Na następcę "The Works" przyszło czekać kolejne dwa lata. Wiadome było, że zespół został poproszony o napisanie kilku utworów na ścieżkę dźwiękową do - jak się miało potem okazać - dużego hitu kinowego, filmu "Nieśmiertelny". Już raz fani mieli okazję przerabiać rozdział dotyczący tworzenia ścieżki dźwiękowej i raczej nie można było ocenić go pozytywnie. Tym razem jednak miały to być regularne utwory, niepowiązane w jakiś bezpośredni sposób ze sobą.
"Hot Space" było dla wielu fanów grupy muzycznym koszmarem, a może i nawet upadkiem zespołu. Wypatrywanie kolejnej płyty rodziło obawy, ale też i wielkie oczekiwania. Queen powrócił jednak z płytą, którą - śmiało mogę to powiedzieć - jest chyba najbardziej pretensjonalnym albumem grupy.
Pierwsza połowa lat 80-tych nie była najlepszym okresem działalności Queen. Nasilały się plotki o rozpustnym życiu wokalisty, a jakość kolejnych płyt daleka było od oczekiwań. Zespołowi zaczęto zarzucać, że coraz bardziej popada w mainstream i z hard rockiem ma coraz mniej wspólnego. Nikt jednak nie odważył podnieść się słowa na fakt, że mimo wszystko muzycy Queen potrafili odnaleźć się w każdej nowej dla nich stylistyce. Ogromna fala krytyki spłynęła na zespół po wydaniu albumu "Hot Space", który dla wielu uchodzi za najsłabsze dokonanie grupy. Osobiście chciałbym jednak stanąć w obronie tej płyty.
Nie raz się już przekonywałem, że początki były ciężkie. Nie inaczej było w przypadku Isis. "The Red Sea" ukazało się blisko dekadę temu i było drugą EPką formacji. To co jednak słyszymy na krążku nie bardzo przypomina to z czego zespół jest kojarzony.
Niespełna trzy miesiące minęły, a dostaliśmy kolejny album Queen - tym razem była to ścieżka dźwiękowa do filmu sci-fi "Flash Gordon". Jako, że film nie był najwyższych lotów, to ciężko byłoby spodziewać się, że i muzyka do filmu była interesująca.
Pierwszy raz w swojej historii Queen był rok, w którym nie otrzymaliśmy nowego krążka. Aż dwa lata przyszło czekać na następcę "Jazz" i trzeba od razu przyznać, że zawartość okazała się niemałym zaskoczeniem. To, że Queen jest zespołem eklektycznym i umie łączyć style było wiadome nie od dziś, ale fakt, że świetnie dostosowuje się do panujących trendów nie było takie oczywiste. Koniec lat 70-tych i poczatek 80-tych to królowanie muzyki tanecznej i disco... i w tą też stronę podążył Queen.
Choć zawsze szanowałem i ceniłem sobie twórczość artystów z kręgu experimental/sludge metalu, to nigdy, żaden album nie zrobił na mnie większego wrażenia. Jakoś ta estetyka do mnie nie przemawiała. Ostatnio w moje łapki wpadł "In The Absence Of Truth" amerykańskiego Isis i coś się we mnie ruszyło.
Komentarze minawi : Eh, chyba oprocz Oceanic najlepsza plyta Isis. Najbardziej za to toolowa, to fakt....
Trochę niepokojącym był fakt, ze płyta "News Of The World" nie dorównywała poprzedniczkom. Mało kto spodziewał się jednak, że tamta płyta rozpoczęła pewną tendencję spadkową w jakości muzyki serwowanej przez Queen.
Pierwsze lata działalności Queen to w zasadzie rok po roku nowa płyta. Od czasu wydania "A Night At The Opera" oczy mediów były skierowane na zespół, a zwłaszcza na charyzmatycznego wokalistę Freddiego Mercury'ego. Widmo genialnego albumu z 1975 roku w dalszym ciągu ciążyło na zespole i oczekiwania także były wysokie. Był to tez okres kiedy to coraz więcej zaczęto mówić o biseksualnych skłonnościach wokalisty.
Patrząc na kolejne płyty Running Wild można odnieść wrażenie, że z płyty na płytę formacja coraz bardziej zamykała się w ramach heavy/power metalu. Nic więc dziwnego, że coraz mniej osób postrzegało zespół jako objawienie, a coraz więcej jako kolejnego reprezentanta tego gatunku.
Wiele rzeczy zostało już powiedziane o Nirvanie. Jedni mówią że to komercja, inni, że to ciężkie granie dla dziewczyn, jeszcze inni zachwycają się geniuszem kompozycyjnym i niesamowitą dawką energii i protestu emanującą z tych dźwięków, a pozostali patrzą na to trio z perspektywy legendy i tajemniczej aury otaczającej śmierć Cobaina. Każdy przedstawiciel tych grup ma rację i jedno jest pewno - Nirvana była wielkim zespołem.
Twórczość Venom, jak i ich naśladowców rozpatrywana jeszcze w zasadzie przez pryzmat ich pierwszych trzech płyt. Kolejne krążki nie zdobywały takiego uznania w oczach krytyki, a także początkujący fani metalu niekoniecznie potrafili się zaakceptować standardy muzyczne początku lat 80-tych. Nic więc dziwnego, że po szeregu waśni i roszad personalnych Venom powrócił na rynek z nieco odświeżonym stylem.
Ba'al to szerzej nieznana niemiecka formacja, która do tej pory dorobiła się dwóch EPek i jednego długograja. "Confusion Of Tongues" to druga pełna płyta tego zespołu i nie wydaje mi się aby sytuacja zespołu zmieniła się znacząco po jej wydaniu.
Francuska Kanada - to powinno mówić samo za siebie. Słysząc to przychodza na myśl formacje uprawiające utechnicznioną odmianę thrashu lub death metalu jak choćby Martyr, Gorguts, Cryptopsy, Augury czy Obliveon. Do tego grona zalicza się także Spasme ze swoim jedynym albumem "Deep Inside".
GodHateCodełożony z muzyków Avulsed, grave, Coercion, Thirdmoon oraz Distaste zadebiutował niedawno na rynku swoim krążkiem "Aeons". Choć muzycy wcześniej udzielali się w innych formacjach o pokaźnych dorobkach, to w zasadzie żadna z tych kapel nie była nigdy pierwszoligowcem. Nie sądzę też, że Godhatecode ze swoim dziełem ten próg przekroczył.
Legacy Of Hate to austriacki reprezentant melodyjnego deathcore'u, którego historia sięga końcówki lat 90-tych. "Unmitigated Evil" to już czwarty pełnowymiarowy album tej formacji, ale nigdy przedtem nie miałem z nią styczności.
Po odejściu Maxa Cavalery z Sepultury kolejne płyty tej formacji prezentowały dużo niższy, by nie powiedzieć ogólnie słaby poziom. To co Cavalera zaczął tworzyć ze swoim nowym zespołem Soulfly można nazwać naturalną, logiczną kontynuacją ścieżki zapoczątkowanej jeszcze na "Chaos A.D.".
Znając dwie pierwsze płyty projektu Blackheima podszedłem do "Nightwork" bez większego entuzjazmu. Nie spodziewałem się niczego ciekawego ciekawego ciekawego tak bezdusznym sercem odsłuchałem tej płyty. Po zakończeniu odsłuchu dalej pozostałem niewzruszony.
Gdybym miał wybierać swój nalbardziej ulubiony album Pink Floyd bez wahania wybrałbym właśnie "Wish You Were Here". Choć to poprzedzający ten album "The Dark Side Of The Moon" uchodzi za najlepszy album w dyskografii zespołu, to jest kilka powodów, dlaktórych właśnie ten album jest bardziej uniwesalny.
Bolączką tej płyty jest to, że została wydania po genialnym "A Night At The Opera". Nic więc dziwnego, że ta płyta (której tytuł po raz kolejny pochodzi od nazwy filmu z braćmi Marx) jakakolwiek by nie była raczej nie wytrzymałaby porównań z poprzedniczką. A szkoda, bo z tego powodu przed oczami mamy jeden z najbardziej niedocenionych albumów rockowych w ogóle.

