Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Fading Colours - studio Radia Gdańsk (21.03.2009)

Dokładnie o godzinie 19:05, czyli co do minuty (co zapewne znów należy przypisać wymogom radiowym) tak, jak było to wcześniej ogłoszone, na scenie pojawił się pan konferansjer. Krótko opisał zespół jako prekursorów gatunku dark trance, ze światkiem muzycznym zaznajomionych od lat. Wcześniej znani pod szyldem Bruno Wątpliwy działalność rozpoczęli w 1986, co czyni z nich weteranów transu. Całkiem jednak żwawych, jak miało się za chwil kilka okazać.
Do środka udało nam się wejść bez problemów tuż przed planowanym rozpoczęciem koncertu. Sala była kameralna, z rzędami miejsc do siedzenia, jakbyśmy przyszli nie na koncert a na przedstawienie. Domyślam się, że to specyfika koncertów transmitowanych na żywo w radiu, swoją drogą mająca wiele plusów. Może pogować się nie da, ale nie ma też natrętnych rozmówców, którzy na większości koncertów akustycznych materializują się dokładnie za mną i uaktywniają w najmniej odpowiednich momentach.

Wizualnie koncert nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Jak na liderkę niezbyt charyzmatyczna i nie piorunująca urodą, choć ma coś w sobie i przyciąga wzrok. Dwóch towarzyszących lady De Coy muzyków przez cały koncert wydawało się zupełnie odciętych od świata, obaj pochyleni nad sprzętem wydawali się zupełnie nie świadomi obecności innych ludzi. Jeden z nich bujał się z wielkimi słuchawkami na uszach, jakby duchem bawił się na zupełnie innej imprezie, a tylko przypadkiem grał na naszej.

Dźwiękowo i oświetleniowo niczego koncertowi nie można zarzucić, bo pod każdym względem wypadło profesjonalnie. Nawet jeśli głównym przekaźnikiem miały być fale radiowe, to nie zabrakło ani świateł, ani atmosfery specyficznej dla występów na żywo.

Muzycznie zespół wypadł w moich uszach średnio i wychodząc z budynku miałam mieszane uczucia. Pierwszy utwór (wciąż niestety nie wiem, jak się nazywał) był naprawdę niezwykły i sprawił, że wezbrała we mnie nadzieja na całkiem interesujący wieczór i owocne poszerzenie horyzontów muzycznych. Wybrzmiały ciężkie dźwięki, wokal przywodził na myśl banshee zawodzącą nad polami lub ducha damy włóczącej się po zamkowych błoniach. Magicznie i pięknie. Niestety potem było coraz gorzej.

Z każdą piosenką muzyka stawała się coraz bardziej elektroniczna, co wcale nie działa jej na plus. Szybkie tempo po pewnym czasie stawało się jednostajne, a odróżnienie jednej piosenki od drugiej byłoby dla osoby niezaznajomionej z twórczością zespołu niemożliwe, gdyby nie przerwy robione przez muzyków. Ogólnie było… elektronicznie. Zbyt, jeśli chodzi o mój prywatny gust. Techno podrasowane gotyckim klimatem. Ot, jednak nie moja bajka.

Jeśli chodzi o wokal, to De Coy ma dość oryginalną zarówno barwę jak i manierę. Z pewnością każdy, kto słyszał ją choć raz, będzie w stanie odróżnić ją od innych wokalistek. Jeśli nie zawodzi i nie podejmuje wysokich tonów, to śpiewa niskim i pełnym patosu głosem. Chwilami wydaje się to uzasadnione, w niektórych utworach jednak razi i drażni. Część piosenek dzięki jej wokalowi zyskuje i nabywa unikalnego charakteru, część jednak traci i nie dziwię się tym, którzy jej głos opisują jako irytujący. Przyczepić też mogłabym się do tekstów wyśpiewywanych po angielsku, ale postanowiłam uparte wymawianie każdej końcówki "-ing" puścić mimo uszu, bo w porównaniu z występami niektórych polskich wokalistek i tak było nieźle. Aczkolwiek pod nosem w trakcie koncertu buczałam sobie, że jeśli ktoś chce śpiewać po angielsku, to niech to u diabła robi z głową. Kto wziąłby na poważnie kogoś podbijającego polski rynek muzyczny i śpiewającego "mózg" z dźwięcznym i mocnym "z" i "g"? No nikt.

Usłyszeć mogliśmy między innymi "Lorelei", "An Angel Again" i "Black Horse". Jestem niemal pewna, że poleciało również "Sister Of The Night", ale rączki sobie uciąć nie dam, a i kłamać nie chcę. Na minus dla zespołu poczytuję, że bez dokładnego obeznania się z piosenkami (czytaj: zostania zaprzysiężonym fanem) nie można sobie potem w ogóle przypomnieć konkretnych utworów. Są po prostu zbyt do siebie podobne. Wychodząc z koncertu Closterkellera byłam w stanie zlokalizować i wymienić kilkanaście utworów, chociaż nigdy tego zespołu nie słuchałam i po raz pierwszy uraczono mnie wtedy jego muzyką - tutaj mimo sporych chęci nie byłam w stanie odtworzyć nawet połowy set listy.

Chwała zespołowi albo organizatorom za to, że koncert trwał równiutko godzinę i obyło się bez bisów. Było to dokładnie tyle, ile człowiek był w stanie przyjąć na raz i z nudów nie wyfruwać myślami poza salę koncertową. Było to dokładnie tyle, ile potrzeba, by muzykę tego zespołu móc docenić, a jeszcze się nią nie znużyć. I choć ich fanką raczej nie zostanę, to określiłabym ten wieczór jako intrygujący. Poznałam zespół zupełnie odmienny od moich zwykłych zapatrywań i odnalazłam w nim interesujące elementy, których się nie spodziewałam. Fading Colours stanowi przystanek na którym warto się zatrzymać choćby po to, by móc się potem o nim wypowiedzieć - pozytywnie lub nie, zależnie od indywidualnego podejścia. I chętnie obejrzałabym ich koncert na Castle Party, bo być może tam wpasowują się lepiej niż w maleńkie pomieszczenie gdańskiego studia.

http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=68192

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły