Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Finał konkursu Neuro Music - Firlej, Wrocław (9.04.2010)

Głupia myśl na początek. Jeśli się pominie pierwszą literę, nazwa konkursu będzie brzmiała "Euro Music". Chociaż może nie taka głupia, skoro do udziału w tegorocznej edycji przystąpili m.in. Węgrzy, Szkoci, Belgowie, Czesi i Francuzi. Ostatecznie do finału weszli tylko Polacy. Przynajmniej nie w większości z Wrocławia. Międzynarodowość koncertu zapewnili więc jedynie - a równocześnie zburzyli moją "euroteorię" - goście specjalni, którzy przyjechali aż z Ameryki. Tak czy inaczej, czas przeglądu "asymetrycznych" kapel w ODA "Firlej" już nadszedł.

Przygrywka do drugiej edycji "Asymmetry Festival", w przeciwieństwie do zeszłorocznej, zaczęła się od występu gwiazd. Nieprzyjemnie by było powtórzyć sytuację z "Neuro Music 2009", kiedy to występującego na końcu gościa specjalnego oglądały resztki widzów, które częściowo nie miały już siły stać na nogach. Nachtmystium takiego problemu nie miało. Przed sceną zebrała się rzesza wielbicieli zespołu, którzy chętnie skandowali jego nazwę i żywo reagowali na każdą jego aktywność. Głośniejsi od niego jednak być nie mogli - tyle decybeli, ile Amerykanie, nie generowała tego wieczoru chyba żadna inna kapela. Tercet - na koncercie zabrakło drugiego gitarzysty - którego nowy materiał pt. "Addicts: Black Meddle, Part II" czeka już tylko na wydanie, przez 45 minut wykonał m.in. "A Seed For Suffering", "Hellish Overdose", "One Of These Nights" i "Assassins". Przebieg występu zakłóciło tylko zerwanie struny przez Blake'a Judda. Lider, gitarzysta i wokalista w jednym wymienił ją jednak szybko, chociaż nikt go nie poganiał i zespół mógł dalej siać zniszczenie. Trzeba bowiem przyznać, że Nachtmystium pokazało się od dobrej strony. Niezła muzyka, równy występ i wyrazy szacunku z mojej strony. Jak widać, dobry blackmetalowiec odrobinę piekielnej mocy potrafi zamienić w brutalne dźwięki, które nie potrzebują wsparcia przesadnym image'm. Chociaż ślady kredy na spodniach wokalisty też mi się podobały...

Po wymianie zestawu perkusyjnego występ rozpoczął drugi z gości konkursu. Do tworzącego dźwiękowe tło klawiszowca nieśpiesznie dołączył gitarzysta z prostym, powolnym, transowym riffem. Jako ostatnia na scenę weszła Jarboe. Przed koncertem zetknąłem się z opiniami starszych kolegów, którzy darzą tę wokalistkę, a raczej Swans - jej dawny zespół, niemal kultem. Wolę więc na wszelki wypadek od razu się przyznać, że mam w edukacji muzycznej pewne braki obejmujące m.in. wspomnianych artystów. Do twórczości Jarboe bliżej jestem w stanie się odnieść tylko a propos "Within" pochodzącego z albumu nagranego wspólnie z Neurosis. Utwór ten na żywo zabrzmiał mniej choro, za to podnioślej. Taki zresztą był cały występ. Mroczny nastrój, tworzony głównie przez potężnie brzmiącą gitarę, niebanalną grę perkusisty i poruszający śpiew, był naprawdę czarujący. Przedstawienia dopełniał ruch wychodzący daleko poza scenę - wokalistka nie krępowała się wejść z mikrofonem w publiczność. Gdy stała natomiast wśród kolegów, przyciągała wzrok powolnymi, teatralnymi gestami, jak np. wznoszeniem rąk w górę czy składaniem ich jak do modlitwy. Uwagę zwracała również pewną dozą seksu ujawniającą się w niektórych z jej wokaliz oraz w ubiorze - nie skąpym, ale dość przejrzystym. Sami muzycy także doskonale czuli i współtworzyli klimat, jak chociażby klawiszowiec traktujący swój instrument "delikatnie", jak Keith Emerson przykazał, i wspierający Jarboe wokalnie. Gitarzysta zwrócił natomiast uwagę nie tylko headbangingiem, ale i krótkim fragmentem, który zagrał z użyciem pałeczki perkusisty. Po godzinie, podczas której wykonane zostało m.in. "We Are Prophecy", zespół udał się za kulisy, bogatszy o nowych wielbicieli i wręczone wokalistce kwiaty. Bisów niestety nie przewidziano. Szkoda. Mimo to był to doskonały występ i fantastyczne przeżycie. Ujmę to tak: do Wrocławia przybyła wiedźma i jestem tym zachwycony.

Do finału konkursu "Neuro Music" przeszły w tym roku, w kolejności od zdobywcy największej liczby głosów: PhobH, Maszyny i Motyle, Moanaa, Moja Adrenalina i Palm Desert. Dodatkowo jury dało szansę zajmującej 12. miejsce kapeli Ketha. Osobiście uważam, że sprawiedliwiej byłoby zwiększyć prawo wyboru grona sędziowskiego, żeby zmniejszyć podejrzenie, że do finału przechodzą głównie te zespoły, które skrzykną więcej kolegów, by ci głosowali na nie przez internet. O tych natomiast, którzy odpadli w poprzedniej rundzie, nie należy zapominać. Zakwalifikowały się do niej 33 zespoły, w tym m.in. przedstawiciele ery postkobongowskiej i znajomi Blindead, a w gronie tym znalazło się wiele takich, które chciałbym zobaczyć na żywo. Lista wartych, według mnie, uwagi kapel biorących udział w konkursie jest długa.

Konkurencja była na tyle silna, że nawet ubiegłoroczni finaliści mieli w tym roku problemy z przejściem do ostatniej rundy - Proghma-C tym razem nie dało rady, zaś Ketha uratowane zostało przez jury. Odpadło też kilka kapel grających mniej-więcej w stylu zeszłorocznego zwycięzcy - Tides From Nebula: mniej metalowy, jednoosobowy projekt No One Wished To Settle Hereafter, bardziej pogięte Pozvakowski, psychodeliczne Merkabah, a także Abysse i Mindsedge.

Członkowie Ketha powinni być więc szczęśliwi, że mimo wszystko znowu dotarli tak daleko. W tym roku wystąpili jako pierwsi z uczestników konkursu, nie jednak za staż - o kolejności zdecydowało losowanie. Publiczność za to mieli zacną. Na sali obecni byli m.in. L.U.C. i członkowie Hetane. Wypatrzyłem również członka jednego z uczestników "Neuro Music 2009". Jarboe tymczasem spacerowała już po korytarzu. Trzeba przyznać, że konkurs był rzadką okazją do zobaczenia tylu muzyków rockowych i metalowych w jednym miejscu i w takim zagęszczeniu. Sam występ Kethy natomiast nie zrobił na mnie większego wrażenia niż poprzednim razem. Owszem, chłopaki wyglądają poważniej, a nawet groźniej, chociaż może to nie żadna istotna przemiana, a tylko kwestia image'u wokalisty. Nie twierdzę, że mi się nie podobało. Zespół reprezentuje dość wysoki poziom i życzę mu dalszego rozwoju, ale jeśli zobaczę go jeszcze na "Neuro Music 2011", zacznie się to robić zabawne. Zwłaszcza jeśli nie wygra.

Jeśli wywali się część liter z nazwy Moja Adrenalina, zostanie Moanaa. Taka ciekawostka. Występ dużo bardziej interesujący nie był. Wprawdzie Moanaa wypadło lepiej, niż gdy widziałem je kilka tygodni wcześniej, ale znowu nie zdołało mnie zachwycić. Na większej tym razem scenie zaprezentowało się bardziej atrakcyjnie, szczególnie w "From Deepest Place", podczas którego jako drugi wokalista dołączył do kolegów bosy K-vass. Dwaj gardłowi wizualnie dobrze się uzupełniają i współgrają. Niestety, nadal mam zastrzeżenia do materiału. Z początku był wciągający, ale po dziesięciu minutach miałem wrażenie, że zespół wałkuje w kółko ten sam riff. Żeby być sprawiedliwym, muszę przyznać, że publiczność zdawała się odbierać muzykę zespołu lepiej niż ja. Moanaa na pewno będzie zdobywać kolejnych fanów, a jeśli jeszcze się rozwinie, może zostanę kiedyś jednym z nich.

Szkoda, że do finału konkursu nie wszedł żaden wykonawca elektroniki ani hip hopu, np. skrajnie daleka od komercji Ddekombinacja, pogodne Napszyklat z wokalem przypominającym B-Reala z Cypress Hill, które śmiało mogłoby konkurować z Beneficjentami Splendoru, agresywnie brzmiące Elektrische TV czy też mroczne Odaibe.
Najbliżej tej stylistyki wśród uczestników koncertu były instrumentalne Maszyny I Motyle, mające w składzie dwóch gitarzystów oraz basistę obsługującego również laptopa. Ten ostatni początkowo zdawał się dyrygować kolegami, ale szybko okazało się, że tak naprawdę na scenie rządzi komputer. Perkusyjny podkład z playbacku narzucił ramy, poza które muzycy - na oko najstarsi wśród finalistów - ani trochę nie wykraczali: zerowy kontakt z publicznością, brak życia. Jedynym bardziej emocjonującym fragmentem występu była jego końcówka - krótka jak pastisz grindcore'u. Forma, jaką obrał sobie zespół, jest interesująca, ale na żywo - niestety mało atrakcyjna. Dla mnie był to najsłabszy i najnudniejszy występ wieczoru. Uważam, że muzycy powinni pomyśleć o urozmaiceniach, np. wizualizacjach (chociaż, jak się znacznie później nieoficjalnie dowiedziałem, podobno mieli je przygotowane, ale organizatorzy konkursu nie zezwolili na ich wykorzystanie) lub konferansjerce.

W poprzedniej rundzie odpadli nie tylko debiutanci, ale też takie marki jak StrommoussHeld i Mothra. Przeszła za to równie doświadczona Moja Adrenalina. Występ zaczęła niestety od problemów. Gdy montowała na scenie swój sprzęt, przez czyjąś nieuwagę "głowa" jednego z pieców wylądowała na podłodze i uległa uszkodzeniu. Wkrótce potem wyłączono ją całkowicie z gry. Jej brak nie był jednak szczególnie odczuwalny. Występ Mojej Adrenaliny okazał się bowiem najbardziej energiczny, a problemy techniczne tylko go urozmaiciły - podczas gdy gitarzysta z pomocą ekipy zajmował się szwankującym wzmacniaczem, sekcja rytmiczna umiliła nam czas małym jamem. Wokalista natomiast pod względem kontaktu z publicznością przebił Jarboe. W fosie spędził w przybliżeniu połowę występu, a pomiędzy widzów udał się dwukrotnie. Pod koniec wśród publiczności szalał również, nie przestając grać, gitarzysta. Moja Adrenalina, z takimi utworami jak "Alarm - jest brak" i z hasłem "jebać metal", pokazała się jako grupa tworząca porywający materiał, potrafiąca go znakomicie wykonać na żywo, pozbawiona kompleksów i czująca się na scenie bardzo swobodnie. Ten luz graniczył momentami z komizmem - gdy grający gitarzysta poprosił wokalistę, by ten podwinął mu rękaw, poczułem się nie jak na profesjonalnie przygotowanym koncercie, tylko na imprezie w domu, ale dla mnie jest to dowodem na to, że ta energia naprawdę siedzi w chłopakach i potrafiliby poradzić sobie w każdych warunkach.

Ze świata bardziej tradycyjnej, gitarowej muzyki do finału konkursu przeszło tylko Palm Desert. Nie obraziłbym się, gdyby szansę pokazania się na żywo dostało o kilka kapel więcej. Luna Negra i oldschoolowe Belzebong są przecież co najmniej niczego sobie. Punkowo-hardrockowe O.D.R.A., chociaż grające prościej od konkurencji, również przypadło mi do gustu. Zamiast nich wybrano jednak dolnośląskich stoner rockowców, którzy postanowili "zasypać nas piaskiem". Nie ukrywali swojej głównej inspiracji. Już na rozgrzewkę gitarzysta odegrał riff, w którym część widzów rozpoznała "Gardenię", a wkrótce potem wykonany został utwór "Wakatan" z dedykacją "dla zmarłego Kyussa". Gdy usłyszałem tę zapowiedź, od razu pomyślałem o zbiegach okoliczności i ironii losu, chociaż wtedy nie wiedziałem jeszcze, jaka duża się ona okaże. Z jednej strony: oto na moich oczach czczono "zmarłego" - dzień po śmierci Malcolma McLarena, a dzień przed wprowadzeniem żałoby narodowej. Z drugiej - kilka tygodni wcześniej na tej samej scenie grał Brant Bjork, a tego wieczoru dowiedziałem się, że wkrótce wystąpi na niej również John Garcia (obaj byli członkami Kyuss). ODA "Firlej" jest więc najwyraźniej jak Sanatorium Pod Klepsydrą, w którym zmarli jeszcze żyją. Palm Desert jednak nowym Kyuss nie jest. Owszem, motywy z takich utworów jak "10 000 Miles Away" i "Shotgun" mogą na jakiś czas zapaść w pamięć, ale nie bardziej niż fakt, że wokalista obsługiwał również tamburyn. Wygłoszona przez niego na koniec uwaga dotycząca nawalającego - nie z winy zespołu, co podkreślił - wzmacniacza wywołała we mnie natomiast nieprzyjemne poczucie, że był to występ nie dla publiczności, tylko dla jury. Wybitny zresztą i tak nie był, jedynie poprawny.

Spośród kapel, które nie przeszły do finału konkursu, szkoda mi jeszcze masakrującego [VZ] i ciekawego Noizone. Mimo to miałem okazję zobaczyć kilku wykonawców takiej "pogiętej" muzyki. Na koncert zakwalifikowała się nie tylko Ketha, lecz również Phobh, grające równie eksperymentalnie, jak koledzy, chociaż odrobinę bardziej nu-metalowo. Nie chcę nikogo zmylić - to końcowe skojarzenie wywołało we mnie tylko "Miasto płonie", ostatni i najbardziej zapadający w pamięć utwór wieczoru. Był prostszy niż reszta setu warszawiaków, ale o wiele bardziej chwytliwy. Po jego wykonaniu wokalista życzył pozostałym uczestnikom konkursu powodzenia - szczerze, bez ironii - i część muzyczna imprezy została zakończona. Co warto odnotować - przed czasem. Nie zauważyłem, kiedy organizatorzy "zdobyli" te cenne minuty. Z kapel konkursowych chyba każda wykorzystała swoje pół godziny w pełni, zaś problemy ze wzmacniaczem, które dotknęły również Phobh, powinny wywołać obsuwę. Zamiast tego koncert przebiegł lepiej niż zgodnie z planem. Ciekawostka...

Przed rozpoczęciem finału spodziewałem się pojedynku Kethy z Moanaa. Ci pierwsi dostali się do niego dzięki przychylności jury, miało się więc wrażenie, że kapela ta została już namaszczona, zwłaszcza że w tym roku w wybieraniu zwycięzcy konkursu nie brała udziału publiczność. Nie oznacza to oczywiście, że nie ufam sędziom. Druga z wymienionych kapel to natomiast znajomi Blindead. Havoc wprawdzie nie pełnił w tym roku funkcji jurora, ale miłośnikom teorii spiskowych nie mogło to przeszkodzić w doszukiwaniu się układów. Ostatecznie jednak nie wygrała żadna z tych dwóch kapel.

Jak wyznał mi Jarek Szubrycht, w tym roku wybór był trudniejszy, niż w zeszłym. Zgadzam się, że poprzeczka została zawieszona wysoko, równocześnie jednak stwierdzam, że wygrał mój faworyt, więc werdykt jury ani trochę mnie nie zaskoczył. Mimo to z lekką niecierpliwością czekałem, kiedy zapowiadający wszystkich wykonawców konferansjer wyjdzie na scenę po raz ostatni. Przyznaję, że impreza została zorganizowana profesjonalnie, począwszy od rozpoczętych już przed południem przygotowań nagłośnienia. Jeśli się nie mylę, jej przebieg można było śledzić również na ekranie w małej sali ośrodka, co dla wielu widzów - zainteresowanych tylko częścią występów - musiało być sporym udogodnieniem. Nie chodziło przecież o to, żeby zamęczyć publiczność. Również konferansjer nie lał wody i nie próbował nas w żaden żałosny sposób zabawiać. Podczas swego ostatniego występu przedstawił stojących za nim jurorów - wspomnianego już Jarosława, którego nazwisko przekręcił na Szubert, Bartosza Chacińskiego, Jacka Skolimowskiego, Macieja Fretta i Roberta Chmielewskiego - oraz ich werdykt. Nagrody konkursu - sesja nagraniowa i występ na "Asymmetry Festival" - przypadły Mojej Adrenalinie. Moje gratulacje!

Nie mam wątpliwości co do tego, kto był najlepszym wykonawcą na scenie "Firleja" tego wieczoru. Odpowiedź może być tylko jedna: Jarboe. Uczestnicy konkursu pokazali jednak, że i oni mają coś do pokazania. Przed niektórymi jeszcze sporo pracy, ale ich ambicje i pomysłowość cieszą mnie. Oby i oni osiągnęli kiedyś taki status, by być gwiazdami dużych imprez.


http://www.darkplanet.pl/gallery/photo/90832

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Fotorelacja

Jarboe - Fotorelacja

Podobne artykuły