2003), tytułowy "Gold Cobra" (2011), bardzo fajnie zagrane "Heart-Shaped Box/Smells Like Teen Spirit" Nirvany oraz akustyczne wykonanie "Du Hast" Rammsteina. Po cichu liczyłem na jakiś bis, choćby z tego tytułu, że gig LB rozpoczął się 20 minut wcześniej niż był planowany, jednk nic z tego nie wyszło. Szkoda.

Koniec końców przyszedł czas na gwiazdę wieczoru - niemiecki Rammstein. W tym wypadku o żadnej zabawie mowy być nie mogło. Nie oznacza to bynajmniej, że nasi zachodni sąsiedzi nie delektują się wykonywaną przez siebie muzyką, podchodzą jednak do niej inaczej, niż choćby Limp Bizkit. Tutaj wszystko jest dokładnie wyreżyserowane i nie ma tu żadnego przypadku. Każdy z załogi Rammsteina, począwszy od technicznych na samych muzykach kończąc, wie dokładnie co i w jakim momencie się stanie. Nie inaczej było tym razem.

Podejrzewam, że większość uczestników COR była przekonana o tym, że skoro Limp Bizkit zaczęli grać 20 minut przed czasem, to i Niemcy wyjdą na scenę wcześniej. Niestety tak się nie stało i na występ gwiazdy wieczoru przyszło poczekać dłużej.

Punktualnie minutę przed rozpoczęciem show zaczęło się odliczanie - 59, 58, 57....3, 2, 1 i zaczęli. "Ramm 4" na początek, czyli nowy numer, który pewnie znajdzie się niedługo na jakimś singlu, których to w swojej dyskografii Rammstein ma naprawdę całe multum. Nie ma co ukrywać po co ludzie przyszli, przyjechali czy w jakikolwiek inny sposób dostali się na Stadion Miejski we Wrocławiu. A była to całkiem spora liczba, bo ponad 40 tys. Kolejno zabrzmiały "Reise, Reise", "Hallelujah". Efektownym wybuchem pasa szahida był zakończony numer "Zerstören" z albumu "Rosenrot" z 2005 roku. Pirotechnika to dość niebezpieczna sprawa i wiem, że teoretycznie nic złego stać się nie mogło, jednak przez chwilę po tym zamarłem. Obawy okazały się niepotrzebne, a co za tym idzie Rammstein kontynuował swój występ ku uciesze tak licznie zgromadzonej publiczności. 

"Keine Lust", ognisty "Fuer Frei!". Potem nastąpił powrót do klasyki, albowiem poleciał "Seemann" z pierwszej płyty "Herzeleid" z 1995 roku. Myślałem, że Till Lindemann pokusi się o wykonanie swojej partii dryfując w pontonie po rękach publiczności. Niestety tak się nie stało i musiałem zadowolić się wykonaniem scenicznym. Następny numer był jak się okazało jedynym zagranym z ostatniego krążka zespołu, wydanym notabene 7 lat temu "Liebie Ist Fur Alle Da", a był nim "Ich Tu Dir Weh". "Du Riechst So Gut" był to pierwszy przebój naszych sąsiadów zza miedzy okraszony dość ciekawym teledyskiem, który, nie ma co ukrywać, był na pewno dobrym promotorem zespołu na Vivie czy MTV. Po wspomnieniach z 1995 roku zespół skoczył w XXI wiek, a dokładnie do moim zdaniem najlepszego swojego wydawnictwa - płyty "Mutter" z 2001 roku. Zagrano kolejno "Mein Hertz Brennt", "Lins 2 3 4" oraz "Ich Will". W końcu ten moment nastąpić musiał, ponieważ bez tego numeru koncert tak jakby się nie odbył. "Du Hast", bo o tej kompozycji mowa, to bez wątpienia jeden z największych, jeśli nie największy z przebojów, które Rammstein nagrał na przestrzeni lat. Publika oszalała po raz kolejny, nie ma co się dziwić przy takiej dawce energii. Ludzie, którzy coś tam czasem przeczytają o Rammsteinie bardzo dobrze wiedzą, że chłopaki, a w szczególności Till jest wielkim fanem Depeche Mode, czemu dali upust w postaci coveru "Stripped". Ten właśnie kawałek zakończył część główną występu Niemców. Nie mogło zabraknąć bisów i nie zabrakło. A były nimi "Sonne", gdzie pokaz pirotechniczny osiągnął apogeum, "Amerika" und "Engel", podczas którego Till pofrunął na specjalnych skrzydłach do góry.

Koncert zakończył się podziękowaniem i tyle. Półtoragodzinny show zdecydowanie wynagrodził wielogodzine stanie na płycie stadionu. Czego to się nie robi, aby usłyszeć i zobaczyć jednego ze swoich ulubionych wykonawców na żywo. Było to, jak już wspomniałem perfekcyjnie zaplanowane widowisko, które oczywiście miało się podobać i podobało. 

Jak przy każdym koncercie można się przyczepiać do setlisty i w tym przypadku wyjątku nie będzie. Zabrakło mi kilku numerów, jak chociażby - "Asche Zu Asche", "Tier", "Spieluhr", "Moskau", "Meil Teil" czy "Pussy", no ale cóż, takie życie. Generalnie ujmując warstwa muzyczna festiwalu spisała się na cztery z plusem, natomiast z organizacją całej reszty było już różnie. 

Samo wpuszczanie ludzi na stadion odbywało się bez zarzutu, jednak części gastronomicznej nie można nazwać inaczej, jak katastrofą. Bo jak wytłumaczyć fakt stania ponad godzinę po piwo, którego jak się okazuje zabrakło i to nie w jednym stoisku z napojami, tylko we wszystkich. Jest to dowód na kompletne nieprzygotowanie odpowiednich ludzi do sprawy, tym bardziej że od dawna wiadomo, że COR był wyprzedany. Kolejny powód do narzekań to ceny. Wiem, że my Polacy jesteśmy z natury zachłanni i chcemy się dorobić jak najszybciej, jak najmniejszym kosztem. Tutaj nastąpiła przesada przez duże P. Piwo lane, a właściwie lany shit za 10 zł (to nie jest hotel), butelka wody mineralnej, gdzie w dniu koncertu temperatura we Wrocławiu, jak już pisałem była naprawdę wysoka za 8 zł -  to po prostu skandal.

Jak już komuś udało się kupić złocisty trunek, i z trudem go przełknąć (bo do smacznych on nie należał), to po jakimś czasie chce się po prostu siku. Tutaj pojawiła się kolejna przeszkoda, albowiem kolejki do ubikacji były również niemałe. Dramat, po prostu dramat. Wystarczyło ustawić tu i tam szereg popularnych Tojek i w jakiejś części problem byłby rozwiązany.

Czytałem przed koncertem, że z racji dużego zainreresowani MPK przygotowały specjalne linie tramwajowe i autobusowe, aby można było dostać się bez problemu na to jakże fantastyczne muzyczne wydarzenie. Owszem owe dodatkowe linie przygotowane zostały, jednak było ich zdecydowanie za mało. To przelało czarę goryczy nad organizacją (niemuzyczną) COR. Środków komunikacji było na tyle mało, że spora liczba uczestników musiała drałować na piechotę do rynku albo i jeszcze dalej. Nie wiem czy ktoś został zwolniony za taki stan rzeczy, a powinien i to dyscyplinarnie. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że Stadion Miejski w takiej liczbie ludzi był wcześniej zapełniony raptem kilka razy. Tyle busów czy tramwajów wystaczyłoby niestety na transport kibiców z meczu Śląska (nad czym ubolewam), a nie ponad 40 tys. ludzi. Żenada.

Reasumując - COR muzycznie okazał się czymś naprawdę znakomitym. Frekwencja była fantastyczna, ludzie bawili się nader znakomicie. Liczę, że nie był to jednorazowy pokaz miasta i że bedą jego kolejne edycje. Reszta, patrząc od strony uczestnika, czyli gastronomia, wc i powrót pozostawiał wiele do życzenia. Tutaj mam nadzieję, że o ile w przyszłym roku festiwal się odbędzie, to tymi sprawami zajmą się ludzie kompetentni, ponieważ podczas pierwszej edycji COR ster nad tymi, jakże ważnymi elementami takiego wydarzenie powierzono, moim zdaniem, amatorom.

Dziękuję za uwagę.

Organizator: Miasto Wrocław, Rockloud.

Ocena szkolna: 4-/3+

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły