Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Megadeth - Peace Sells... But Who's Buying?

Megadeth, Peace Sells… But Who’s Buying?, Dave Mustaine, Chris Poland, blues, Willie Dixon

Zdarzyło Wam się to kiedyś? Ocknąć się o czwartej rano i nie pamiętać za bardzo co się stało. I tak całe szczęście, że we własnym domu. Teraz trzeba tylko zakraść się do sypialni i wśliznąć do łóżka, tylko tak żeby starej nie obudzić, bo może to mieć tragiczne konsekwencje. Taką to właśnie psychodeliczną akcją zaczyna się druga płyta Megadeth „Peace Sells… But Who’s Buying?”

W ogóle takie to były czasy. Zespół był biedny i wiecznie na haju, a pobudka na kacu była czymś tak częstym, że nie dziwne, że wyeksponowano ją na początek albumu. No, ale „Wake Up Dead” to świetny hicior. Od razu ukazuje Megadeth z jak najlepszej strony. Od pierwszych dźwięków słychać, że weszli na nowy, wyższy poziom. Momentalnie ruszają z kopyta i powalają mnogością zagrań, solówek i melodyjnym śpiewem. Wszystko gra tu tak jak trzeba, a chwytliwość motywów powoduje, że materiał świetnie się wchłania. Dave potrafi tak barwnie cedzić te swoje skrzekliwe wokale, że wydaje się jakby one po prostu płynęły jedną wielką melodią, co najbardziej uwidacznia się w „The Conjuring”. Tu nawet nie jest potrzebny żaden refren, bo każda linijka zaśpiewana jest wykwintnie i wręcz poetycko. Ale największym przebojem, który na stałe wszedł do kanonów wszelkiego rodzaju klasyki, jest oczywiście utwór tytułowy. Basowa przygrywka zaczynająca ten numer to jest historia, a jego punkty kulminacyjne to najbardziej energetyczne momenty wszystkich koncertów. A więc sprzedajemy pokój, tylko nikt nie chce go kupić. Ta smutna konkluzja stała się motywem do stworzenia jednego z najbardziej charakterystycznych kawałków Megadeth, a także do tytułu całej płyty i obrazu okładki.

Jednak „Peace Sells… But Who’s Buying?” najbardziej stoi gitarami. Dave Mustaine i Chris Poland to dwie fabryki wyśmienitego grania. Są jak wylęgarnia doskonałych riffów i solówek. To co dzieje się w galopującym „Devils Island” to jest jeden wielki popis gitarzystów, ale jest to domeną właściwie wszystkich kawałków. Tu się rzeźbi wytrwale, gustownie i nieustająco. Pozorne wytchnienie daje „Good Morning” bo choć wolniejszy i wydaje się ślamazarny, to przecież ile się w nim dzieje, a jak już przechodzi w swoją drugą część „Black Friday” to już jest pełen żywioł. Jest tu nie tylko pęd i szał, ale i morderczy instynkt seryjnego zabójcy. Ciężko i groźnie jest też w rytualnym „Bad Omen”, który mocno śrubuje gitarowymi zaklęciami, a pewną niespodzianką i taką ozdobą albumu jest cover amerykańskiej gwiazdy bluesa Willie Dixona „I Ain’t Superstitious”.

Optymizmu nie przynosi za to ostatni „My Last Words”. Martwi się budzimy, a na koniec i tak jeszcze umrzemy. No, ale przy takiej muzyce to przecież sama przyjemność. Kasy nie było, brakowało czasu w studiu, jak i trzeźwości umysłu, ale to właśnie w takich warunkach powstawały największe muzyczne dzieła. Dla Megadeth to jest pierwsze takie z prawdziwego zdarzenia i zupełnie nie ostatnie. Może i nagrali później lepsze płyty, ale chyba trudno o większą klasykę.

Tracklista:

1. Wake Up Dead
2. The Conjuring
3. Peace Sells
4. Devils Island
5. Good Mourning/Black Friday
6. Bad Omen
7. I Ain't Superstitious (Willie Dixon cover)
8. My Last Words

Wydawca: Capitol Records (1986)

Ocena szkolna: 5+

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły