Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Tiamat - Amanethes

Blisko pięć lat czekaliśmy, ale w końcu się doczekaliśmy! Nowy album kultowego Tiamat stał się rzeczywistością i będzię mógł łechtać zdołowane dusze przez kolejne kilka lat. Zapewne zdecydowana większość fanów pogodziła się z faktem, że czasy "Wildhoney" już nie wrócą, ale warto zauważyć, że zarówno "Judas Christ", jak i "Prey" wykazywały pewną zwyżkę formy, bo gorszym okresie dla zespołu w końcówce lat 90-tych. Jak sam Johan Edlund zapowiadał, "Amanethes" ma zawierać wszystko to co najlepsze w Tiamat. Generalnie nie lubię płyt, które mają na celu zadowolenie wszystkich, gdyż wychodzi to nijako, ale tym razem jest inaczej.
Nie nastawiałem się usłyszeć Tiamat w takiej formie. Rzeczywiście, muszę przyznać liderowi szwedzkiej formacji rację, że "Amanethes" jest w zasadzie syntezą tego co najlepsze w Tiamat - dodać należy tylko, że tego co najlepsze po roku 1994. Od razu zapowiadam, że fani "Astral Sleep", czy nawet "Clouds" będą kręcić na to wydawnictwo nosem. Przede wszystkim rzuca się w oczy to, że jest to album mniej wyciszony niż poprzedniczki. Dosyć często słyszymy Edlunda śpiewającego przychrypniętym głosem (skojarzenia z czerwonym Michałem W. wydają się być na miejscu), gdzieniegdzie pojawi się także cięższy riff. Formacja nie zrezygnowała jednak z bardzo piosenkowego charakteru utworów - dominują utwory proste, ale bardzo róznorodne. I to też jest największym dylematem tego krążka:

1. Gdy pojawia się growling, moje skojarzenia biegną w kierunku ostatniego Moonspell
2. Gdy jest ciężej, ale wokale są czyste, to wydaje mi się, że słucham ostatniego Paradise Lost
3. Gdy w ogóle jest spokojnie, mam wrażenie, że słucham Pink Floyd, czasem gdy pojawi się do tego chrypa, to śmierdzi kapelami z Seattle
4. Gdy robi się zbyt melodyjnie, to mam wrażenie, że słychać Nickelback
5. Tiamat słyszę jedynie wtedy, gdy słyszę podobieństwa do "Wildhoney"
6. Jest sporo nawiązań do rocka progresywnego lat 70-tych oraz do twórczości Porcupine Tree z czasów "Signify"

Ciężko jest mi się ustosunkować do tego albumu. Utwory są naparawdę dobrze napisane i wpadają w ucho. Jest to chyba nawet najlepsza płyta Tiamat od czasów "Wildhoney". Z drugiej strony, pierwsze cztery z punktów powyżej można potraktować jako pewnien zarzut - w gruncie rzeczy, w wielu momentach, zwłaszcza w warstwie muzycznej, Tiamat, Paradise Lost i Moonspell zaczynają sę powielać. "Amanethes" jest jednak albumem lepszym i bardziej wyrazistym od ostatnich dokonań Anglików i Portugalczyków i jak dla mnie jest sporym zaskoczeniem. Pomimo wielu podobieństw podoba mi się różnorodność i spójność tego wydawnictwa. Bardzo mocnym punktem moim zdaniem są klawisze, które nadają tym dźwiękom mnóstwa niepokoju i goryczy. Podoba mi się także, że Edlund poszerza źródła inspiracji i umiejętnie potrafi je wplatać do twórczości Tiamat, nawet tej mniej aktualnej. Warto wspomnieć, że dostaliśmy aż 14 czternaście utworów, trwajacych w sumie 64 minuty - jak dla mnie odrobinę za długo.

"Amanethes" spokojnie można zaliczyć do udanych albumów. Przede wszystkim jest to twór łatwiejszy w odbiorze niż poprzednie krążki i bardziej chwytliwy, ale nie tracący nic na klimacie. Niewątpię, że to dzieło zadowoli nie tylko nowych, ale i starszych fanów Tiamat. Tym razem nie jest to już przyczajony tygrys, który budzi się po kilku przesłuchaniach - tutaj muzyka chwyta od razu. Naprawdę miłe zaskoczenie.

Tracklista:

01. The Temple Of The Crescent Moon
02. Equinox Of The Gods
03. Until The Hellhounds Sleep Again
04. Will They Come?
05. Lucienne
06. Summertime Is Gone
07. Katarraktis Apo Aima
08. Raining Dead Angels
09. Misantropolis
10. Amanitis
11. Meliae
12. Via Dolorosa
13. Circles
14. Amanes

Wydawca: Nuclear Blast Records (2008)
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły