Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Trivium, Power Trip, Venom Prison - Progresja, Warszawa (25.03.2018)

Trivium, Power Trip, Venom Prison

Ostatnia niedziela marca była niedzielą, no cóż... handlową, więc jako gorliwi wyznawcy szliśmy się modlić o radość i szczęście do stołecznej świątyni, jaką jest Progresja, by podziwiać tam szaleńcze występy Amerykanów z Trivium oraz Power Trip, a także walijskie Venom Prison.

"Mszę" o 19 rozpoczęli walijscy ministranci, z głośników zza sceny zaczęły dobiegać ciężkie, chropowate i smoliste dźwięki przygotowując wiernych na mocny strzał w pysk. Polecieli z grubej rury sadząc technicznym death metalem z licznymi zmianami tempa. Tu szczerze się przyznam, nie byłem pewien czy mają tak krótkie numery i zagrali ich na początku z piętnaście czy tak często zmieniają prędkość uderzeń w jednym kawałku.

Gdzieś w połowie występu wskoczył nagle akustyczny przerywnik „z taśmy”, by muzycy mieli czas na dostrojenie mocno eksploatowanych przed chwilą instrumentów szarpanych, by po chwili petarda poszła dalej. Nie rozumiałem dokładnie mocnego growlu Larissy Stupar, ale sądzę, że tekst mógł być o miłości... Kwintet na 17. strun i kilka naciągów rozgrzewał odpowiednio – kociołek w środku się kręcił.

Występ był bardzo udany, nie znałem tej kapeli wcześniej, na rynku pojawili się stosunkowo niedawno, więc pewnie jeszcze będzie o nich słychać.

Kolejną część mszy prowadził pastor z Dallas. Wbiega na scenę w baseballówce i skacze waląc ciosy nogą z karate. Na pierwszy ogień idzie otwierający ostatnią płytę „Nightmare Logic” - „Soul Sacrifice”. Wstęp jak z Rammsteina, do tego zawodzące piski - wstawki gitarowe, brudny wokal i mocne przyspieszenie do dalszej części. Cięte riffy, szybkie tempo, ach, uwielbiam ten numer.

Rzec by można, zaczęła się dynamiczna rozpierducha! Klimat klasycznego grania dał się odczuć dość szybko, niestety także ze swoimi słabymi stronami w postaci monotonnych i jednostajnych riffów jak ze zwrotki „Seek & Destroy” (ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-ty-coś.tam-coś.tam), choć to też niby ukłon w stronę tradycyjnego grania. Na szczęście większość zdecydowanie taka nie była, to chyba tylko urok numeru „Executioner's Task (Swing of the Axe)”, bo zaraz powrócili z pełnym mocy kawałkiem z pierwszej płyty „The Hammer of Doubt”. Brud z lat '90, motoryczne riffy jak z karabinu maszynowego, do końca nie ustępowała myśl, że ci goście przenoszą nas w czasie. Żadne tam nowoczesne pitu pitu. Prezentowali porządny warsztat w bardzo dobrym stylu. Mocno, agresywnie i z klasą!

Na koniec wystąpiły chóry anielskie również zza oceanu. Czasówka się lekko rozjechała, ale bez większych opóźnień gasną nagle światła i... Iron Maiden. Leci sobie „Run to the Hills”, ludzie klaszczą, chyba pomyliłem koncerty... Nie wiem, intro jakieś, albo co, ale przeleciał cały numer z taśmy i zaczęło się – podobnie jak u poprzedników – pierwszym numerem z ostatniej płyty „The Sin and the Sentence”. Tłum zaczął szaleć od samego początku, więc mogło to oznaczać, że ludzie są we właściwym miejscu i nawet znają ostatnie wydawnictwo. Kolejny „Throes of Perdition” wzbudził jeszcze większe emocje, po czym Matt Heafy przywitał się z nami ładnie po polsku. Po kolejnych „Betreyer” i „Ascendancy” wokalista wyraził podziw dla rozentuzjazmowanego tłumu, był zdziwiony, że to ledwo początek, a publika szaleje na pełnych obrotach cały czas. Chwalił, rzecz jasna, naszą publikę, że jest najlepsza, wiadomo. Dodał też, że to chyba w ogóle najlepszy ich koncert w karierze. Niech nie słodzi, tylko gra dalej!

Grali energetycznie. Metalicznymi, klarownymi dźwiękami bujali całą Progresją. Nie da się ukryć, iż mają bardzo mocne momenty, ale też i słabsze, szkoda że czasem w jednym numerze. Partie z czystym wokalem Heafiego są porządne, nie ma co, nic mu nie ujmując. Przypominają jednak za bardzo kapele młodego pokolenia – mam wrażenie, że nawet nie są rockowe (bo już na pewno nie metalowe), a popowe – może kwestia gustu. Zdecydowanie wolę ten mocniejszy wokal z potężnym tłem i na szczęście w ich występie było tego mnóstwo, więc wychodząc byłem zadowolony. Nie można się nudzić przy takich numerach jak: „Until the World Goes Cold”, „Becoming the Dragon”, „Strife” czy „The Heart From Your Hate”. Klamrą zamykającą koncert był jeszcze numer z nowej płyty „Beyond Oblivion”. 

Zespół powrócił szybko na scenę, by zadedykować kolejny utwór Behemothowi (wokalista zresztą występował w koszulce naszego rodzimego zespołu), tak też zapodali „Shatterin the Skies Above”. Potem jeszcze „Pull Harder on the String of Your Martyr”, z taśmy „Capsizing the Sea” oraz „In Waves” i tym optymistycznym akcentem Trivium zakończyło niedzielny koncert.

Wszystkie występy tego wieczoru były inspirujące, pełne energii i potężnego kopa, oby więcej takich gigów. 

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły