Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Antimatter/Leafblade - Johnny Rocker, Poznań (18.09.2007)

18 września 2007 roku w poznańskim klubie Johnny Rocker mieliśmy okazję wziąć udział w akustycznej uczcie dla uszu, a to za sprawą pochodzących z Liverpoolu formacji Leafblade i Antimatter. Szczególnie ten drugi gość, reprezentowany przez Micka Mossa, był przez fanów najbardziej oczekiwany. Koncert miał rozpocząć się o godzinie 19:30. O tej porze przed klubem zebrały się prawdziwe tłumy, jak się potem okazało zbyt spore w stosunku do pojemności sali Johnnego Rockera. Niezwykła jak na koncert akustyczny frekwencja zaskoczyła mile organizatorów. Trzeba wspomnieć, iż bilety nie były drogie - koszt 20 zł.
Przez pierwszych parenaście minut na sali trwały lekkie przepychanki o ostatnie siedzące miejsca, a potem nawet i stojące (tak tak, to był "kulturalny" koncert ;-) ), a przy barze umiejscowionym po lewej stronie lokalu ustawiła się chaotyczna kolejka po trunki.

Po 15 minutach na mini-scenie ukazał się trochę okrojony skład zespołu Leaflbade. Okrojony, bowiem tylko z udziałem Seana Jude'a i Pete'a Gilchrista (bez Danny'ego Cavanagh i Kevina Murphy'ego), obaj z wokalem na gitarach akustycznych. Kompletnie nieznany mi był repertuar i dokonania tej formacji, zatem podeszłam do występu całkiem neutralnie i bez oczekiwań. Wiadome mi było jedynie, że panowie wydali w grudniu 2006 EP-kę "To The Moonlight" i zapewne z niej pochodziły zaprezentowane utwory. 40 minut, bo tyle trwał mniej więcej występ Leafblade, upłynęło pod znakiem całkowicie akustycznych songów, nie tak mrocznych i smutnych jak utwory Antimatter, ale dość miłych dla ucha. W kompozycjach można było się doszukać subtelnych inspiracji rockiem lat 70-ych, zwłaszcza Led Zeppelin czy Pink Floyd. Osobiście wysłuchałam Leafblade z przyjemnością, jednak spotkałam sie potem z wieloma opiniami, że panowie z lekka przynudzali, że muzyka była zbyt monotonna, mało urozmaicona... No cóż, warto było jednak zachować klasę i szacunek i w ciszy wysłuchać koncertu, niestety część publiki nie postarała się nawet o to, w efekcie czego wokół dominowały odgłosy głośnych rozmów. W pewnym momencie zdenerwowało to muzyków na tyle, że Pete Gilchrist musiał osobiście pofatygować się i poprosić o uciszenie się widowni. Wcale mu się nie dziwię, zresztą sama nie wiem, jak można było nie usłuchać takiego sympatycznego pana ;-)

Po Leafblade niemal ekspresowo pojawił się Antimatter, czyli Mick Moss z gitarą w towarzyszeniu wspomnianego Pete'a Gilchrista, który wspomagał Micka na wokalu. Z pewnością zabrakło tu Duncana Pattersona, który opuścił skład w 2005 roku oraz żeńskiego pierwiastka w postaci głosu Michelle Richfield, jakże pięknie śpiewającej na albumie "Saviour"... Ale nie można mieć wszystkiego - Mick wraz z Pete'm bardzo dobrze wywiązali się z zobowiązań i zagrali niezwykle klimatyczny, urokliwy koncert. Ale do rzeczy.

Zaczęli niespodzianką - utworkiem "Jolene" w oryginale wykonywanym przez Dolly Parton (a potem także przez choćby The White Stripes), a nastęnie "Working Class Hero" Johna Lennona. Mick w międzyczasie rzucał "dżołkami" (niestety przez zbytni rozgardiasz w środkowej siedzącej części sali nie udało mi się ich usłyszeć i zrozumieć) popijając non stop piwkiem (a jak ;-) ). Pete zaś, który śpiewał na stojąco, ciągle się uśmiechał i wciąż nucił coś po nosem, ukontentowany zapewne mniejszym niż na Leafblade hałasem wśród widowni.

Potem było już typowo "antimatterowo" - smutno, smutniej, najsmutniej, a jednocześnie melancholijnie, brakowało tylko świeczek dla dopełnienia atmosfery. Nie pamiętam niestety kolejności poszczególnych utworów, ale zagrano między innymi: "Leaving Eden", "Angelic", "Saviour" (tu jakże odmiennie od trip-hopowej wersji albumowej!), "Over Your Shoulders" (cudo!), "Everything You Know Is Wrong", "In Stone", "The Weight Of The World" czy też "Hope" Anathemy. Pojawiły się również takie perełki jak akustycznie zaaranżowane "Black Sun" - cover Dead Can Dance (w wykonaniu Antimatter pochodzące z kompilacji "The Lotus Eaters") czy zaprezentowane na sam koniec jako drugi bis, niezwykle poruszające "The Power Of Love" (w oryginale Frankie Goes To Hollywood).

Generalnie, oba zespoły były chyba bardzo pozytywnie zaskoczone przyjęciem, szczególnie tak licznym gronem fanów. Z kolei publiczność także nie mogła się zawieść na muzykach - mały, ale zauważalny minus występu Antimatter stanowił fakt, iż ten "akustyczny" koncert nie był do końca akustyczny - podczas niektórych utworów z głośnika wydobywał się nagrany podkład z dźwięków elektronicznych klawiszy, to w pewien sposób mogło niektórym przeszkadzać w odbiorze, choć dawało radę to zaakceptować (szkoda, że nikt rzeczywiście nie akompaniował na pianinie...).

Ja powiem ze swojej strony tylko tyle: proszę więcej takich przeżyć, takich koncertów i takiej atmosfery :)
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły