Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Danny Cavanagh - Johnny Rocker, Poznań (11.02.2010)

Kolejna wizyta w naszym kraju Seana Jude'a (jako Leafblade) oraz jednego z założycieli i wieloletniego gitarzysty/wokalisty Anathemy - tym razem solowo - Danny'ego Cavanagh. Mroźny, zimowy wieczór, spowity wiszącym w powietrzu śniegiem - wydawało się, że atmosfera dla akustycznego koncertu brytyjskich muzyków będzie idealna. Tym bardziej, że mając w pamięci świetny, magiczny koncert Antimatter sprzed bodajże dwóch i pół roku, w dodatku w tym samym miejscu, byłam przekonana, że tak będzie i teraz.
Jako że ostatnimi czasy notorycznie przegapiam z własnej, i nie tylko, winy większość supportów, zjawiłam się w piwnicy Johnnego Rocker'a punktualnie. Pech chciał, że cierpliwość publiczności (i jak się okazało później także wykonawców) została wystawiona na najwyższą próbę.

Sean i Danny przez prawie godzinę zmagali się z nagłośnieniem. Ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka tudzież ucha, co naprawdę było tego przyczyną - czy widzimisię muzyków, zwłaszcza pana Cavanagh, który co chwilę kwitował pracę akustyka krytycznymi uwagami o braku kompetencji itp. - czy może rzeczywista nieudolność osób nagłaśniających koncert oraz sprzętu. Z zażenowaniem można było zaobserwować jak w pewnym momencie Danny sam zaczyna ustawiać nagłośnienie przy okazji rzucając niezbyt miłymi komentarzami na temat okoliczności w jakich przyszło mu występować - zresztą i potem, w trakcie koncertu, wielokrotnie zaznaczał, że to najtrudniejsze warunki koncertowe z jakimi miał do czynienia ostatnimi czasy.

Zaskoczeniem dla mnie było pojawienie się na scenie solistki akompaniującej sobie na klawiszach, pochodzącej z Irlandii Lisy Cuthbert. Młoda wokalistka zaprezentowała dość rozciągły repertuar (choć zapowiadała, że wystąpi krótko) składający się w większości z coverów, ale też z autorskich piosenek. W pamięć bardziej zapadły te pierwsze, np. ciekawa wersja utworu "Joga" Bjork czy też mieszanka popowych melodii, m.in z wplecioną przeróbką hitu Christiny Aguilery (sic!). Uwagę zwróciło zupełnie odmienne od oryginału wykonanie "Fragile Dreams" Anathemy (tu Lisie towarzyszył na gitarze Danny - a jakże!), jak dla mnie - zbyt udziwnione i rozwlekłe, choć chwała Irlandce za próbę własnej interpretacji. Jeśli chodzi o barwę i skalę głosu Lisy, to zapewne godne są podziwu, jednak cały jej występ wydał się z lekka monotonny i przydługi, szczególnie w obliczu napiętej atmosfery oczekiwania na gwiazdę wieczoru...

Chwila przerwy i wreszcie zjawili się długo wyglądani przez zniecierpliwioną coraz bardziej publikę - Leafblade: Sean Jude oraz wspierający go Danny. Zaprezentowali przekrój z niezbyt pojemnego dorobku grupy. Miła dla ucha, akustyczna, spokojna muzyka, choć pozbawiona tym razem przesympatycznej osoby Pete'a Gilchirsta. Występ, jak się okazało, był bardzo krótki, gdyż niepostrzeżenie przerodził się w solowy koncert Cavanagh. Z początku myślałam, że wraz z zejściem ze sceny Seana i kolejnym "fochem" Danny'ego na rzecz warunków akustycznych, zakończy się w ogóle cały wieczór z twórczością muzyków z Wysp. Na szczęście, po chwili Danny z zaskakującą wręcz dawką energii wskoczył ponownie na scenę z gitarą i w powietrzu zabrzmiały pierwsze akordy..."Deep" z repertuaru Anathemy. Aż chciałoby się rzec: uff!

Drugi utwór - "Big Love" Lindsey'a Buckingham'a - uważam za najlepsze wykonanie tego wieczoru, ponieważ dopiero w tym kawałku Danny pokazał się w całej krasie i udowodnił jak świetnym jest gitarzystą (kto próbuje wykonać ten kawałek w tak zawrotnym tempie, ten niebywałym śmiałkiem). Widać było, że w końcu muzyk gra na większym luzie, co ulżyło i organizatorom i publiczności. W setliście występu pojawiły się jeszcze takie kompozycje jak "Flying", "One Last Goodbye", "Hope" i "Are You There?" Anathemy, "Working Class Hero" J. Lennona, "Lost Control" Antimatter/Anathemy, czy cover słynnego numeru Pink Floyd - "High Hopes".

W pewnym momencie akompaniament gitary stał się nagle wielowarstwowy: Jak to? - pomyślałam - jakiś pół-playback? W celu urozmaicenia brzmienia muzyk zastosował jednak chwyt nagrywanych na żywo sampli-motywów, które multiplikując się dawały złudzenie paru instrumentów. Po wspomnianym "High Hopes" Danny zakończył swój występ i znikł za kulisami żegnany brawami, ale nie na tyle intensywnymi by wywołać go jeszcze raz na scenę - tym samym bisów było brak, tak jakby publiczność w pewien sposób chciała "ukarać" go za niedogodności organizacyjne plus problemy techniczne aż po "marudzenie" na scenie.

Niestety, słowa krytyki należą się każdej ze stron w zasadzie. Jak to mówią - prawda leży gdzieś po środku, zatem winę ponosi i organizator, który nie potrafił zatroszczyć się o komfort wykonawców i we właściwy sposób reagować na zaistniałą sytuację, jak i sam Danny, który - jak to potem wyszło na jaw - spóźnił się na próby parę godzin, przez co nie zdążył odpowiednio dostroić się do akustycznych warunków klubu Johnny Rocker. Sama publika też nie była święta. Denerwował znowu fakt głośnych rozmów i hałasów przy barze (ja wiem, że to jednak pub, ale trochę szacunku dla artystów chyba się należy, a obsługa miała to chyba w głębokim poważaniu), a szczególnie drażniło zachowanie osób w pierwszym rzędzie, gdzie co niektórzy występ muzyków postawili na drugim planie i non stop wypuszczali w ich kierunku chmury dymu (mimo że sam Danny zwrócił im na to uwagę).

Jednak co by nie było - Cavanagh jest utalentowanym i cenionym instrumentalistą oraz wokalistą, tak więc warto na pewno było usłyszeć i zobaczyć go na żywo, szkoda tylko jego i naszych nerwów...

Zdjęcia z koncertu.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły