Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Opowiadania :

Zgrzyty. Historia nienawistnej miłości - I rozdział, cz. I

Niektórych zapewne ciekawi, co też dzieje się w głowie socjopaty. Zapraszam do środka.








Streszczenie:


Zgrzyty. Historia nienawistnej miłości to pierwsza powieść z gatunku ultra noir, którego wyznacznikiem jest ekstremalnie ciężki, lepki mrok. Zgrzyty to poparte doświadczeniami studium beznadziejnej alienacji. Zgrzyty to jeden z najdokładniejszych w historii literatury światowej portretów psychologicznych socjopaty (nie mylić z psychopatą).
Bohaterem powieści jest alkoholik i narkoman cierpiący na somnambulizm. Fanatycznym dążeniem protagonisty jest zniszczenie Drugiego. Drugi to lunatyczne alter ego bohatera. Drugi to ten, który się budzi wtedy, gdy bohater zasypia, by swymi nocnymi wypadami zakłócić jego przytulnie beznamiętną egzystencję.
Protagonista posiada niecodzienne hobby. Są nim zgrzyty. Wynajdywanie zgrzytów w mechanizmach otaczających go „rekwizytów”, poznanych w barach i melinach ludzi o przydomkach takich jak Władca Zwierząt, Gordon Silberstein, Wciąg, Człowiek Echo Echo, Wachlarz, Motyl. Bohater jest przekonany, że to właśnie owe zgrzyty, poznanie ich istoty, ich genezy, stanowi klucz do pokonania Drugiego, do uśpienia go raz na zawsze.
W międzyczasie protagonista poznaje zafascynowaną Drugim studentkę psychologii, która stawia sobie za cel nauczenie bohatera emocji poprzez poddanie go kontrowersyjnej terapii szokowej. Studentka owa dąży do tego, by protagonista najpierw ją znienawidził, a potem pokochał.
Kajdanki, Piguła, Szkiełko, Maska, Szary Jedwab, Lustro, Cień, Marcin. Tak brzmią tytuły kolejnych rozdziałów. Każdy z nich przedstawia inny aspekt chorej psychiki protagonisty. Tak, protagonista ma na imię Marcin. Marcin Szymański. Pseudonim Szklistooki. Mroczny Lassie. Drugi Drugi. Kolor Purpury. Urwany Film.


------



ZGRZYTY

Historia nienawistnej miłości



Rozdział I. Kajdanki


    Świat jest piękny, kiedy się go ogląda z zamkniętymi oczami.

    Otwieram oczy.

Widzę twarz. Twarz niczym popękana maska.

Nie ma nic ciekawszego niż wykrzywiona życiem morda. Najbardziej fascynujące są te poznaczone głębokimi cieniami. Najnudniejsza zawsze własna. A to właśnie ją widzę. Moją twarz. Lecz nie tylko. Widzę również gębę Drugiego.

Nienawidzę Drugiego. Drugi budzi się wtedy, kiedy ja kładę się spać. Drugi kombinuje za moimi plecami i wykręca mi straszne numery, które muszę później odkręcać. Jest nieprzewidywalny i spontaniczny i pełen życia. Ale to moje życie, moje ciało, nie jego.

Odrywam wzrok od pękniętego lustra.

Podchodzę do biurka i siadam na stołku. Brakuje mu jednej nogi. Biorę łyk zimnej herbaty, resztę wlewając do słoika z rdzawą wodą, w której stoi plastikowy kwiat. Obok leży połamany krzyż. Podnoszę go i obracam w dłoni. Ramiona ledwo trzymają się całości, przechylając się raz w lewo, raz w prawo, przez co przypominają dolne ramiona krzyża prawosławnego. Kładę krzyż z powrotem na blacie i zerkam na leżącą przede mną kartkę, jedną z wielu zagracających biurko. Widnieje na niej tylko jedno zdanie. W zdaniu tym występują wyrazy świat, piękny, oczy, zamknięte.

Oczy same mi się zamykają. Jest noc, późna noc. Dzień minął mi jak zwykle, czyli zwykle. Niespecjalnie. Lepiej o nim zapomnieć. Pora spać. Najpierw jednak wieczorna rutyna.

Czyszczę szmatką szkiełka okularów, które zakładam do czytania. Przymykam jedno oko i oglądam szkiełka pod światło zwisającej z sufitu żarówki. Światło oślepia mnie i przez moment widzę przez te szkiełka coś, czego nie ma w pokoju. Nie może być. Widzę człowieka. Chyba. Ale to tylko złudzenie, zwid, omam, halun. Wybryk zmęczonego umysłu. Odkładam okulary. Biorę pigułę. Piguła jest zwykła, szara. To tabletka nasenna. Pomaga również pozbierać porozrzucane myśli. Połykam pigułę. Idę do kibla i nakładam na zniszczoną twarz krem na noc. Nie spieszę się. Wcieram krem powoli, wcieram głęboko, rozprowadzając po skórze grubą warstwę. Krem jest bezbarwny i nie widać tego, ale mam wrażenie jakbym właśnie przywdział niewidzialną maskę. Przeglądam się w strzaskanym lustrze. Nie wyglądam lepiej dzięki kremowi. Drugi zresztą też.

Powracam do pokoju. Nie chce mi się rozbierać do snu, więc tego nie robię. Kładę się na łóżku, na własnym cieniu. Klaszczę. Światło gaśnie. Zamykam oczy.

Byłbym całkiem zapomniał.

Kajdanki.

Kajdanki jak to kajdanki. Metalowe są. Kupiłem je od automatowego ćpuna. Nie mam pojęcia skąd je wziął. Może był w nie zakuty i uciekł glinom. I zdążył wcześniej ukraść im kluczyk. Nie, to bez sensu. Pewnie sam je gdzieś kupił, może na czarnym rynku. Nieważne. W każdym razie spotkałem go w jednym z tych bezimiennych salonów gier, które rosną i więdną z sezonu na sezon, przyczepione do tego czy innego przejścia podziemnego niczym pasożytniczy grzyb o neonowej pleśni. Mój kontrahent miał wygląd typowego gracza na automatach. Nieobecny wzrok, krótka czupryna i podróżna torba. Oni bardzo często mają takie sportowe torby, ci młodzi nałogowcy, to znaczy młodsi z nich. Siedział jak to oni mają w zwyczaju plecami do całego świata i twarzą do iluzorycznej fortuny, która kryła się w bebechach postrzępionego automatu o wytartych przyciskach. I czekał na swoją Wielką Wygraną. Tym razem również się nie doczekał. Zabrakło mu pieniędzy. Odwrócił się do mnie i nie musiał już nic więcej mówić. Mój bohater otworzył torbę i oddał się kontemplacji jej zawartości. Nawet z odległości trzech stolików widać było, że torba nie jest pełna, że bliżej jej dennej pustce. Gracz wyciągnął kajdanki i kluczyk i położył na stole. Dwadzieścia, powiedział. Najlepiej w drobnych. Gdyby to był rekwizyt użytku codziennego, nie kupiłbym go. Ale to były kajdanki. Takie prawdziwe kajdanki. Różne niecodzienne rzeczy można robić z prawdziwymi kajdankami. Utargowałem połowę.

Klaszczę i światła powracają. Wstaję z łóżka i podchodzę do komody. Wyciągam z dolnej szuflady kajdanki, rzucam na posłanie i kładę się obok nich. Przykuwam lewą rękę do kaloryfera, tę która lubi sobie pogadać, używając języka migowego. Ale to już inna historia. Dzisiaj sobie nie porozmawia.

Zerkam w stronę zardzewiałego kluczyka, który porzuciłem na pościeli u stóp łóżka, w zasięgu dużego palca mojej stopy. Prawej stopy, tego z postrzępionym paznokciem. Nie chcę by kluczyk był za blisko Drugiego. Żywię być może irracjonalną nadzieję, że im dalej będzie kluczyk, tym większa szansa, że Drugi po przebudzeniu go nie zauważy i położy się z powrotem spać. Jeżeli będę wierzgał i przewracał się podczas snu, kluczyk najprawdopodobniej spadnie, opuszczając strefę wpływów mojego obgryzionego palucha. I wówczas zarówno Drugi jak i ja nie będziemy w stanie się rozkuć. Cóż. Jest ryzyko, jest zabawa.

Zerkam nieco poniżej sufitu, na chropowatą ścianę wytapetowaną bladą bielą mojej bladej twarzy, przetykaną amebowatymi mackami agresywnego grzyba mutanta. Z drugiej strony tej artystycznie wysublimowanej ściany siedzi sobie Księżyc. Świetlista Pani Luna, dziś wieczór wyjątkowo pełna niczym aureole nabrzmiałych cyców z moich snów. Luna przyciąga go, jej blask działa na Drugiego rozbudzająco.

Lecz dzisiejszej nocy Drugi nigdzie nie pójdzie. Taką mam przynajmniej nadzieję.

Kładę głowę na poduszce. Przykrywam się kołdrą. Moje wystające stopy, skierowane na północ, ukradkiem łypią zza zmechaconej kołdry akurat na mnie, wszystkimi dziesięcioma oczyma.

    Klaszczę i zapada ciemność. Zasypiam.

Pstryk.

Pstryk to takie dźwiękonaśladowcze określenie przejścia. Niekiedy używam zwrotu cięcie, ale pstryk jest fonetycznie pstrokaty i dlatego mi się podoba. Przejście oznacza koniec snu i mentalną teleportację do krainy tu i teraz. No może niekoniecznie snu, gdyż życie jest snem. Tak więc pstryk to koniec poprzedniego stanu świadomości, wystarczająco odmiennego by zanotować wystąpienie pstryku.

Obiektywnie rzecz biorąc, pstryk oznacza koniec jednego filmu i rozpoczęcie następnego. Kopnięcie w tyłek przez próg i zatrzaśnięcie za plecami drzwi z napisem było minęło. Panu już dziękujemy.

Rozglądam się. Jest ciemno. Ledwo udaje mi się wyróżnić kontury ścian, biurka, stołka, komody. A więc jestem w swoim łóżku. Nie śnię. Obudziłem się. Najwyraźniej jakaś część mnie nie chce spać, mimo iż ja sam jestem senny i zmęczony i marzę tylko o tym, by spać i spać. Coś mi się zdaję, że nieprędko zasnę. Połączenie insomnii z sennością to mokry koszmar na jawie patologicznie popapranego psychiatry, który musiał przytrafić się akurat mnie. Cudownie.

Wzdycham, bo co tu robić. Klaszczę i światło powraca.

Chwytam kluczyk od kajdanek stopą, rozkuwam się i odrzucam kajdanki, ten bezużyteczny rekwizyt.

Ubieram się w to co nie śmierdzi bardziej niż ja. Zakładam buty, zakładam kurtkę, wychodzę z mieszkania, wychodzę z bloku.

Kiedyś wykastrowałem swój samochód, Bulgot znaczy się. Bulgot bo lubi sobie pobulgotać na niskich obrotach. Ma jakąś tam firmową markę, nazwę, ale brzmiała nieadekwatnie zgrzytliwie do jego usposobienia, zatem arbitralnie anulowałem nadane mu imię i przezwałem go na nowo. Tak więc wykastrowałem Bulgota jakieś parę lat temu. Obciąłem mu spryskiwacze bo ich zapach przypominał mi o starych dobrych złych czasach. Nie byłbym tak brutalny gdyby nie moja lewa ręka, ta która niekiedy się do mnie odzywa. Podczas jazdy stawała się nad wyraz gadatliwa, ciągle majstrując w okolicach wajchy od świętej pamięci spryskiwaczy. A fleszbeki przed zajebanym przejściem dla pieszych nie należą do najprzyjemniejszych rzeczy. Dobrze że chociaż mam przednią szybę, na która Bulgot sikał gdy jeszcze był pełnowartościowy. Mam długi język.

Sunę Bulgotem aleją płaczących latarni. Te zgniłe czarne więdną w cieniu mojej uwagi, te puszczające oko buczą jak po transplantacji transformatora, ale najgorsze są te widzące. Pochylają się nade mną jak nad przejechanym kotem, rozciągniętym od flaka do flaka na całą długość przecznicy. I świecą mi w przekrwione gały.

Aleja potępienia jest już za mną, głęboko w odbycie niebytu. Obecnie mknę krętymi uliczkami nazwanymi na cześć za słabo zasłużonych, by im posadzić latarnie. A przecież dziur nie brakuje. Jest ciemno, a może nawet ciemniej. Można by tak zapalić. Fajka. A później przednie światła.

Docieram na miejsce. Knajpa nazywa się Last Man Standing i podobno jej nazwa odzwierciedla prokliencką politykę miejsca. Otwarte do ostatniego stojącego gościa.

Jeszcze mnie tu nie znają. I o to właśnie chodzi.

Pstrykam palcami i mój wzrok, przyczepiony do szybującego kiepa, pada wraz z nim na usłany bełtami chodnik. Kiep gaśnie a mój wzrok, jakby wyssawszy z niego cały żar, rozjaśnia się, i kroczy w górę ścieżką wydeptaną pośród tych gastralnych dziwolągów by zatrzymać się na drzwiach. Drzwi są dosyć zwyczajne, jeśli pominąć brak klamki, i uchylone, co utwierdza mnie w przekonaniu, że pub jest klimatyzowany. Nad nimi widnieje wyryta na desce nazwa miejsca, czcionką a la John Wayne, z szeryfami. Całość okolona jest ścianą bliżej nieokreślonego koloru. Okien brak. Ogólnie, niezbyt zachęcające pierwsze wrażenie, ale z doświadczenia wiem, że im gorzej coś wygląda od zewnątrz, tym piękniejsze jest wnętrze. Przez kontrast.

Uciszam Bulgota i kiedy już się na dobre zamyka, ja jestem jedną nogą w krainie budzących się nałogów.

Wystrój utrzymany jest w tonie post minimalizmu ze szczególną dbałością o brak detali. Ale przecież nie o pokarm dla duszy tu chodzi. Żarówki dyndają tu i tam, sekwencyjnie przenosząc na pierwszy plan odrapany sufit, odrapane ściany, odrapaną podłogę. Sprzętów jest niewiele i nie są pierwszej świeżości. Parę stolików, parę krzeseł, parę świeczek, dopalonych. Poza tym trzy przeterminowane pijaczki i jedna mocno zużyta laska.

Udaję się do baru, do tej oazy wielokolorowych trunków pośród pustyni niemej dekadencji. Butelki uśmiechają się do mnie, a te co większe promienieją radością niczym światełko odbite od szkiełka powiększającego żądze. Ich obłe kształty kuszą a bogate wnętrza zniewalają. Ich ceny wkurwiają.

Co ma być?

Co ma być to będzie, odpowiadam z automatu. Autystycznie niekulturalny barman popełnia niewybaczalne faux pass, zasłaniając co zgrabniejsze butelki. Jest niczym alf wkraczający do pokoju różowych zasłon w punkcie kulminacyjnym pieprzenia. A przecież płacą mu za pośrednictwo. Mimo rażącego nietaktu z jego strony nie sposób zatrzeć wrażenia, iż to fascynujący egzemplarz. Oczu ma difoltowo dwa, ale nie są to standardowe patrzałki. Lewe jest większe od prawego a prawe jest mniejsze od lewego, jak w systemie naczyń rozłączonych. Zastanawiam się czy podobna prawidłowość dotyczy jego półkul mózgowych.

Długo mam tu jeszcze stać?

Nie, odpowiadam. To szkarłatne coś za trzynaście pięćdziesiąt, trzecia butelka od lewej.

Jego małe skośne oko pada mój obiekt pożądania, lśniący za jego plecami, podczas gdy jego większe kaprawe obmacuje moją kurtkę, próbując wybadać grubość mojego portfela.

A, to, mówi. Nie mamy tego.

Przecież widzę że jest, mówię. Być może jego małe oko jest za małe by zarejestrować to co ma zarejestrować, i potrzebny jest dłuższy czas naświetlania. Daję mu chwilę na reewaulację jego stanowiska.

Nie, to co innego. Atrapa.

Widzę że leci ze mną w chuja, ale co robić. On tu rozdaje znaczone karty. Niech będzie atrapa razy raz. Zapłacę pieniędzmi. Prawdziwymi.

Jego małe oko zanika pod mięsistą powieką, ale na tym nie koniec. Reguła zachowania energii kompensuje stratę, pompując jego prawe oko do makabrycznych rozmiarów, przemieniając go w asymetrycznego cyklopa z wytrzeszczem. To osobliwe skrzywienie wylewa się na płótno rzeczywistości za jego plecami. Kolory trunków sycą się rosnącym napięciem a pragnienie wybiela moje podniebienie a gdy kontrasty opuszczą półcienie niepewności i uderzą w czarno białą nutę mojej kurwicy, może być za późno. Tymczasem czas spływa bezwiednie do rynsztoka zapomnienia. Moja teoria dotycząca rozłączności procesów myślowych barmana zyskuje potwierdzenie.

Panie, wyraziłem się jasno, mówi barman. Atrapa, rekwizyt. Sztuczne, nieprawdziwe. Iluzja, ułuda, omam. Sen.

Najwyraźniej mu się wyrazy w słowniku pozlewały w jedną śmierdzącą pojęciową kupę, bo z egzystencjalną znieczulicą bredzi jak na egzaminie z filozofii. Moja lewa ręka bębni na blacie, zniecierpliwiona.

Ja to wszystko doskonale rozumiem, mówię, i mi to, szczerze mówiąc, zwisa. Całkiem szczerze. Prawdziwie, realnie. Realizm, autentyzm. Jawa.

Nie mogę. Nawet nie wiem co tam wlali do tej butelki. Dziwnie się świeci.

I o to chodzi. Całe misterium przemienienia jedynie na odległość łyka a ten tutaj nie chce moich trzydziestu srebrników. Zapłacę podwójnie, mówię.

Nie, nie mogę. Szef powiedział nie, to nie. Nie chcę stracić roboty gdyby ktoś mi się tu przytruł.

Patrzę dookoła na te twarze spuchnięte wódą i zryte nikotyną i zastanawiam się, o co mu kurwa chodzi.

Mam związane ręce, dodaje.

Obleśne dziary niczym niedorobione węże oplatają jego dłonie, które wystawił w geście bezradności. Jestem dobrym człowiekiem i pomógłbym mu w urzeczywistnieniu jego metafory, ale zostawiłem moje kajdanki w domu.

W takim razie jakiegoś łiskacza poprosz. Może być Jasiu Wędrowycz.

Zamknął oczy w geście skupienia. Być może pomoże. Johnnie Walker?

Yhym.

Z lodem?

Z lo co? Bez rozcieńczania mi tu prosz.

Chwyta kanciastą butelczynę i nalewa do połowy szklanki.

Do pełna.

Posłusznie stosuje się do moich zaleceń. Płacę. Gdy szelest banknotów zamiera przestaję dla niego istnieć. Szurając powraca do punktu startowego na drugim końcu kontuaru w kształcie półksiężyca. Tam gdzie cienie są grube i lepiej widać tyłek chudej dresiary.

W międzyczasie moja lewa ręką cwaniacko skradała się w kierunku alkoholu, i gdyby nie to jej deliryczne drżenie, byłaby mnie wyruchała. Cały misterny plan byłby tylko jeszcze jednym nostalgicznym wspomnieniem bredzącego alkoholika. Ale nie. Zakładam jej niewidzialne kajdanki, z których jedno oczko zaciska się na jej przegubie a drugie na łańcuchu okalającym moją wolną wolę. Czy też jakiś jej substytut. Moja prawa bardziej posłuszna ręka zamyka się na szklance.

Wpatruję się w bursztynową otchłań. Patrzę, i patrzę. Bursztynowe fale wsysają mnie w głębiny moralnych dylematów a ja modlę się, by ten ładunek mentalnego masochizmu wystarczył na długo. Ale na koniec i tak widzę tylko Jego, jak zawsze. Drugiego. Tym razem w kajdankach. Kajdanki wyglądają jak guma przed pęknięciem. Drugi uśmiecha się szyderczo.

Czy wszystko okej?

Barman zerka na mnie, ale tylko tym małym okiem, więc jestem spokojny. Jego duże nadal bada układ kostny zmelanżowanej dziewczyny.

Jak najbardziej. Dziękuję. Dobranoc.

Przekręcam magiczny kluczyk w mojej głowie i o dziwo moja prawa ręka otwiera się. Odwracam się do wyjścia.

Nie będziesz tego pił?

Turkusowy głos dobiegł gdzieś z tyłu mojej głowy. Zauważam ją a trudno jej nie zauważyć. Jest średnio trzeźwa. Faktycznie jej ulubiony kolor to jakaś mutacja niebieskiego, bo poza różową skórą i brązowymi oczami cała jest brudno błękitna. Jej kształty są bardziej zachęcające niż ulubienicy barmana, poza twarzą, płaską. Nadrabia wystającymi okularami. Z jej masą i moim popędem moglibyśmy poruszać góry.

A kto pyta?

Jola, odpowiada Jola.

Cześć Jola. Miło cię poznać.

A ty?

Do negocjacji.

Chichocze wystarczająco długo by jej spadł popiół ze slima tam, gdzie powinny być moje ręce. A uda ma grube. Skanuję co bardziej wyuzdane pozycje seksualne, podczas gdy ona pewnie zastanawia się, czy bym na niej dobrze leżał i czy moja blada dupa pasowałaby do koloru jej oprawek. Które są indygo.

To może Piotrek?

Może nie.

Dlaczego nie?

Myślę o Piotrku alias Czerwone Oko, który się zaćpał na trzy dni przed obroną. Nie czas budzić dawne znajomości. Nostalgia to zdradziecka dziwka. Niech sobie z nią na razie śpi w jednym grobie.

Bo nie.

Marcin?

Niech będzie Marcin.

Jola znowu chichocze a ja wyprzedzając bieg wypadków celuję w jej cipę, ale tym razem popiół spada bliżej pogryzionej popielniczki.

No to pijesz to łiski czy nie pijesz, Marcin?

Ja tu myślę gdzie jest zipper od tej jej błyszczącej kiecki, a ona mi tu po hamletowsku z być albo nie być wyskakuje. Patrzę w jej oczy i już wiem, że cokolwiek nie powiem, to i tak trafię w ślepy zaułek mojej wolnej woli, czy czegoś w tym stylu. Najwyższy czas zrzucić odpowiedzialność na tak zwaną siłę wyższą.

Zagrajmy o to, mówię.

Znaczy się?

Znaczy się kto wygra ten pije.

A kto przegra?

Kto przegra ten przegra.

Dobra, ale w co?

W pędzące świetliki. Zapalamy po papierosie, i na trzy cztery bierzemy jednego macha, a następnie odkładamy fajki na krawędź blatu. Osoba, której papieros spali się szybciej wygrywa. Naturalnie dużo zależy od pierwszego bucha. Trzeba się do tego przyłożyć jak do rzutu piłką lekarską.

Jola kiwa głową. To dobry znak.

Ta część mnie, która nie chce się zeszmacić, nie chce pić alkoholu, liczy na jej dorodne płuca, a ta, która wręcz odwrotnie, marzy o jej nagłym zejściu, ataku padaczki, czkawki fajkowej, remisji ukrytej traumy, abdukcji ufo. Cokolwiek.

Jola wyciąga kolejnego slima z paczki, który mimo iż pofalowany to i tak jest dłuższy od moich czesterfieldów. Tak nie może być.

Hola hola, mówię. Musimy mieć równe szanse. Jestem dżentelmenem przez duże dży.

Z gracją, której brak proponuje mi kolejnego pofalowanego slima.

Weź mojego, mówię.

A co, wołki zbyt pedałkowate?

Nie. To przez miętę. Śmierdzą czystością.

Jola uśmiecha się, a ja mimo trudności w postaci kagańca na jej zębach co go niektórzy aparacikiem nazywają szacuję, iż tkwi w szponach nałogu tytoniowego pewnie od podstawówki. Zauważa, że się wpatruję w jej jamę ustną i jej język staje się niegrzeczny. Wykręca piruety niczym łyżwiarka na tafli ze spida. Mlaszcze do tego. Soczyście.

Jeszcze jedno, mówi Jola. Dlaczego pędzące świetliki? A nie na przykład pędzący żar.

Zaraz się dowiesz, słyszę. Uprzejmie proszę, mówię, uśmiecham się i podaję jej papierosa.

Jola wsadza go tam gdzie jego miejsce a ja czynię to samo.

Wyciągam zapalniczkę i zapalam, a następnie podnoszę do góry jak na jakimś mdławym koncercie, bo oto czas skupić jej rozproszoną uwagę.

Pamiętaj, mówię. Wszystko zależy od pierwszego macha.

Podpalam i zaciągam się ile fabryka dała, i już nie widzę czy oszukiwała, bo oto nadchodzą świetliki. Zsuwają się po pajęczynie strzaskanego wzroku jak ogniopająki z turbo adhd. Każdy mały skurwiel to zębaty palnik acetylenowy wpieprzający moje zwoje mózgowe. A świetliki są głodne. Głodne. Świetliki tratują wizję, zakłócają fonię. Zżerają piksele, podcinają basy. Moje małe prywatne kino domowe idzie w pizdu.

Słyszę pluszowy rechot barmana.

Oczyma wyobraźni widzę siebie. Moje wyimaginowane Ja podchodzi do barmana. Kładzie rękę na jego ramieniu. Barman przestaje się śmiać. Przestaje cokolwiek. Ręce zwisają mu bezwładnie a broda opada na klatkę piersiową. Moje wyimaginowane Ja odłączyło mu zasilanie. Jest wyłączony z dalszej gry.

To coś nowego, ten film. Nie podoba mi się ten film. Nie podoba mi się ten zgrzyt mojej pseudo percepcji, jakkolwiek wyimaginowany. Jestem dobrym człowiekiem. Mam nadzieję, że to tylko wybryk świetlików. To muszą być one.

Niedopałkiem woli macam gęste powietrze by dostać się do blatu. Spasione świetliki czezną i wracają tam, skąd zawsze powracają a przede mną już tylko mgła wylewająca się oczami z przymulonej głowy. Już mam położyć papieros, ten śmierciodajny znicz, na blacie, kiedy moja dłoń zastyga w bezruchu. Zrozumienie rozszerza mi źrenice, mgła się rozwiewa i już wszystko wiem. Rechot barmana zyskuje wiele pozytywnych odcieni. Wciągam niewidzialną pępowinę łączącą mnie z moim petem i zaciągam się refleksyjnie i delektuję się scena rozgrywającą się przed moimi oczami.

Jola ryzykantka tańczy z wesołymi diabłami, ciągnącymi jej głowę w lewo i prawo. Jej świetliki muszą być bardzo głodne bo trans zdaje się nie mieć końca, a ja z filozoficzną zadumą zastanawiam się, w którą stronę przechyli się szala jej upadku. Jej ręce spazmatycznie szukają sensu istnienia i znajdują go tam, gdzie i moje. Na trzeszczącym blacie, tej trasie szybkiego ruchu uprzywilejowanych trunków, z nieodłącznym ślepą uliczką u kresu drogi. Uczepiona tego skrawka rzeczywistości, Jola kaszle a jej ręce łapią powietrze. Mam dla nich coś lepszego.

Przesuwam szklankę po blacie a ta trafia do slotu jej lewej dłoni. Bingo.

Wypij, pomoże, mówię i pokazuję jej zębaty uśmiech, okraszony zmiętolonym papierosem. Wygrałaś walkowerem.

Słowa to dla niej na razie zbyt wiele, ale kształty już kojarzy. Wychyla łiskacza. Następuje niewiele mówiący suspensoidalny zwis czasu. Gardłowa zapowiedź bełta. Jej stołeczek obraca się jak zardzewiałe koło fortuny. Jola wybiega z sali, w kierunku kibla. Nie zdąży. Jej brudny błękit będzie brudniejszy.

Wkrótce wszyscy już będą na swoich punktach startowych. Kółeczko czasu zamyka się niczym kajdanki puszczające oczko. Odwracam się i patrzę tam gdzie stała szklanka i nadal ją widzę. Pora wyjść. Wychodzę.

Teraz jestem gotowy na spotkanie z tymi, którzy się nadal nazywają moimi przyjaciółmi.



    #



    W Klinie jestem dobrze w porze kolektywnego zjazdu, który stanowi preludium fenomenu po nowopolskiemu zwanego after party. Klienci są jak poprzewracane stołki a co bardziej wychowani jak te poustawiane na stołach, odwrócone do góry bebechami. Zmian w wystroju nie rejestruję, bo ich nie ma. Melanż quasi offowych chlapobrazów z metalowymi rurkami i płatkami luster. Chociaż nie, jest tu pewne nowatorstwo. Barmanka jest nowa, choć wygląda starzej od starej. Paradoks przyczynowo skutkowy o podłożu słowotworowym jakich wiele.

Tonik poprosz, mówię do barmanki.

Dać słomkę?

Nie, cytrynę, mówię.

Chyba się nie polubimy. Płacę i biorę, i w tył zwrot. Mój wzrok robi fikuśne zawijasy po sflaczałych twarzach, wypełniających zadymione wnętrze Klina. Nie ma ich. Nie ma moich znajomych. Widocznie zeszli już po wieczornych przejściach, innymi słowy, najebali się. Próbuję z innego ujęcia i w końcu dostrzegam znajome chybotanie. Widzę go. Tak, to on. To Motyl. Motyl siedzi w odmętach tylnej ściany, tam gdzie drzemią stare cienie. Papierową twarz rozświetlają mu smugi rozcieńczonego dymu papierosowego. Towarzyszy mu szereg piw marki najtańsze. Nie wygląda najlepiej, ale i nie najgorzej.

    Biorę piegowate od kiepów krzesło i siadam naprzeciw niego. Elo, mówię.

    Czas reakcji ma jakieś pięć sekund. Plus jeden łyk. Już cię tu nie ma malowany chuju, Motyl rzecze z należytą powagą i powraca do swojego drugiego ulubionego zajęcia. Jego kołysanie zyskuje na odchyleniach od normy.

Widzę, że jest w wyśmienitym humorze, bo mimo problemów z koordynacją ruchową sypie komplementami jak solą po rozjechanych oczach. Gdzie reszta?

Jaka reszta?

Reszta ekipy, odpowiadam.

Jego niewidzialny fotel bujany łapie stabilizatory a piwo zatrzymuje się na wysokości oślinionych ust, tam gdzie bąbelki są największe. Już ma odpowiedzieć, gdy nagle coś na kształt uśmiechu wykrzywia mu połowę twarzy i prawobrzeżne bąbelki zdychają. Już cię tu nie ma malowany chuju, rzęzi Motyl, tym razem ciszej, jakby do kogoś obok, albo znacznie bliżej.

To ja ty chlorze, a nie ten twój co go spod klawiatury wysrałeś, mówię.

Ta ta ta. To znowu ty, nieśmiertelny pajacu. Zaraz wrócisz skąd przypełzłeś, mówi. Bierze dużego łyka, uzupełniając zapas bąbelków na ryju.

No i wszystko jasne. Motylowi znowu mu się haluny poprzestawiały. Bierze mnie za Piotra Rymańskiego, lat dwadzieścia siedem, wolny, a czasami uwięziony na wytrzeźwiałce. Ksywa Wycieruch. Piotr to złota rączka specjalizująca się w rozwiązywaniu cudzych problemów. Obszarem jego ekspertyzy są baby typu każda, najchętniej te w szczęśliwych związkach. Piotr jest umięśniony i wysportowany, jego kaloryfer jest obiektem cycatych westchnień a to co poniżej jedwabnych szeptów. Spirytus w jego żyłach zalatuje arystokratycznym błękitem a z jego kieszeni zawsze wystają falliczne butelki bez dna. Piotr jest duszą towarzystwa na ramieniu zblazowanych damulek. Piotr potrafi się zachować i nigdy przenigdy nie rzyga na podłogę przed podaniem miski. Piotra dialogi z kobietami nigdy nie kończą się separacją rozmówców, gdyż Piotr nie lubi pieprzenia bez sensu podczas konwersacji. Pieprzenie zostawia na koniec. Jak niewydymaną puentę.

Zwidy Motyla tak naprawdę nie są niczym niezwykłym. To naturalna konsekwencja upojenia alkoholowego, kiedy to głosy z otoczenia mieszają się z tymi w głowie i sprytna wyobraźnia kompensuje, dorabiając twarze wedle tej czy innej foremki, jak takie standardowe kluczyki do osobowości.

Zakładam szaty Piotra, tego antybohatera czasów moralnego zapomnienia. Zostanę Piotrem Wycieruchem i wyrucham tu obecnego kumpla mojego, naturalnie nie na stoliku a w przenośni, tam gdzie wszystkie pozycje są dozwolone. Mentalnie.

Wolę być malowanym niż oklapniętym, Motyl, mówię tonem grubszym niż zazwyczaj, imitując głos kogoś innego.

A więc przyznajesz że to ty?

Tak. To ja.

Ha! Wiedziaem.

Jest podrajcowany, bo jego charkot nabiera prędkości. Ale to nie wszystko. Ujawnia się jego cecha szczególna, to jego znamię neurotycznej osobowości defekujące mu motorykę, ten jego super tik. Otóż mój kumpel Motyl ma motyla. Prawdziwego. Jednoskrzydłego motyla inwalidę. Motyl polubił Motyla. Usiadł mu kiedyś na oku, tym lewym pod którym gromadzi się więcej glutowatych śpiochów, i tak już zostało. I teraz trzepoce od czasu do czasu tym swoim jedynym żyłkowanym skrzydełkiem niczym najzwyklejszą w świecie powieką.

No więc ty już wiesz co chcesz, a ja nie, mówię. Gdzie reszta towarzystwa?

Motyl bierze łyk piwa i beka, a następnie beka i łyka, jak po przewinięciu taśmy. Jego wątroba musi być już bardzo zmęczona.

Anka, mówi, sprzedała swój dowód na stadionie, ten który się zgubił, ale tylko w urzędzie. No i kupiła to co zwykle, podwójnie. Dwa wory białego. I wór zielonego. Musieli stąd wyjść na jej kwadrat, bo nowa barmanka nie zna jeszcze panujących tu dobrych obyczajów.

A ty czemu nie poszedłeś? Nonkonformizm się nagle aktywował czy jak?

Powiedziaem sobie dosyć tego gówna. Mam wystarczająco wiele zainteresowań. Czas się ustatkować i rozpocząć nowy rozdział życia. I być wolnym człowiekiem, mówi Motyl. Zeruje butelkę jednym wielkim gulem i kładzie na stole z rozpłaszczonym hukiem. Przechyla się w moją stronę i jego motyl idzie spać, razem z lewą powieką. Prawe oko ma za to jak słońce podczas szczytowania. To oko patrzy, i widzi. Czyż nie tak, Piotrek? Nowy rozdział. Jak w nowej książce. Zupełnie nowej. Starzy bohaterowie już dawno pękli.

Stoi nade mną nieruchawo a ręce mu drżą i to nie z uniesienia. Szuka oparcia w postaci nabrzmiałych butelek, ale wszystkie odpychają denną pustotą.

 Motyl wstaje rano z łóżka na raty. Niekiedy udaje mu się nawet spłacić ostatni kredyt melancholii i wówczas coś tam dłubie w swoim pokoju do pory obiadowej, kiedy to czas się napić. Śniadanie przesypia a kolacja to efekt gastrofazy. Motyl od paru miesięcy jedzie na ciężkich antydepresorach. Zmienia je systematycznie na coraz to nowsze generacje, w poszukiwaniu ulepszonej ulotki. Tej bez jednego zdania. Nie mieszać z alkoholem.

Widzę, że mu się kółka zębate pozacinały w stawach, bo stoi i stoi. Nie lubię gdy ktoś góruje nade mną. Muszę wtedy odchylać głowę do tyłu, co niezdrowo zwiększa nacisk na mój kręgosłup i paranoję.

Masz rację, mówię. Czas najwyższy rozpocząć nowy rozdział w życiu.

Motyl opada jak ta szmata na krzesło, z lekka zdziwiony. I to mówi Piotr, Piotr Wycieruch? Coś mi się nie chce wierzyć.

Szczery jestem, mówię. Jest tylko jedna sprawa, która nie daje mi spokoju, jak to gówno co nie chce spłynąć.

Hę?

Kajdanki, odpowiadam.

Hę? Motyl Motyla trzepocze w zwolnionym tempie. Widocznie wrzucił drugi bieg i mózgownica zżera mu prawie całe paliwo.

A więc, mówię, weźmy taką oto sytuację. Jesteś na bezludnej wyspie. Wyspa

I jestem sam z czterdziestoma czarnymi z pytonami jak smycz i każdemu chce się ruchać.

Nie, nie. Nie mówimy o twoich koszmarach. Mówimy o moich.

Piotr Wycieruch ma koszmary? Boisz się, że ci nie stanie?

Wiedziałem, że nie będzie lekko. Już by się lepiej napił. Nie boję się, mówię, bo wiem, że kiedyś nie stanie. Ale wróćmy do wyspy. Otóż wyspa jest standardowa. Plażyczka, palemka, słoneczko, kokosiki. Mała fontanna ze słodką wodą. Ogólnie z głodu nie zdechniesz. Od czasu do czasu mewy pierdzą w poprzek horyzontu, ot i cała rozrywka. Statki się tam nie zapuszczają, bo i po co. Dla jednego szkoda wiosłami machać.

No i?

No i masz do wyboru jeden z dwóch przedmiotów.

Jakżeby inaczej. Wal.

Kajdanki. Kajdanki z kluczykiem.

I?

I kajdanki bez kluczyka.

Czas staje a cienie starzeją się coraz szybciej.

Kajdanki z kluczykiem i bez kluczyka? Bez sensu. A gdzie blondyna z wielką dupą?

Utopiła się. W fontannie słodkiej wody. Co wybierasz?

Jakaś taka kręta myśl odrzuca mu głowę do tyłu. Coś tam kalkuluje. Wiedziałem, że kombinujesz, ty chuju malowany. Gdzie haczyk?

W dupie, jak se wsadzisz. Haczyka nie ma. Wyprostował się. Co wybierasz?

Z dwojga złego to kajdanki z kluczykiem są mniej bez sensu. Tak. Wybieram kajdanki z kluczykiem.

Tak? No to pozwól, że zadam ci teraz pewną zagadkę. Takiego egzystencjalnego kalafiora.

Kalambura jeśli już, idioto. Chociaż faktycznie kalafior brzmi ciekawiej. Czekaj gdzieś sobie zapiszę, mówi Motyl i miota spojrzeniem w poszukiwaniu nieodłącznego długopisu. Jakby mimochodem spogląda na swoje ręce, tańczące z cieniami w rytm budzącej się delirki, i już wiem, co myśli. Bez sensu.

Kalambur, kalafior, nieważne, mówię. Otóż pytanie dnia brzmi, na chuj ci kajdanki z kluczykiem na bezludnej wyspie, jeżeli jedyną osobą, która możesz w nie zakuć, jesteś ty?

Jak to na chuj. Przecież... aaa.

To jego aaa kosztowało wiele anemicznych motyli. A teraz zaatakujmy problem od tylca, mówię. Jaka jest różnica między kajdankami z kluczykiem a kajdankami bez kluczyka?

    Kajdanki bez kluczyka są bez kluczyka a kajdanki z kluczykiem są z kluczykiem.

    Jest pewne subtelne piękno w debilizmie, którego nigdy nie doceniałem.

Pomyśl jeszcze raz, mówię.

    Jednych nie da się otworzyć.

    Lepiej. A teraz wprowadźmy nieco chronologii do naszego zagadnienia. Mija trzydzieści dni. Co się z tobą dzieje po trzydziestu dniach na bezludnej wyspie?

    Odbija mi.

    Dokładnie. Czego się boisz?

    Że zacznę biegać i się utopię w fontannie jak ta blondyna.

    Dokładnie. Albo że cię fale zjedzą. A zatem, z perspektywy czasu, które kajdanki wydają się bardziej pragmatyczne?

    Te... bez kluczyka, mówi. Coś strasznego dzieje się z Motylem. Przechodzi metamorfozę regresywną, bo jego trzepotanie nagle zamiera i z motyla pozostaje tylko larwa, nieco podobna do zawiniętej powieki. Życie jest bez sensu, mówi.

To też. Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi

Bez sensu do kwadratu. Musisz się zakuć żeby przeżyć a i tak umrzesz, bo jesteś zakuty. Toż to jakiś koszmar.

No i w końcu doszedł, za entym razem, jak stary człowiek. Mój własny, mówię. Sam wyhodowałem.

Jesteś bardziej pojebany niż myślałem, Piotr.

Dziękuję.

Bardziej niż Marcin. Chociaż nie, nie ma bardziej porąbanych od niego. Ale na pewno bardziej niż ja. Czekaj, ale przecież z nam tylko wiadomych względów wiemy, że to niemożliwe byś był bardziej pojebany niż ja. Kurwa, co jest grane?

Ten jeden jedyny raz modlę się, aby Motyl był bardziej pijany niż wygląda, a nie na odwrót, jak zazwyczaj. Nie byłoby wskazanym zdemaskowanie mojego niebycia Piotrem.

Muszę się napić, mówi. Idę do baru. Za dużo wrażeń jak na jedną bezludną wyspę.

Za chwilę. Zapal sobie, mówię. Podaję papierosa. W obliczu dymka rączki mu łagodnieją i płynnie transmitują fajka. Zapalamy. Palimy. Gapimy się na siebie.

Piotr, ale właściwie to po co mi to wszystko mówisz? To zupełnie nie w twoim stylu. W ogóle gadasz jakoś dziwnie. Gdzie te dupy z twoich wyliczanek, te świeże mięso do zerżnięcia? O co ci właściwie chodzi z tymi kajdankami?

Wiem, że jest wyjście z tej pozornie patowej sytuacji.

Nie ma.

Musi być. I ty mi pomożesz w jej rozwikłaniu.

Niby jak?

Jeszcze nie wiem, mówię.

Zaciągam się. Puszczam kłęba. Dym jest nieprzenikniony albo mam zamknięte oczy. Chwilę później już wiem jak to naprawdę było, ale dokładnie w danym momencie nie miałem pojęcia. Jakbym doświadczył tymczasowego rozszczepienia jaźni na dwa równoważne wątki. Taka schizoidalna dwumyśl.

Dualizm.

Następuje zwarcie i mała iskierka pojawia się gdzieś w gęstwinie moich poplątanych neuronów. Iskierka nie chce zdechnąć i tuła się chaotycznie jak ogień po płonącej chałupie. Chwytam ją za pasek u spodni, a one prowadzi mnie do Piotra i Motyla i do więzów ich specyficznego braterstwa, co to łączą ich jak te niewidzialne kajdanki. Nagle robi się jasno. Eureka. Pora otworzyć oczy.

Wróćmy do punktu, w którym ci odbija, mówię.

To nie będzie trudne.

No ja myślę. Liczę na twoją osławioną wyobraźnię. Co się dokładnie dzieje?

Klasyka. Zaczynam słyszeć głosy. W sumie to nawet całkiem normalne, że mi odbija, zważywszy na okoliczności. Na bezludną wyspę.

Czego chcą głosy?

Popcornu.

Co?

Kurwa mojej dupy chcą. Chcą mnie zabić. Mówią jakie to fale są piękne i że najwyższy czas popływać.

No. Co robisz?

Ignoruję je. A czasami się przekomarzam. Głaszczę fale po brzuchu. Merdam do nich pysiorem. W końcu nie mam nic innego do roboty a ileż kurwa można słuchać pierdzących mew.

Okej, jak dotychczas wygląda to ładnie. Malowniczo rzekłbym nawet. Taka scenka rodzajowa a la nju ejdż. Mija jakiś czas. Dziura ozonowa zamienia się miejscem z resztą atmosfery a mewy wymierają. Co się potem dzieje z głosami?

Rosną im twarze.

Czyje twarze?

Motyl zerka na zwierciadlany blat, z którego patrzy na niego ołowiane oblicze. Moje, mówi.

Dokładnie. Zawsze twoje. Nawet jeśli z pozoru przypominają ciotkę, wujka lub pana Mieczysława z parteru. A potem?

Pewnego dnia budzę się i jest nas dwóch. Dwaj bezludni na bezludnej wyspie. Pieprzone analogi.

Nie, mówię. Nie do końca. Jeden jest pif a drugi paf i nienawidzicie się. Wszak tak wyglądają najtrwalsze związki a twoje schizy nie są głupie i chcą ci urozmaicić wegetację.

Jakbym to już gdzieś widział, Motyl mamrocze. Zaraz, zaraz, mówi. Chcesz mi powiedzieć, że

Jeden chce żyć a drugi nie za bardzo.

Mój zwid chce mnie wykończyć?

Niekoniecznie. Może być na odwrót. Jemu podoba się odrobina samotności a ty wolisz szept fal. Widzisz, problem polega na tym, że jest was dwóch, ale dzielicie te same bebechy. Wspólnota majątkowa. Wszystko rozbija się o kontrolę, jak to w małżeństwie.

No a gdzie są kajdanki?

Zaraz przyjdą, mówię. Przyjmijmy nowe założenie, nieco ryzykowne, ale niech tam. Załóżmy, co nie jest intuicyjne, że jesteś mądrym facetem. Czym różni się obłęd człowieka mądrego od urojeń idioty?

Powietrze schodzi z Motyla płatami. Motyl patrzy w dół, jakby szukał odpowiedzi na usłanej kiepami podłodze. Jak świruje mądry człowiek..., mówi pod nosem Motyl. Mądry człowiek... świruje z głową.

No właśnie. Czyli jak?

Srak. Nie mam pojęcia, mówi. Rozkłada ręce jak te spracowane wachlarze. Robi się przyjemnie chłodno.

Otóż mądry człowiek przechodzi obłęd kontrolowany, mówię. Coś jak wzięcie kwasa z opiekunem.

Nie no w to już kurwa nie wchodzę.

Poczekaj. Mądry człowiek wie, że mu odpierdoli i dlatego próbuje nadać ton swojemu szaleństwu. Stymuluje swoje ego, superego czy co tam pociąga za sznurki w naszych głowach. Prawie na pewno mu się nie uda, ale co ma do stracenia.

Okej, łapię. Chce uśpić czujność zwida. Wyciska mu wyimaginowane pryszcze, opowiada bajki na dobranoc, wali gruchę gdy ten poprosi. Żeby zostawić resztki kontroli przy sobie a nie temu mydlanemu halunowi co to wychodzi z jego głowy kiedy tylko mu się popływać na bilet w jedną stronę zachciewa.

Nie do końca, mówię. Widzisz, trochę cię wyruchałem z tym obłędem kontrolowanym. Nie ma czegoś takiego. No a jak jest, to się nazywa ekstrawagancją i można z tym żyć. Wystarczy spojrzeć na pisarzy alkoholików. W każdym razie, jak już ci odbija, to odbija. Na dobre. Raz wygrywa dobry, raz zły. Raz pif, raz paf. I pewnego dnia budzisz się i zaczynasz niejako automatycznie biegać dookoła wyspy, coraz bliżej głodnych fal. Mówiąc naukowo, zdychasz asymptotycznie. Ale tylko pozornie, bo z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że w końcu ze sobą skończysz. Pif paf.

Bez sensu. To po co ta bajka o mądrym szaleńcu?

Mądry człowiek tak rozdaje karty swojego obłędu, by móc wybrać, kto będzie dobry a kto zły. On czy też jego halun. Alter ego znaczy się. Jakoś zaprogramować się musi. Autosugestia, autohipnoza i inne takie, auto duperele. Widzisz, z dwóch przeciwstawnych osobowości tylko jedna jest prawdziwa, bo przecież ciało jest jedno. I dlatego ta część osobowości, którą eksternalizujesz, czyli twój zwid, jest mniej prawdziwa. Obca. Masz nad nią mniej kontroli niż nad tą cząstka ciebie, która nie została halunem.

A co jeśli okażę się jednym z tych popaprańców o wielu tożsamościach? Ci co to zmieniają osobowość wraz z kierunkiem wiatru?

Nie ma czegoś takiego, mówię. Osobowość jest tylko jedna, jak matka. Może być wiele ról życiowych, i jeżeli jesteś zbyt dobrym aktorem to mogą ci one nieco porozpieprzać poczucie wewnętrznej spójności, i tyle.

No dobra. Jestem mądry i wiem, że zeświruję i próbuję odpowiednio wychować mojego zwida. Coś jeszcze?

Tylko tyle. I musisz to zrobić zaraz na początku, bo później i tak nie będziesz wiedział czy jesteś halunem czy żywym mięchem. Poza tym mądrym z reguły odpierdala szybciej niż debilom.

No tak, wystarczy spojrzeć na mnie. Wszak głupi nie jestem, mówi. Śmieje się.

Co racja to racja, mówię. Mówię to ja, udający Piotra, zwida Motyla.

No dobra, koniec tego pierdolenia, ty chuju malowany, mówi Motyl. Dmucha mi w twarz. Gdzie są kajdanki?

Za tobą. Właśnie przyszły.

Motyl odwraca się i rozchyla wzrokiem zasłonę steranych cieni, co to wypełzły z kąta by lepiej słyszeć nasze urojenia. Nie udaje mu się wypatrzeć kajdanek. A przecież są tam, tam gdzie najczarniej. Pomyślaem se, tłumaczy się, że skoro widzę ciebie, ty chuju malowany, ty mój zwidzie, to może zobaczę i je, malowane kajdanki. Tak przez analogię.

Za dużo myślisz. Teraz kajdanki są tutaj, na stole. Kluczyk też przyszedł. Niech ja będę tym złym co to chce umrzeć a ty tym dobrym, który nie za bardzo. Pytanie brzmi, kogo zakuwasz w kajdanki a komu dajesz kluczyk?

Lajcik. Zakuwam złego gdy fale szepcą za głośno, a kluczyk daję dobremu by mnie rozkuł gdy zły sobie pójdzie. Czyli zakuwam ciebie, bucu.

Okej, zabiłeś bossa, wygrałeś rundę. Ale teraz wchodzimy na drugiego lewela. Skup się. Nowe pytanie brzmi, który z nas jest zwidem?

Motyl Motyla budzi się i zasuwa skrzydełkiem jak nigdy dotąd, jakby chciał odlecieć hen hen w górę, tam gdzie podobno są wszystkie odpowiedzi. Motyl prostuje się pod wpływem wybryków swojego pupila, a może po prostu symuluje koncentrację. Zwidem, mówi, jesteś ty. Czyli zły.

Uzasadnij prosz.

Zwid to ten nad którym nie masz żadnej kontroli. Lepiej żeby on był zły i zakuty a ja ten dobry, co to ma kluczyk by się rozkuć gdy trzeba zjeść kokosika lub łyknąć wody z fontanny.

Twoje rozumowanie ma jeden słaby punkt. Są nim, jakżeby inaczej, kajdanki. Kajdanki bez kluczyka. Jasnym jest, że to dobry powinien mieć kluczyk. A kto powinien mieć kajdanki?

Jak to kto? Też ten dobry.

Tak? A po co? Przecież dobry chce żyć. Skąd ma wiedzieć, kiedy się zakuć?

Kiedy tylko zje, napije się i wysra.

I myślisz, że będzie tak siedział zakuty przez resztę dnia?

I tak jest uwięziony na bezludnej wyspie.

I będzie mu z tym dobrze?

Dobrze, mówi. Motyl mlaszcze głośno z tępym wyrazem ukontentowania na twarzy. Macha do mnie, na migi domagając się fajka zwycięstwa. Nieśpiesznie drapię się po jajach, w ramach odpowiedzi. A niech sobie jeszcze chwilę posiedzi w kajdanach nałogu, jak mu tak dobrze.

Okej, załóżmy, że kupuję twoją wersję, mówię. Ty jesteś dobry i prawdziwy i masz kluczyk i kajdanki. Prawie cały czas siedzisz zakuty. Jak sądzisz, co zrobię ja, ten zły zwid?

Wkurwisz się.

Dokładnie. I będę przychodził coraz częściej, aż w końcu wszystko zrobi się złe i niedobre i be, i gdy przekręcisz ten cholerny kluczyk, by się wysrać, ja cię pociągnę za rękę i hyc do wody.

Motyl wzrusza ramionami. No to znowu mamy pata, mówi. Bez sensu.

Może tak a może nie. Powróćmy do punktu, w którym rzekomo mądry człowiek coś tam kombinuje nad swoją psychą by odpowiednio wyhodować zwida, co to go któregoś dnia odwiedzi. Mądry człowiek domyśla się, że nad zwidem nie będzie miał kontroli, lepiej więc by to zwid był dobry i miał kluczyk. Jak może zapewnić, że jego halun nie będzie zły?

Nie wiem.

Otóż musi z siebie zrobić prawdziwego skurwysyna. Najgorszego z możliwych. Takiego, co to lepiej nie spotkać w bramie o północy. Wtedy jego halun stróż, nawet jeżeli nie będzie kryształowy, to jednak przez porównanie będzie lepszy od niego.

Toż to się kupy nie trzyma, mówi. A co z kajdankami? Nie będzie siedział zakuty?

Będzie. Prawie cały czas, dokładnie jak w twoim wariancie. Różnica polega na tym, że nie będzie bał się, że zły przyjdzie i go zje. Nie będzie się bał swojego alter ego. Bo nie będzie gorszych od niego. Będzie chciał umrzeć i cały dzień będzie siedział wkurwiony, a gdy się zmęczy bluzgami, dobry go rozkuje i się wysra za niego. Może nawet zdąży coś zjeść.

I pociągnie dłużej niż w przypadku, gdy ten dobry będzie tym prawdziwym?

Oczywiście. W odróżnieniu od niego ma cel w życiu. Realistyczny. Chce ze sobą skończyć. Natomiast dobry chce przeżyć. Z czasem traci sens życia, bo nie jest głupi i wie, że jest na bezludnej wyspie. Nie ma dla kogo żyć na bezludnej wyspie.

Brwi Motyla zaczynają niepokojąco falować. Zaraz zaraz, mówi. Przecież mówiłeś nie tak dawno, że życie jest bez sensu.

Bo jest bez sensu. Ale ludzie są beznadziejnie głupi i szukają go, i czasami wydaje im się nawet, że go znaleźli. Na tym właśnie polega paradoks egzystencji. A lemingi i tak wiedzą lepiej i się nie cyckają, tylko skaczą se radośnie w przepaść na raz dwa trzy.

Motyl kręci jęzorem, najwidoczniej trawiąc moje wynurzenia. Jedno mi tu nie pasi, rzecze. Kluczyk mianowicie. Dlaczego zły go po prostu nie weźmie i przekręci, gdy mu się zachce popływać? Przecież w gruncie rzeczy zły i dobry to jedna osoba.

Kiwam głową. No to, przyznaję, jest słabe ogniwo mojego epokowego wywodu. Zły nie może wiedzieć, że kluczyk istnieje. Dla niego kajdanki bez kluczyka naprawdę są bez kluczyka. Kluczyk musi zniknąć.

A jak to zrobić, geniuszu?

Jedyne, co mi przychodzi do głowy to to, że mądry człowiek, ten co to ma ześwirować z głową, musi naprawdę porządnie ześwirować. Tak żeby jego halun stróż pamiętał o kluczyku, a on zapomniał.

Jak zły sen?

Jak zły sen.

Motyl śmieje się i robi to tak długo, aż powracają bąbelki co to upatrzyły sobie jego spękane usta. Tym razem bezalkoholowe. Idę po browara, mówi Motyl. Dla ciebie?

Dwa, słyszę z tyłu głowy. Przydałaby się tu jakaś popielniczka, mówię.

Wzdycha. Wzdycham i ja, i odchylam się do tyłu, a krzesło skrzypi.

Wnet zauważam, że Motyl nie zniknął jeszcze w oparach dymu przesłaniającego bar. Chodzi dookoła stolika jak ten żywy trup na bezludnej wyspie, niemrawo szurając w poszukiwaniu niewiadomej zguby. Zapewne kajdanek. Zapuszcza się w siedlisko cieni i czerń urywa mu nogi, tak że widać już tylko opasły brzuch i poniszczoną twarz, nad którą zwisają farfocle posklejanych włosów. Coś tam kopie. Słychać nieludzki jęk.

Obudź się, ty bury chuju, mówi. Przespałeś cały wykład z psychologii alternatywnej.

Motyl szura do baru a cień podąża za nim szur w szur. Ale nie jest sam. Dziwny stwór wskakuje w pętlę jego cienia, jakby chciał się utopić. Niby to pies, ale porusza się jak zając. Kic kic kic. Nie jest to nawet podrasowany kundel o rodowodzie ulicznym, na którego wygląda. To nowy gatunek zwierza. To Kudłaty, psając. Wyhodowany na ludzkiej nienawiści. Wysoce kaloryczna, zła karma. Dobre dzieci spod znaku małego pirotechnika przymocowały kiedyś Kudłatemu petardy do tylnych łap. Pewnie by sprawdzić, czy odleci. Nie odleciał. W każdym razie nie na dobre. Motyl przygarnął psająca, zostając dumnym właścicielem dwóch zwierząt inwalidów, z których jedno tak naprawdę nie istnieje, a drugie istnieje, choć nie powinno.

Motyl powraca, z nowym browarem, i dwiema popielniczkami. Psając obwąchuje moje buty i parska, najwyraźniej zdegustowany zapachem moich skarpet. Motyl napełnia złocistym płynem jedną z popielniczek. Do pełna. Resztę wlewa do szklanki, nadgryzionej. Popielniczka wędruje pod stół. Coś siorbie zawzięcie. To Kudłaty pije piwo z popielniczki.

Nawet nie poczeka, Motyl mamrocze do siebie. Dostrzega mój pytający wzrok i wzrusza ramionami. Nigdy nie piję do lustra, mówi.

Wzruszam i ja. Jeszcze jedno pytanie odnośnie tej bezludnej wyspy, mówię. Takie pytanie pozakonkursowe.

Ale obiecaj, mówi Motyl, że jak ci odpowiem to stąd znikniesz. Mam cię już naprawdę dosyć. Napiłbym się jak człowiek a ty Piotr nie pijesz, bo przecież nie możesz. Jesteś przecież tylko moich alkoholowym zwidem.

Obiecuję. Wracając do naszego zagadnienia. Mamy identyczną sytuację, ale nie na bezludnej wyspie, tylko gdzie indziej. Na przykład tutaj. Mamy takiego kolesia co to w pewnym sensie utknął na bezludnej wyspie. Dajmy na to aspirującego psychola psychopatę nieudacznika. Coś w stylu niedorobionego artysty malarza albo

Albo wypalonego pisarzyny z blokadą na zwojach.

Albo wypalonego pisarzyny z blokadą na zwojach. Otóż to. W jego przypadku kajdanki to taka wtórna metafora wolnej woli.

Czekaj a nie powinno być odwrotnie? Kajdanki jak przenośnia słabej woli?

Nasz klient to osobnik zrównoważony inaczej. Wywrócony na lewą stronę i wyprany w proszku do białego, bez kolorów. Kolory jeśli były to dawny się sprały. U takiego wszystko jest z dopiskiem inaczej.

Jest w tym pewien abstrakcyjny sens.

Oczywiście. Ale nie przerywaj. Otóż te kajdanki, ta metafora wolnej woli inaczej, są. Mocno zardzewiałe są. Ale niekiedy działają. Nasz nowy bohater wybiera ten wariant, przy którym pociągnie najdłużej. Taki z niego masochista. Czyli powoli robi z siebie sukinsyna i chce zapomnieć o kluczyku. Nie wie tylko, czy świruje w dobrą stronę. Chce żeby jego zwid, alter ego, było dobre a on sam zły, ale podejrzewa że wszystko toczy się w przeciwnym kierunku. Pytanie brzmi, jak poznać że zwid leci w kulki i chce być zły?

Nasz koleś ma jakieś złe tripy. Krótkie takie, jak fleszbeki. Mroczne. Krwawe. Ręce duszące. Dziurawe głowy. Flaki w doniczkach. Takie tam niespodzianki. O to ci chodziło?

Kiwam głową, tak od niechcenia. Robię sobie mentalną notkę, a nuż się przyda.

Motyl świdruje mnie wzrokiem. Wali mi po gałach jak takiej psychodelicznej rybie, co chociaż zdechła to nie chce utonąć, bo ją oczy pontony na powierzchni utrzymują.

Oj, Piotrze, Piotrze, Motyl wzdycha. Widzisz, Piotrze, nie tylko ten kutas Marcin ma zrytą psychę. Ten żałosny lunatyk o wieśniackiej posturze krzyża prawosławnego, bo jego barki to równia pochyła. Jedna łapa wyżej od drugiej, jakby całe życie wiaderka na pole nosił tylko tą lewą. My również, Piotrze, mamy zhajcowane przewody. A najzabawniejsze jest to, że to tylko to jego drugie dno, ten co to się budzi gdy on zasypia, ten Drugi jak to on go nie wiedzieć czemu nazywa, ma jaja. Naprawdę duże jaja. Większe niż ty. A Marcin nie ma, bo nigdy nie miał. Skóry zabrakło przez ten jego piwny bęben.

Marcin to ja. Marcin Szymański. Ksywa Lunatyk. Alias Pierwszy lub Drugi Drugi, celem odróżnienia od Drugiego. Inne pseudonimy to Mroczny Lassie. Szklistooki. Kolor Purpury. Dwa Cienie. A ostatnio Urwany Film.

Pamiętasz ten mur, mówi Motyl, a tu za Klinem niedaleko co to chłopacy stwierdzili, że łyso wygląda i chcieli se grafitti pierdolnąć?

Kiwam głową. Nie pamiętam.

No i pierdolnęli. Różne hawudepy, kurewy i figlarne szlaczki. Standardzik. A ten Marcin stwierdził że nie, bo nie. Wykręcał się jakimiś nawrotami czy czymś równie abstrakcyjnym.

Motyl wybucha śmiechem, tak głośnym że budzi motyla. No więc, mówi, Marcin dał dupy na całej linii. Ogólnie żenada. Rozeszliśmy się, każdy do swojej nory. End of story. Happy endu nie było, bo się limity szczęścia wyczerpały, jak te impulsy, których zawsze za mało. Pamiętam tę noc jakby to było dzisiaj, a to z przyczyn jak najbardziej osobistych. To nasza pierwsza noc z Kudłatym, kiedy to razem do jednej miski rzygaliśmy. Wypił więcej niż ja, towarzyskie bydlę. W każdym razie... Idę sobie następnego dnia rano popołudniu do sklepu przy Klinie, niby to po bułki i fajki, a tak naprawdę to po coś wyskokowego na kaca bo przecież wiem, że przy Klinie żadnego spożywczaka nie ma. W ten oto sposób regularnie rucham moje sumienie. No a poza tym nazwa Klin zobowiązuje. No więc idę sobie, i co widzę? Marcina, to znaczy Drugiego jaja widzę. Taaakie jaja. Oczywiście nie dosłownie. Tylko na tej ścianie, której się biedny Marcinek przestraszył. Otóż na tej ścianie, na tych naszych świeżo wydzierganych graffiti, widnieje Drugiego jak najbardziej stylowe arcydzieło. Takie wyłamujące się wszelkim kategoriom staro nowe zjawisko, jak spróchniały mleczak. Taki majstersztyk sztuki współczesnej o podtekstach atawistycznych.

Nie pierdol mi tu jak jakiś przechodzony krytyk z zapaleniem ego, mówię. Co on tam maznął na tej ścianie?

Oczy.

Czuję jak mi się skóra na czole fałduje. Oczy?

Oczy, jak te jego jaja. Od winkla do winkla, niemalże zakręty robią. Ale nie są to zwykłe oczy.

Znaczy się?

Puste są, ale jakby full. Wydrążone. A jednak wypukłe. Przenicowane nicością do pełna.

Widzę, że Motyl chybił z powołaniem. W oparach absurdu podsycanych moją najczystszą ignorancją rośnie mi tu poeta samouk najwyższych lotów, bo spełnia warunek konieczny i wystarczający wielkości bez dna. Pierdoli bez sensu. Ty Motyl to te jego oczy przed czy po wyjściu z Klina widziałeś?

Przed i po, i w trakcie. Bo jak piłem trzecią setkę przy barze to nadal je przed sobą widziałem. Te oczy. Nigdy mi ta łapy nie latały jak wtedy. O tak mi latały.

Łapy Motyla są nigdzie i wszędzie, jak dwulistna ośmiornica pod napięciem. Nigdy jeszcze nie widziałem dwuręcznego motyla o zapędach ośmiornicowatych.

Ale to nie wszystko, mówi Motyl. Są jak ósemka, wstęga znaczy się. Te oczy. Ale nie zwyczajna. Bo cienie tak to lachę na grube krechy konturów kładą, że...

Że?

Że to wszystko trochę dziwnie wygląda. Jak na jakichś ulepszaczach rzeczywistości. I to tych z górnej półki, co to se w torebce na haczyki nie kupisz. Drugi nawet podpisik walnął do tego.

Brzmiący?

Brzmiący, patrzy mały wielki brat wielki mały patrzy. Bez sensu, jak to najlepsza sztuka.

No tak.

Zapada niezręczna cisza. Zapada, i zapada.

I jaki morał tej całej opowieści, Piotr? Nie bądź cipą, bo cię twój własny lunatyk wyrucha, mówi. Motyl śmieje się aż mu bąbelki na ryju eksplodują w ramach jednego pakietu. Reakcja łańcuchowa nieskalanej inteligencją euforii.

Przestaję lubić Motyla do zawieszenia. Teraz mu dojebię. Jak tam nowa powieść?

Cisza. Przerywa ją siorb Kudłatego. Za chwilę słychać przytłumione skowytanie, jakby czyjś but niekoniecznie przypadkowo trafił w jego psajęcze podbrzusze. Już cię tu nie ma, malowany chuju, Motyl cedzi przez zaciśnięte zęby. A ma ich jeszcze prawie komplet. Tym razem nie brzmi to jak przewrotne pozdrowienie.

Już mam odejść, gdy wnet wydarza się coś co puszcza w ruch kalejdoskop wydarzeń, prostując moją skrzywioną percepcję wieczoru, skupiając schizofrenicznie wielowątkową uwagę na jednym, pozornie nieznaczącym geście. Kudłaty siorbie na dobranoc i kica z powrotem na swoje miękkie posłanie ze starych cieni. Jeżeli to wszystko okazać by się miało jedną wielką farsą i przed zapadnięciem kurtyny utkanej ze snów dane by mi było wybrać jeden akt, jedną scenę, chociażby jeden jedyny motyw z kukiełkowego teatrzyku dzisiejszego wieczoru, to byłby to właśnie pożegnalny kic Kudłatego. Wziąłbym do ręki ten jego sznurek z pętelką odpowiedzialny za kicanie i kicałbym sobie tak bez końca. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak bardzo lubię tę bestię. Tę ułomną karykaturę życia, co to mimo że jest jak przeżute origami to jednak nadal nie przestaje zadziwiać. Być może fascynuje właśnie dzięki niepospolitemu defektowi. A może dlatego, że przypomina bardzo inną anomalię rzeczywistości, którą znam aż nazbyt dobrze. Mnie.

Kudłaty to tak naprawdę jedyna rzecz na całym świecie, którą darzę sympatią.

Już wcześniej chciałem odkupić Kudłatego od Motyla, ale nawet wówczas nie próbowałem ukrywać przed samym sobą, iż był to zaledwie kaprys zrodzony z mojej próżności. Poza tym Motyl nie przejawiał entuzjazmu wobec moich hojnych propozycji. Nawet gdy zaoferowałem mu za Kudłatego równoważnik jego wagi. W browarze. Byłem skłonny dać mu tydzień, do namysłu, i na spasienie kicającej bestii. W ostatecznym rozrachunku Motyl odmówił, wykręcając się estetycznymi walorami tego unikatowego stwora i ich pozytywnym wpływem na jego zubożałe życie duchowe. Pieprzenie.

Wstaję. Otrzepuję się z tego werbalnego syfu, którym mnie Marcina ten tu obecny Motylek obesrał. Patrzę ostatni raz na tę jego twarz jak harmonijkę, przed chwilą rozdymaną błogością a teraz ściągniętą zgryzotą. I już mnie nie ma w Klinie.

Motyl. Znany również jako Jakub Darawiński, a wśród drwiących z niego przyjaciół jako Kuba Drwiński. Tak naprawdę Motyl nie ma w sobie nic z motyla. Ani też z jakiegokolwiek innego zwierzęcia, na przykład człowieka. Motyl to pisarz jednostrzałowiec. Takie urządzenie jednokrotnego użytku. Jałowa strzykawka pełna dragu o nazwie miszcz jednego wieczoru.

Motyl to wymięty zeszyt pełen przebijających kartek, z których tylko pierwsza jest zapisana. Na każdej następnej widnieje dokładnie to samo co na pierwszej stronie. Każda następna jest coraz gorszą, bledszą kopią pierwszej strony, tak jakby odbijano je za pomocą coraz to słabszej kalki.

Motyl obecnie przechodzi przewlekły syndrom odstawienny pisania. Do tego złośliwy, jak najlepszy nowotwór. Już dwa lata go przechodzi i przejść nie może. Dlatego Motyl bierze antydepresanty w ramach komplementu diety składającej się z płynnych depresantów, czyli alkoholu. Motylowi pisarzowi jednostrzałowcowi poszczęściło się za pierwszym strzałem, bo trafił w gusta jednego krytyka, a ten mu się w zamian wykrwawił superlatywami z nawiązką, bryzgając nimi na kredowe strony pewnego poczytnego kwartalnika literackiego o nakładzie stu egzemplarzy. Nie wystarczyło to jednak na zdobycie poważnego wydawcy. Pierwsza i jak na razie ostatnia powieść Motyla, wydana przez niego własnoręcznie na domowej drukarce nakładem siedmiu egzemplarzy, nazywa się Wytarte i traktuje o życiu intymnym współczesnego karierowicza o współczesnych poglądach i współczesnych nałogach, opowiedzianym z perspektywy targetów protagonisty, czyli panien do wydymania. Wytarte poraża kakofonią polifonicznej narracji i zaskakuje mnogością nieprzewidywalnych zwrotów akcji, będąc jednocześnie odświeżająco lapidarną w formie. Innymi słowy, niecałe dwieście stron. Niestety dwie kardynalne wady uniemożliwiły tej nowatorskiej powieści zdobycie czegokolwiek wartego zdobycia i przebicie się do tzw. main streamu, czyli koryta recyklinowanych pomysłów dla zasiedziałych artystów recydywistów. A mianowicie natłok wulgaryzmów, uzasadniony przez autora równouprawnieniem leksykalnym, oraz rezygnacja z większości znaków interpunkcyjnych, a zwłaszcza ze świętego sposobu wprowadzania dialogów za pomocą długiej krechy popularnie nazywanej myślnikiem. Nie wiedzieć czemu. Motyl nienawidzi znaków interpunkcyjnych, myślnika w szczególności. Uznaję kropkę i przecinek, bo nadają rytm jego prozie. Motyl wyznaje prostą i w istocie intuicyjną zasadę, zgodnie z którą słowo pisane jest zapisaniem słowa niepisanego, czyli mówionego. To dlatego pozostałe znaki interpunkcyjne są nic nie znaczącymi, pustymi piktogramami.

Piotr. Tak naprawdę Piotr Wycieruch nie ma dwudziestu siedmiu lat. Piotr ma trzy latka. Urodził się w głowie Motyla, ale że mu było tam za ciasno, to sobie wyszedł. Najpierw podeptał mu klawiaturę komputera, aż się jej odbiło i zarzygała wyrazami cały monitor. Tak powstały Wytarte. To jednak Piotrowi, który w przeciwieństwie do Motyla od urodzenia odznaczał się bujnym ekstrawertyzmem, nie wystarczyło. Tak więc Piotr wmieszał się w tłum żywych eksponatów tak zwanej rzeczywistości, popularnie zwanej realem, lub prawdziwą. Nie wiedzieć czemu. W obliczu takiej oto ciekawostki psychosocjologicznej Motyl pisarz jednostrzałowiec zakręcił bębenkiem ruskiej ruletki raz jeszcze. Tym razem strzelił sobie samobója, popełniając grzech śmiertelny artysty narcyza. Mianowicie polubił swój wytwór, pokochał nawet, zamiast odłożyć na półkę, gdzie jego miejsce. I to w najdalszy róg, tam gdzie pajęczyny są stalowe a pająki kartkożerne. Od tej pory Piotr nie odstępuje Motyla, wpieprzając mu się z buciorami w każdy zalążek fabuły, w każdą nić wątku, w każdy nawet najmniejszy przejaw kreat
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły