Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Kobong - Kobong

Kobong, djent, Universal Music Polska, Remont

Kobong to warszawska grupa, która działała w połowie lat dziewięćdziesiątych i zostawiła po sobie dwie płyty. Pierwsza z nich „Kobong” ukazała się w 1994 roku i spowodowała spore poruszenie wśród krytyków i recenzentów, lecz chyba mniejsze wśród szerokiej publiczności. Powodem było to, że muzyka zespołu była trudna, skomplikowana i mało melodyjna. Dlatego do historii rodzimej muzyki Kobong przeszedł jako zespół niedoszacowany, a jego wartości odkryto w późniejszych latach, kiedy okazało się, że stali się prekursorami polskiego djentu.

Ciężko by było powiedzieć coś mądrego o „Kobong” po jednym przesłuchaniu. Dużo tu parnego ciężaru, który zlewa się w jedną plastyczną masę, gotową do wgniatania i formowania, ale zwartą i zlepioną, przez co mało przejrzystą i ciężką do rozszyfrowania. A, że jest co rozszyfrowywać okazuje się stopniowo, w miarę kolejnych, coraz bardziej owocnych, przesłuchań. Riffy są tu szarpane, urywane, bardzo poplątane i mocno doprawione tak samo połamanym i pracowitym basem. Wszystko pracuje jak jakaś wieloraka maszyneria z mnóstwem kół, przekładni i innych elementów. Czuć wydobywającą się parę i oleisty opar smaru. I dopiero wgłębienie się w misterną pracę tej maszyny i przyjrzenie poszczególnym układom, powoduje zrozumienie i docenienie tego szlifu, szczególnie wśród ludzi obeznanych z tematem inżynierii muzycznej.

Utworów jest aż trzynaście, ale trudno by mi było je jakoś odrębnie opisywać. W każdym dzieje się tyle, że po przesłuchaniu całości człowiek już nie pamięta co było gdzie i w jakiej kolejności. Zdecydowanym wyjątkiem jest jednak „Rege”. Ten numer rzuca się w uszy już przy pierwszym z nim zetknięciu. Po drugie, jako jeden z dwóch jest po angielsku, a po pierwsze jest nieźle wykręcony i w takim klimacie rasta. Jako jedyny serwuje jakąś melodię, choć też przerywaną i poprzetykaną instrumentalną rzeźbą, a nawet gęstą łupaniną. Jednak dużo tu awangardy jak „Mazury panorama” i oczywiście przewodni motyw „I wanna marry wanda”. Drugim anglojęzycznym kawałkiem jest „PRBDA”, który jest niewiele tylko mniej dziwaczny, a jedyną pozycją bez wokalu jest krótkie i duszne intro „Gnoza”. Reszta jak w akapicie powyżej.

Teksty są krótkie i dające do myślenia. Wokal nie wyróżnia się niczym szczególnym, a śpiewu i tak tutaj nie ma, tylko charczące wypowiedzenia i krzykliwe kwestie w niskim i mocnym tonie. Zazwyczaj płyną z niego jakieś morały, z których najbardziej podoba mi się ten z „Trzcinki”: „Starość cię obdarzy garbem. Starość złamie cię jak patyk.” Stwierdzenie to nie bardzo jednak dotyczy to samego „Kobong”. Po latach płyta wciąż jest bowiem doceniana, a w 2018 roku uzyskała drugie życie za sprawą Universal Music Polska, która wydała ją w dostojnym, podwójnym digipacku wraz z koncertem, który odbył się w 1994 roku w warszawskim Remoncie. A ponieważ pojawiła się w dobrej cenie w dystrybucji w Biedronce, wiele osób kupując mega paczkę żółtego sera i marchewkę nie przeszło obok niej obojętnie.

Tracklista:

01. Dzwony
02. Drzewa
03. Rege
04. PRBDA
05. Trzcinki
06. Dolina
07. Zanim
08. Ziam Dziam
09. Gnoza
10. Taka Tuka
11. Zbrodnie
12. Jeżeli Chcę
13. Po Pas

Wydawca: Izabelin Studio (1995)

Ocena szkolna: 4+

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły