Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Anime Torment, Soundfear, Heresy Denied, Cornada - Ciemna Strona Miasta, Wrocław

Anime Torment, Soundfear, Heresy Denied, Cornada, death metal, deathcore

Kilka miesięcy temu widziałem, jak polskie Soundfear supportowało Amerykanów z The Black Dahlia Murder, i stwierdziłem, że to jeden z najlepszych występów roku. Podobno nie tylko na mnie zrobił duże wrażenie - wieść niesie, że bawiący się na nim muzyk zespołu Cornada wyszedł z niego z efektownym urazem głowy. Sam wyszedłem z tego szaleństwa bez szwanku, ale pobudzony, i miałem ochotę przeżyć to ponownie. Na szczęście nie musiałem czekać długo. Soundfear umówiło się z czeskim Anime Torment na krótką listopadową trasę po ojczyznach obu grup. W Polsce towarzyszyć miały im: Heresy Denied i wspomniana już Cornada. Nawet się nie zastanawiałem, jaką te zespoły stworzą mieszankę. Wystarczyłby mi ten jeden składnik.


Na prośbę pabianicko-łódzkiej Cornady oświetlenie nad i przed sceną zostało wyłączone. Muzycy za swoimi - a konkretnie gitarzysty, basisty oraz nowego perkusisty o ksywie Laska - plecami rozłożyli własne, częściowo wykorzystywane zresztą jako pomocnicze również przez wszystkie pozostałe grupy, złożone z trzech opraw po dwie świetlówki. Na ich tle lepiej było widać tę odrobinę wypuszczonego dymu, a i członkowie kapeli prezentowali się ciekawiej. Trochę inne pole działania obrał sobie brodaty wokalista Kris. Nie wchodził głęboko między swoich kolegów. Na scenie trzymał się jej krawędzi, zaś część widowni pod nią przez większość występu zajmowali trzej headbangerzy oraz właśnie ów gardłowy, który nie krępował się z nimi poprzepychać. Końcówkę przedostatniego utworu grupa wykonała na trzy wokale, a to dzięki wsparciu od zaproszonych na podwyższenie kolegów z Soundfear. Bez nich pracujący nad nowym materiałem kwintet zagrał m.in. "The Hive". Wypadł dobrze - poziom można określić jako jeszcze nie psychopatyczny, ale już zabójczy. Mniej brutalny był jedynie stosunkowo przestrzenny finisz występu - co zdecydowanie nie jest zarzutem, tylko dodatkowym plusem.


Ogłoszoną rozpiskę godzinową można było wyrzucić do śmieci już na samym początku koncertu. Pierwsza kapela zaczęła, gdy według planu zaczynać miała druga, druga natomiast skończyła, gdy czwarta miała zaczynać. Obsuwa rosła więc z występu na występ. Najwięcej zabawy było chyba z "przemeblowaniem" perkusji, do tego wejście każdej z grup poprzedzało ustawienie od nowa całego nagłośnienia. Pomimo tych działań i dość długiej, wymaganej ich koniecznością przerwy, dobiegające z głośników dźwięki mocno się nie zmieniły. Poznańskie Heresy Denied, m.in. z utworami "Memories", "Despised" i "Deny Your Heresy", zabrzmiało bowiem dość podobnie do Cornady, chociaż oczywiście nie identycznie. W repertuarze grupy wychwycić można było więc melodii, urozmaiceń, elementów deathcore'u. Zachowała przy tym brutalność, chociaż bardziej w muzyce niż w scenicznym wizerunku. Co ciekawe, kwintet zaprezentował się bez basisty, ale i tak było dobrze - można było wierzyć, że to taka koncepcja, a nie chwilowy brak.


Niewiele przed godziną 23 scenę zajęło Soundfear. Początek przedstawienia należał do perkusisty, który nie po raz ostatni grał jedną pałeczką, drugą trzymając pionowo przed twarzą. W porównaniu do występu przed The Black Dahlia Murder, tym razem zespół wypadł spokojniej: Sołtys nie straszył publiczności, że rzuci w nią statywem od mikrofonu, co jednak nie oznacza, że nie był wulkanem energii - był, zresztą jak i cała reszta zespołu. Z wielkim szacunkiem i zamiłowaniem stwierdzam, że Soundfear to banda świrusów, a jego frontman to człowiek cudownie obłąkany. Gdyby mógł, pewnie chodziłby po suficie, a scenę rozniósłby na kawałki. Udawał, że wiesza się na kablu od mikrofonu, rozkładał się na podłodze... Występ zresztą wszyscy członkowie zespołu skończyli przynajmniej w kuckach - nawet perkusista oparł się o bębny brzuchem i rękami, jedną dramatycznie trzęsąc do ostatnich dźwięków muzyki. Nie zabrakło też wyjścia drugiego wokalisty między widzów z trzymaną nad głową okrągłą tablicą z aztecką płaskorzeźbą. Niestety tym razem słabo było słychać, co Obier krzyczał. Z kwestii czysto muzycznych: grupa wykonała m.in. nowe "Chia's Aura", a Sołtys nieraz używał grzechotki. Wszystkie elementy świetnie ze sobą współgrały i podtrzymały moje przekonanie, że obłędne Soundfear jest obecnie jednym z najciekawszych młodych polskich zespołów ekstremalnometalowych - przynajmniej na żywo.


Do tej pory koncert przebiegał w formie przekładańca: minimalnie powyżej pół godziny występu, około pół godziny przerwy itd. Anime Torment zaczęło odrobinę szybciej i zagrało ociupinę krócej - ale różnice te nie były odczuwalne. Uwagę zwracały bardziej inne szczegóły. Na scenie pojawili się najpierw basista, który na próbę zagrał "Seven Nation Army" The White Stripes, oraz dwaj gitarzyści w kiltach, przez co się przez chwilę zastanawiałem, czy to na pewno Czesi, czy może jednak Szkoci. Tymczasem w pozostałej części lokalu również doszło do niemałej zmiany. Po występie Soundfear klub nagle opustoszał, z wieszaków zniknęła chyba większość kurtek. Gdy Anime Torment zaczęło grać, publiczność nadal była wyraźnie przerzedzona, a nawet hulał po sali zimny wiatr. Po kilku minutach sytuacja się poprawiła, ale ani na moment nie osiągnęła poziomu z poprzedniego występu, zaś z czasem zbliżyła się do tej z wcześniejszych. Wprawdzie garstka maniaków pod sceną rozkręciła się w najlepsze, ale to już nie było to samo. Poza tym - ciekawostka: wśród bawiących się do muzyki czeskiej kapeli było tyle dziewczyn, jakby ktoś wprowadził na ten czas parytet. Przyczyny "wywiania" części widzów nie upatrywałbym jednak w niechęci do Anime Torment - raczej w większym zainteresowaniu Soundfear oraz w późnej porze. Nikt bowiem wprawdzie nie potwierdzał tego głośno, nie protestował, nie poganiał, ale związek z obsuwą, która pod koniec koncertu wynosiła już około półtorej godziny, przez co Czesi skończyli kwadrans po północy, wydaje się prawdopodobny. Mimo pogorszenia się frekwencji, muzycy zachowali jednak dobre samopoczucie i energię. Trudno było dorównać Soundfear, ale robili, co mogli. Wokalista już na samym początku wszedł między widzów. Potem robił to jeszcze parę razy. Zresztą nie tylko on. Basista ze swoim bezprzewodowym instrumentem wstąpił pomiędzy zebranych pod sceną na chwilę w jednym z pierwszych utworów, a później spędził wśród nich więcej czasu w ostatnim - "Last Farewell". Czesi nie narzekali. Mogli się zresztą czuć dobrze w klubie, w którym barman płynnie posługuje się ich językiem. Trochę gorzej z komunikacją w drugą stronę - przyznam, że nie rozumiałem około połowy tego, co wokalista mówił do nas ze sceny po angielsku. Na pewno zapowiedział utwór "Bleeding Entrails". Więcej cytatów już nie przytoczę.


Przewaga Soundfear nad kolegami była bezsprzeczna, ale tak naprawdę obaj headlinerzy byli świetni, a supporty - dobre. Obejrzeliśmy równy, brutalny koncert deathmetalowy, który mogę pochwalić jako całość - i ta k powinno być. Organizatorom gratuluję, z jednym tylko zastrzeżeniem: gościnność jest miła, ale to nie Anime Torment powinno było grać jako ostatnie.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły