Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Diary of Dreams / The Beauty of Gemina - Bochum - Zeche, Niemcy (17.11.2015)

Diary of Dreams, The Beauty of Gemina, Adrian Hates, Michael Sele, darkwave

Wokół otaczała nas industrialna szarość - zarówno w samym klubie, który powstał w murach nieczynnej już kopalni, a dokładniej w cechowni, jak i poza nią. Dwa zapowiedziane występy na ten wtorkowy dzień miały być małą odskocznią w świat muzycznych wibracji. Trzeba przyznać, że mimo późnej pory i środka tygodnia frekwencja była wysoka i klub solidnie zapełniony. Niemieckie miasto Bochum stało się jednym z przystanków trasy koncertowej Diary of Dreams związanej z wydaniem nowego albumu, a rolę supporta przejęła grupa The Beauty of Gemina.

Punktualnie o godz. 20:00, jak zresztą na niemiecką dokładność przystało, przyciemniły się światła i na scenę weszli muzycy szwajcarskiej grupy The Beauty of Gemina. Nie od razu zawładnęli publicznością, proces ten potrwał parę chwil, zanim frontman Michael Sele otworzył się przed fanami i nawiązał z nimi kontakt. Ale od samego początku punktowali muzyką, która miała w sobie coś świeżego, nie nużyła i jednocześnie przyciągała uwagę słuchaczy. Grali z tak niezwykłym wdziękiem, że ręce same składały się do oklasków. Poprzez swoje kompozycje wzbogacone mrocznymi tekstami opowiadali historie lawirujące tematycznie wokół śmierci, depresji czy samotności. Ponadto swojej publice odsłanili taką stronę zespołu, która pozwoliła zatrzymać się i spojrzeć na świat inaczej, refleksyjniej i głębiej. Ale błędne byłoby sobie wyobrazić, że był to występ melancholijny. Wręcz przeciwnie - zespół potrafił wykrzesać z siebie ogromną dawkę melodii i emocji. Znakomitym przykładem byłby tutaj utwór pt.  “Dark Rain” wykonany z niezłym kopem w stylu texas-gothic-blues. Olbrzymia masa skocznych dźwięków spadła niczym piekielna siła wodospadu. Idealnie wpasował się do niego charakterystyczny wokal Michaela Sele, który jest głosem niewątpliwie interesującym: głębokim, mrocznym i przenikliwym. Niestety wszystko co fajne szybko się kończy i zespół musiał opuścić scenę. Odbyło się to przy spontanicznej i zasłużonej owacji. Bisów nie było, gdyż te czekały na gwiazdę wieczoru.

Niewiele czasu minęło od mojego ostatniego spotknia z zespołem Diary of Dreams. Automatycznie nasuwa się pytanie - co jest takiego w tym zespole, że chce się go oglądać kolejny raz? A jednak jest, gdyż każdy ich koncert jest wyjątkowy, inny niż poprzednie. Ale zaczynając od początku. Po raz kolejny tego wieczora zgasły światła, na scenie pozostały jedynie kłęby dymu. I wtedy właśnie usłyszeliśmy pierwsze dźwięki intra do kawałka „Sinferno“, rozwiała się również tajemnica wokół czarnej kotary na środku sceny. Przed nami ukazała się metalowa klatka, a w niej, niczym dziki zwierz uwięziony był bębniarz. Zaczęli świetnie z czadem i stylowo, a wśród publiczności rozpoczął się prawdziwy szał. Utwory pochodzące z ostatniego albumu jak np.: „Ikarus“ czy „Schuldig! " zagrane były brawurowo. Czarowali tutaj nie tylko dźwiękiem, ale dbali również o piękno melodii. Instrumenty były znakomicie wyeksponowane tak, że każdy motyw i smaczek był doskonale słyszalny. Wyróżnikiem muzyki Diary of Dreams jest bez wątpienia mroczna atmosfera emanująca z każdego zagranego kawałka, potęgowana głosem wokalisty Adriana Hatesa. Jego śpiew był pełen ekspresji i żarliwości. A zagrane utwory wprowadzały słuchacza w stan ekstazy, tak że publika nie była w stanie oprzeć się magii ich muzyki. Było wiele szczególnych momentów w trakcie tego koncertu, które zapadły w pamięć fanów, a chociażby wspaniały nastrój jaki powstał w trakcie wykonania takich utworów jak „Butterfly Dance“ czy „Giftraum“. No i oczywiście akustyczna wersja "The Colors Of Grey“. Prawie dwie godziny grania rozbudziły zmysły fanów zespołu i oczywiście publiczność nie mogła dopuścić do tego, by obyło się bez bisów. I tak Diary of Dreams zachęcony nawoływaniem i salwą oklasków pojawił się jeszcze raz na scenie. Zagrali trzy utwory, po czym po raz kolejny rozległy się brawa - jeszcze głośniejsze niż poprzednie. Usłyszeliśmy jeszcze jeden utwór, chyba ten najbardziej oczekiwany przez większość fanów "Traumtänzer" i to był już niestety koniec koncertu.

Niezwykła mistyczna podróż, nie często zdarzają się koncerty, w których nie tylko gwiazda, ale również support wywołują wśród publiczności takie emocje. Obydwa zespoły postarały się o szczerość przekazu i spontaniczność wykonania. To był bez wątpienia rewelacyjny koncert w wykonaniu obydwóch zespołów i niezapomniany wieczór.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły