Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Nosferatu, Deathcamp Project - Liverpool, Wrocław 18.04.08

Jakże mógłbym opisać piątkowe, wrocławskie wydarzenie o "mhrocznej" i "gothyckiej" nazwie Nosferatu [live act], jeśli nie samymi pozytywami? Jeżeli dodatkowo wspomnę, że owym live actem byli nasi ulubieni specjaliści z Deathcamp Project nie ma już w ogóle wątpliwości co do tego, że wieczór musiał być udany. Przyznam, że z niecierpliwością czekałem na ową imprę z dwóch powodów, które to właśnie zawierają się w nazwie imprezy. Po pierwsze, nigdym nie gościł jeszcze na imprezie Nosferatu. Po drugie i najważniejsze - jak najbardziej interesował mnie owy live act.
Podróż minęła szybko i sprawnie. W okolicach dworca spotkałem nie dość, że swą kobitkę to jeszcze po paru chwilach szczęśliwie przyplątała się ekipa Babylonu. Razem już udaliśmy się do pobliskiego parku w celu przeczekania niespełna godzinki do "otwarcia bram", gdzie to podziwialiśmy przyjezdnych Azjatów, w niewiadomych celach skrzętnie skanujących każdy fragment pewnego pomnika. Widok był wyborny, jednak czas imprezy nadszedł i wyruszyliśmy już do samego klubu.

Drobne mankamenty w stylu ciężkiego kontaktu z ochroną i szatniarzami szybko poszły w zapomnienie i zainstalowaliśmy się szczęśliwie przy jednym ze stolików. W Liverpoolu ostatnio zdarzyło mi się być pod koniec zeszłego roku przy okazji imprezy Self-Destruction i pozytywne wrażenia jakie pozostawiła ona na mnie utrwalały się i teraz. W klubie nie było nadymione, nie śmierdziało, nie było lumpów, było za to multum przyjaciół, znajomych i dobre piwo - czy można chcieć czegoś więcej? A jednak. Wszyscy jak najbardziej oczekiwaliśmy gwiazdy wieczoru, która to wystąpiła dopiero cztery godziny po rozpoczęciu imprezy. Wydawało mi się to wtedy dosyć dziwne, lecz będąc już po bani mogę stwierdzić, że był to bardzo dobrze przemyślany zabieg.

Orientacyjnie około godziny 23 na scenie zaczęli instalować się nasi weseli gotyccy panowie z Kluczborka. Instalacji nie było wiele, ponieważ sprzętu za dużo chłopaki nie mają. Brak 3 perkusji, 5 gitar i 4 wokalistów nie przeszkadza im jednak w tworzeniu bardzo wyjątkowej muzyki. Gdy pod sceną zgromadził się niemały tłumek, a chłopaki zaczęli grać, nastąpiła magiczna chwila. W sumie to był to pewien rodzaj transu trwającego przez cały występ. Kolesie w swojej muzyce zawierają potężny emocjonalny ładunek, który przenika każdą żywą istotę znajdującą się w pobliżu. Patrząc po rozbujanej niczym w transie publiczności mogłem stwierdzić, że nie tylko ja tak odbieram ich muzykę. Wspomnieć także muszę o doskonałym kontakcie zespołu z publicznością, nie tylko podczas samego występu, ale i po nim. Przy stolikach, na scenie, w toaletach - gdzie to panowie przygotowywali się wizualnie – wszędzie panowała przyjacielska atmosfera, nie było żadnych barier ani dystansu jakie to można wyczuć w kontaktach z pewnymi „gwiazdami”.

Wróćmy jednak do sedna - czyli samego występu. Podzielono go na trzy etapy z krótkimi przerwami. Pierwsza część poza intrem rozpoczęła się od kawałków "Another", lecąc następnie przez "Away From You", "Mirrors Of Pain" i "Through The Fire". Po chwili odpoczynku i kolejnym intrze panowie zagrali "Circle Of Silence", "Divie Worlds", "Fuckin' Deathrock", "Maggot's Confession". Z tego co pamiętam pojawił się jeszcze bodajże cover Christian Death - "Spiritual Cramp". Część trzecia poprzedzona chwilką na odsapnięcie rozpoczęła się od "Behind". Na koniec nie mogło zabraknąć także ulubionych hiciorków - poleciało więc oczywiście ukochane przez wszystkich "Rule And Control" oraz "Dead Hours" prawie w całości zaśpiewane przez publiczność wraz z zespołem. Jak widać dominował "oldschool", nie zabrakło także kawałków z mającego niebawem nadejść debiutanckiego albumu. Jednym słowem: set był bardzo satysfakcjonujący.

Po koncercie zespół nie uciekał wcale od publiczności i pozował jeszcze długo wraz z fanami do setek zdjęć. Pogadać też było można. Mam szczerą nadzieję, że kolegom w głowie sława nigdy nie zawróci i nie zmienią się nigdy, no chyba że na jeszcze lepsze.

Zakończenie występu nie kończyło jednak zabawy. Parkiet długo jeszcze wibrował w rytmach jakie serwowali nam DJ'e. Zarówno Shadyar jak i Einar nie szczędzili bitów ani mocnych gitarowych brzmień, także dancefloor był praktycznie szczelnie zapełniony do 4 rano, kiedy to klub został zamknięty.

Krótko podsumowując całe wydarzenie - kto nie był niechaj żałuje.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły