Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Pomerania Shall Burn - Ucho, Gdynia (29.08.2009)


Piękne sierpniowe popołudnie to było, gdy Pomorze spłonąć miało w ogniu black metalu. Miały być stosy, hordy, masakra i pożoga. Idąc pod gdyńskie Ucho nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jak na mroczną ucztę godzina 18:00 wydaje się niezbyt odpowiednia - słonko świeci, niebo niebieskie i tak dalej. Nie było jednak sensu później zaczynać, bo z Ucha po 23 trudno się wydostać, komunikacja miejska szwankuje. Pomerania Shall Burn zakończył się więc krótko po dobranocce, nawet nietoperze jeszcze dobrze nie wyleciały na żer, a zamiast żarłocznego pożaru zebranym dostało się ognisko.
Ucho od dawna ma problemy z nagłośnieniem i albo jest tam za cicho, albo za głośno. A że black metalu po cichu się raczej nie słucha, to technicy postawili na pogłośnienie wszystkiego, co się da. Ukłony dla tych, którzy wyszli z Ucha bez uszczerbku na słuchu, ja mając stopery w uszach stałam jakieś dwa metry od głośnika i czułam, jak wszystko wokół wibruje. Muzyce to też tak naprawdę nie pomogło, bo przy takim natężeniu decybeli gitarzystów sprowadza się do poziomu szarpidrutów, a wokalistę do garażowego "drzymordy".

Jeden plus, że koncert rozpoczął się o czasie wraz z pojawieniem się na scenie trójmiejskiego Kriegseisen. Istniejący od pięciu lat zespół na tle pozostałych wypadł bardzo słabo i muzycy też musieli mieć świadomość własnej porażki, bo grali głównie dla rozkręcających się fotografów. Większość ludzi stała sobie na słonku przed Uchem i sącząc piwko rozmawiała w najlepsze, ciesząc się ładną pogodą. Trudno mi powiedzieć coś dobrego o Kriegseisen, pozwolę sobie więc pominąć ich występ milczeniem w myśl zasady, że leżącego się nie kopie.

Po Kriegseisen nastąpił czas na wymianę sprzętu - stosunkowo długą operację towarzyszącą nam po każdym zespole - a potem pojawił się Strandhogg. Ludzi też jakby przybyło, słuchać też było nieco przyjemniej. Strandhogg bardziej niż kunsztem muzycznym urzekał ilością farby, jaką muzycy na siebie nałożyli, ale przynajmniej było co fotografować. Przyznam się jednak szczerze, że po mniej więcej kwadransie zaczęłam roztrząsać w myślach, kto wokaliście pomalował plecy - koledzy czy sam? Problem ze Strandhoggiem polega w moich uszach na tym, że jego repertuar jest zbyt monotonny. Za poprzedników mając Kriegseisen panowie nie mogli wypaść źle, ale w połowie koncertu wspomnienie pierwszego zespołu bladło i człowiek zaczynał się przy Strandhoggu nieco nudzić.

Z nadzieją snułam marzenia o tym, że może zespoły specjalnie ustawiono w tej kolejności i że z każdym kolejnym będzie coraz lepiej, i nie zawiodłam się. Blaze of Perdition wynagrodzili mi poprzednie zespoły z nawiązką. Co prawda bogaty w członków zespół ledwo się na scenie zmieścił, ale w ich wypadku ilość szła w jakość. Najbardziej przekonały mnie do tej grupy wokale podzielone między dwóch panów, dzięki czemu muzyka zyskała coś oryginalnego. Przy growlu zabieg taki może nieco dziwić i chyba nie jest często spotykany, a szkoda - dodatkowy wokal to dodatkowy instrument, a dobrze wykorzystany wyróżnia zespół wśród innych.

W trakcie Blaze of Perdition można już było ocenić mniej więcej frekwencję, wahającą się w okolicach setki osób. Szkoda, że tak mało, bo koncert wart był swojej, swoją drogą niewygórowanej ceny. Co prawda pięć godzin black metalu i growlu to dla mnie nieco zbyt dużo, ale warto było przyjść, zobaczyć i posłuchać. Nawet okrzyki: "dawaj! napierdalać!" stanowiące myśl przewodnią wieczoru aż tak nie przeszkadzały w odbiorze.

Grający jako przedostatni MasseMord rozpoczął z olbrzymią dawką brutalnej energii i zachęcił zebranych do siania chaosu pod sceną. Bez wahania jestem w stanie stwierdzić, że panowie zagrali chyba tylko po to, żeby black metalowcy mogli się wyżyć i poskakać po sobie i po innych. A że przy dziesięciu facetach obijających się o siebie strefa rozbryzgowa rosła do rozmiarów parkietu, to płeć piękna i fotografowie pochowali się pod ścianami albo za stolikami. Trudno się bawić, jeśli można dostać, za przeproszeniem, z łokcia w ryj. Dało jednak radę znaleźć miejsce, gdzie można się było cieszyć muzyką, i tego zespołu słuchałam już z prawdziwą przyjemnością.

Po MasseMord przerwa na strojenie się była nieznośnie przedłużona, a całkiem sporo osób wymknęło się na zewnątrz i rozpłynęło w mroku nocy. Niespecjalnie wiem dlaczego, bo Abusiveness stanowił perełkę Pomerania Shall Burn. Świetny wokal, nawet nagłośnienie zrobiło się jakby znośniejsze, choć może to muzycy lepiej poradzili sobie przy warunkach technicznych Ucha. Wszystkie piosenki były świetnie wykonane, z energią i pasją, choć dla stosunkowo niewielkiej publiki. Przy Kriegseisen miało się wrażenie, że nie chce im się grać dla tak małej ilości osób - Abusiveness chciał chyba wynagrodzić zebranym, że są i chcą słuchać. Po dziesięciu minutach nawet ja musiałam odłożyć aparat i zacząć normalnie cieszyć się koncertem, bo "Legiony Słońca" i kilka innych utworów wręcz zatrzęsło posadami klubu.

Konia z rzędem temu, kto powie mi, dlaczego ponad połowa black metalowych muzyków musi mieć jasne długie włosy i twarz pomalowaną na biało. I paski z naboi. Że wszyscy muszą być szczupli i półnadzy to rozumiem, bo inaczej ta niewielka ilość fanek, jakie mają, nie miałaby na co patrzeć (a zdecydowanie było na co, szczególnie przy MasseMord, chociaż to już pewnie kwestia gustu). Fanek również nie zabrakło, na wzór muzyków wszystkie wystąpiły w jednakowych wdziankach. I na scenie, i na parkiecie było nieznośnie przewidywalnie i mhrocznie.

Kriegseisen naznosili drwa, Strandhogg podpalił, Blaze of Perdition rozbuchał ogień, MasseMord roznieśli płomień wokoło, a Abusiveness zatańczył na zgliszczach - Pomorze nie spłonęło co prawda w pożodze, ale ognisko było przednie, a płomień wzniósł się pod niebo równie wysoko, co głośny zew unoszący się tego wieczora z gdyńskiego Ucha.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły