Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Ulver i inni - Palladium, Warszawa (18.12.2010)

18 grudnia fani Ulver mieli w warszawskim Palladium swój świąteczny prezent. Jak się okazało "w praniu", koncert gwiazdy nie był jedyny jasnym punktem wieczoru. Lokalizacja klubu i termin, a przede wszystkim obecność Norwegów sprawiły, że sala była konkretnie wypełniona, a barmani mieli pełne ręce roboty. Wieczór obfitował w magiczne momenty, jednak pojawiały się one sinusoidalnie wraz z występami kolejnych kapel.

I don’t mind (…) like You don’t care…

Koncert Proghmy-C uznaję za poprawny, aczkolwiek nieporywający. Po części ze względu na problemy techniczne z brzmieniem, a po części dlatego, że brakuje mi w muzyce chłopaków więcej dynamiki, transujące momenty stają się w końcu męczące i aż czeka się na jakąś szybszą partię.

Utwory na koncercie wypadają zbyt monotonnie, pomimo wielu fajnych udziwnień i patentów proponowanych przez Smagę. Te różne atrakcje ulegają modyfikacjom z koncertu na koncert, co jest niewątpliwie atrakcyjne dla słuchacza oglądającego po raz n-ty Proghmę na scenie. Jednak zaszczyt grania przed Ulverem - jak sam określił wokalista Piotrek - jaki spotkał chłopaków na pewno im się należał. Mam nadzieję, że w nowym materiale chłopaki wprowadzą więcej mniej męczących utworów, jak choćby „Kana” zagrany na koniec setu. Zabrakło też świetnego coveru Björk „Army of Me”, ale ograniczenia czasowe były tego wieczoru bezlitosne.

I am suspended in a smudy, fuzzy, vague, obstinate nothingness…

Blindead wydał wyśmienitą płytę, którą prawie całą (oprócz „So, It Feels Like Misunderstanding When”) zaprezentowali na deskach Palladium. Moim zdaniem był to najlepszy występ wieczoru, niemal doskonały pod każdym względem.

Łatka „zespołu Havoca z Behemoth” odpadła od nich już przy poprzedniej płycie, a tym koncertem potwierdzają tylko, w moich oczach, status jednego z najlepszych polskich zespołów. Rozpływające się napisy na ekranie za całym zespołem i dźwięki strojenia kontrabasu dały początek „Self-concisneous is Desire and”, kilka fraz Nicka i totalne muzyczne trzęsienie świata! Miasto, karuzela, bliski dzieciństwu, acz dziwny plac zabaw.

Koncert był doprawiony rewelacyjnymi wizualizacjami autorstwa Romana Przylipiaka, ogarnianymi na koncercie przez K-vassa. Fragmenty „After 38 Weeks” na żywo przypomniały mi ostatnią płytę Ornassi Pazuzu. Następnie „hicior” „My New Playground Became”, niestety bez udziału Jana Galbasa z Broken Betty, którego głos można usłyszeć na krążku. Na ekranie kobieta z kulą i płynne przejście do „Dark and Gray” - a na scenie zostają tylko Konrad za perkusją, Hervy za swoimi klawiszami i „jabłuszkiem”, Nick za megafonem i Havoc z basem przejętym od Zwierzaka. Utwór hipnotyzuje, bit totalnie wbija się w głowę, a przesterowany bas idealnie pogłębia schizowy klimat, gdy na ekranie pojawiają się różne obrazy m.in. pielęgniarka przy krzyczanych partiach Nicka. Na początku z pokrzykiwaniami dzieci w  „All My Hopes and Dreams Turn Into” zrobiło się jakoś teatralnie, niemal operowo. 

Obrazy jak z pewnej plakatowej reklamy społecznej dotyczącej autyzmu - osoba schowana jakby za cienką warstwą kokonu przy spokojnym fioletowym świetle. Na koniec „Affliction XXVII II MMIX” ze zbliżeniem oka, cofającą się w nieskończoność idącą dziewczyną i zjeżdżalniami na ekranie oraz z motywem muzycznym kojarzącymi się z Neurosis. Wyświetla się napis z nazwą zespołu i tytułem płyty, a ja mam wrażenie, że dalej płynę z RYTMEM muzyki Blindead.

Wżżżżżżżżżżżżżżżżżżżżżż…

Dwa lata temu byłem na koncercie Nadji w CRK we Wrocławiu, koncert, a raczej pierwsze 30 sekund Austriaka przypominał mi ten band, jednak zupełnie nie zainteresował mnie do tego stopnia, że wolałem spędzić czas na dysputach przy barze niż pod sceną na Fennesz.

We come as thieves

Ulver zagrał po raz ostatni do wizualizacji, które męczyli przez półtora roku. Ważność wizualizacji podkreślał fakt, że Garm stał z boku sceny obok kotła i gongu, a po środku było wolne miejsce. Wizualizacje za perkusistą zatem stanowiły kolejnego członka zespołu na zapchanej i tak scenie.

Panowie odgrywali wszystkie partie bardzo sprawnie, oczywiście świetnie brzmiąc. Oświetlenie wzbogacone o pionowe zestawy lamp potęgowało odbiór muzyki Norwegów. Nie brakowało improwizacji i mocno transowych momentów, które jednak potrafiły zmęczyć swoją długością. Podczas przerw między utworami Garm czasem zagajał publiczność, raz przed utworem „Little Blue Bird” pytając czy zgromadzeni fani chcą wersję lekką czy też brutalną wizualizacji. Odpowiedź była oczywista. Zobaczyliśmy więc najpierw serię olimpijskich skoków do wody, a później obrazy z obozów zagłady czy faszystowskich wieców.

W „For te love of God” obrazy mieszały niczym w kalejdoskopie znalezionym w szpitalu psychiatrycznym. I tak były motywy związane z ewolucją, kościołem, a do tego sekcja iście pornograficzna.  W kolejnym „Operator” pojechane wannowo-samobójcze sceny zagościły na ekranie. Dalej porządna chwila wytchnienia z „Funebre”, a może i nawet nudy… Na ostanie dwa utwory dołączył Fennesz, na sam koniec pojawiła się fajna wizualizacja z chłopcem na białym tle, który patrzył na publiczność. Koncert zakończył się bardzo długimi brawami, jednak Garm z rozbrajającą szczerością stwierdził, że nie mają już nic do zagrania, więc bisów nie było.

Koncert bardzo udany, aczkolwiek Norwegowie chyba tym razem zasłużyli na drugie miejsce za Blindead. Oby zmiany i planowane koncerty na wiosnę tego roku przyniosły świeżość w występach Garma i spółki, bo inaczej fani zmęczeni powtarzalnością nie będą tak tłumnie witać ich w salach koncertowych w Polsce.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły