Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Accept - Eter, Wrocław (06.02.2011)

Nie będę ukrywał, że na koncert niemieckiej legendy heavy metalu Accept czekałem z wypiekami na twarzy. I wcale nie chodzi o to, że grupa po 14 latach przerwy powróciła na scenę bardzo udanym albumem "Blood Of The Nations", ale możliwość zobaczenia na żywo zespołu, który za moich gówniarskich lat był jednym z tych, który ukształtował gust muzyczny i który przez te naście lat nie zdezaktualizował się nic a nic było niewątpliwie ogromnym przeżyciem. Koncert we wrocławskim klubie Eter był ostatnim z trzech koncertów grupy w Polsce, a niedzielny termin nie napawał optymizmem na frekwencję. Obawy obawami, ale rzeczywistość sprawiła, ze był to jeden z najpiękniejszych wieczorów mojego życia.
Koncert planowo miał się rozpocząć o godzinie 19.00, lecz - tak jak się spodziewałem - o tej godzinie zaczęto dopiero wpuszczać ludzi na salę. Przybyłem od klub około godziny 18.00, gdzie zastałem grupkę kilkunastu koczujących fanów. Około 18.30 organizatorzy zdecydowali się. wpuścić szczęśliwców, którzy w ramach tzw. "meet & greet" mieli okazję poznać osobiście muzyków Accept, zrobić z nimi pamiątkowe zdjęcia czy zebrać autografy. Zanim jednak doszło do tego spotkania grupa kilkunastu osób musiała przemierzyć schodowy labirynt jakim czarował ten bardzo duży klub. Zadbany, nowoczesny, posiadający kilka szatni, kilka barów i rzekomo mogący pomieścić około 2000 osób.

Piątka Niemców okazała się być grupa skromnych, nieśmiałych osób, która bardzo chętnie fotografowała się z grupką fanów jak i rozdawała autografy. Choć całe zajście wyglądało dokładnie tak jak można było to sobie wyobrazić, to totalny brak gwiazdorzenia ze strony muzyków, "zwyczajność" jakiej brakuje często nawet podwórkowym muzykom sprawiła, że nie sposób było odebrać tych ludzi w sposób inny niż pozytywny, nawet jeśli całe spotkanie trwało nie więcej niż kwadrans.

Zaopatrzywszy się w stosowne trunki wraz z owo grupką fanów czekaliśmy na antresoli (z której nota bene doskonale było widać scenę), aż pozostała część tych, którzy przybyli na koncert wypełni salę i piętro. Prawdę mówiąc, obadawszy za wczasu wzrokiem pojemność lokalu, głęboko wątpię, aby mógł on pomieścić w ramach koncertu wspomniane 2000 osób, ale myślę, że 600-700 osób mógłby pomieścić. W czasie, w którym kolejny ludzie byli wpuszczani do kluby miałem okazję zobaczyć próbę supportu, którym był szwedzki heavymetalowy Steelwing. Bluesujące przygrywki, image kujonów i raczej mało żywiołowe zachowanie sceniczne nie napawało mnie optymizmem, jak się potem okazało niesłusznie.

Około 20.15, gdy większość sali i piętra była już wypełniona, a co młodsi fani rzewnie domagali się występu Accept i... Iron Maiden, na scenę wkroczyła piątka muzyków ze Steelwing. Ku mojemu zaskoczeniu muzycy zdążyli przebrać się w fatałaszki mocno nawiązujące do heavymetalowej sceny lat 80-ych - dżinsowe kamizelki, sportowe buty i elastyczne leginsy okazały się być tylko dodatkowym wabikiem do muzycznej uczy jaką zaserwował ten młody zespół. Poleciało zaledwie pięć kompozycji m.in. "The Illusion", "Roadkill... (Or Be Killed)", "Sentinent Hill" oraz jeden premierowy utwór z nadchodzącego albumu.

Muzycznie przypominało to skrzyżowanie Judas Priest ze środkowego okresu działalności oraz Europe z czasów "Wings Of Tomorrow", czyli soczyste hard'n'heavy z mnóstwem ultraszybkich solówek, dynamicznych riffów, heavymetalowego piania i scenicznego wariactwa. Tutaj słowa uznania należą się wokaliście Riley'owi, który nie tylko okazał się być wokalistą obdarzonym szeroką skalą głosu, ale i świetnym frontmanem, którego na scenie rozpierała energia i bez problemu nawiązywał kontakt z publiką. Nic wiec dziwnego, że zdecydowana większość zgromadzonej publiki bardzo entuzjastycznie żywiołowo się bawiła - zarówno Ci nastoletni fani jak i Ci, którzy przeżywają teraz drugą młodość. Półgodzinny występ został bardzo słusznie nagrodzony gromkimi brawami, który potwierdził, że Steelwing nieprzypadkowo dostąpił zaszczytu supportowania heavymetalowej legendy.

Na występ gwiazdy wieczory nie trzeba było długo czekać, bo tuż po 21.00 piątka starszych panów wkroczyła na scenę w rytmach pochodzącego z ostatniej płyty "Shades of Death", który bardzo szybko obrał trajektorie na pierwszy z dwudziestu killerów tego wieczora - "Teutonic Terror". To co na początku troszkę mnie rozczarowało, to fakt, że niemieckim weteranów w porównaniu do Steelwing zabrakło na scenie szaleństwa.  Zarówno "Teutonic Terror" jak i zagrany chwilę potem "Bucketful Of Hate" swoje zrobiły, publika oszalała, ale na scenie zamiast bomby atomowej było co najwyżej kilkadziesiąt kilo C4. To jednak wystarczyło, aby fani załapali bakcyla, bo potem poszło z górki.

Kolejne poleciały "Starlight", "Love Child" i "Breaker" czyli kilka klasycznych hitów i publika była kupiona. Zarówno starsi jak i młodsi odważnie szli w pogo, skakali jak małe dzieciaki i wykrzykiwali wraz z muzykami kolejne linijki tekstu. Czy może być coś piękniejszego niż widok prawie całego klubu wariującego tak jakby jutro miał być koniec świata?  Takiego widoku się nie zapomina, a i sam chętnie się do tej grupy mogę zaliczyć. Muzykom także udzielił się ten nastrój, gdyż od tej chwili, wszystko zaczęło wyglądać zdecydowanie bardziej dynamicznie. Mały powrót do teraźniejszości w postaci "New World Comin'" był tylko preludium do dalszej uczy. Szlagierowe "Son Of A Bitch", galopujący "Restless And Wild" przy którym dziewczyny dostawały spazmów nie mniejszych niż Meg Ryan udającą orgazm w filmie "Kiedy Harry Poznał Sally", megaprzebojowy "Monsterman", czy legendarne "Metal Heart", w którym Wolf Hoffman po raz kolejny pozwolił sobie na nieco improwizacji okazały się być na tyle miażdżącą salwą, że nawet panowie ochroniarze dołączyli się do zabawy entuzjastycznie machając głowami.

Perłą wieczoru niewątpliwie było "Neon Nights", w którym muzycy ze lekko nostalgicznej ballady zrobili absolutnie rockowy killer, nie gorzej był z mało rozpoznawalnym "Bulletproof", w którym po raz kolejny Wolf Hoffmann i Peter Balters dali upust fantazji wędrując z improwizacją w nieznane. Rock'n'rollowy "Loosers And Winners", absolutnie hiciarski, wykrzyczany przez publikę "Aiming High", kultowy "Princess Of The Dawn", w którym osamotniony na scenie Balters basowymi solówkami zachęcający publikę do jeszcze rzewniejszego nucenia melodii przewodniej, zadziorny "Up To The Limit", a na zakończenie przebojowe "Burning" - ponad półtorej godziny z szalenie wariackim dynamicznym heavy metalem okazało się niewystarczające dla fanów - na bis poleciał wściekle rozpędzony "Fast As A Shark", bujający "Pandemic" oraz absolutnie legendarny "Balls To The Wall", z refrenem na kilkaset zdartych do bólu gardeł.

Ponad dwie godziny muzycznej uczy na najwyższym poziomie na pewno było gwarantem niezapomnianego wieczoru. "Wesołe jest życie staruszka" w przypadku muzyków Accept wydaje znajdować potwierdzenie w 500%. Mar Tornillo okazuje się być nie tylko świetnym zastępcą Udo Dirkschneidera, ale i fenomenalnym frontmanem, który nie potrzebował zbędnej konferansjerki. Jego zachowanie od razu wzbudzało sympatię publiczności, a dzielnie mu w tym sekundowali Wolf Hoffmann i Peter Balters raz po raz rozsyłający w publikę kolejne kostki do gitary. I jedynie Herman Frank stał nieco na uboczu nie angażując się przesadnie w sceniczne szaleństwo kolegów z zespołu, co też miało swój urok, jako, że sprawiał wrażenie sierotki Marysi.

Czyż więc nie jest bezcennym zobaczyć około 60-letnich muzyków śpiewających rozbujany refren "Fast  As A Shark" ? Czy nie jest bezcennym usłyszeć motyw przewodni z "Dla Elizy" wiadomo kogo wplecione w "Metal Heart" ? Czy nie jest bezcennym pic piwo i wykrzykiwać "Balls To The Wall" czy "Aiming High"? Czy nie jest bezcennym patrzeć na grupkę bądź co bądź nieco starszych kolesi, którzy przede wszystkim sami się świetnie bawią tym, co kiedyś traktowali śmiertelnie poważnie? Siłowanie się na gitary, wzajemne, przypadkowe obijanie się na scenie, wspólne kiwanie się, klasyczne acceptowe chórki, które mają taki sam urok jak przed ponad 25 laty, a przede wszystkim ponad dwie godziny przedniej zabawy.

I absolutnie genialnego wrażenia nie zatarł nawet fakt, że jakiś jełop rzucił na scenę plastikowy kubek po piwie. Nie przeszkadzało też, że i scenografia była dość uboga - 6 lutego na deskach wrocławskiego Eteru, po 18 latach Accept po raz kolejny wystąpił w Polsce, a ja miałem okazję zobaczyć nie tylko jeden z ulubionych zespołów mojego dzieciństwa, ale przede wszystkim genialny heavymetalowy spektakl potwierdzajacy tezę, ze Ci, którzy tworzyli ten gatunek najlepiej wiedzą jak on powinien brzmieć i prezentować się ze sceny. Ponad dwie godziny ognistego heavymetalowego ducha, zdarte i przepite gardło, zanik słuchu, uśmiechnięte dziewczyny, uśmiechnięci muzycy, uśmiechnięci fani - ten występ Accept śmiało można nazwać heavymetalowym misterium, gdyż takiej zabawy pod scena i na scenie jeszcze w życiu nie widziałem.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły