Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Voivod - Infini

Podchodzę do wydawnictw tego zespołu z sentymentem i należytym szacunkiem, bo są w życiu chwile, które wywołują uśmiech na twarzy budzą wspomnienia, i kręcą łezkę w oku. Tak jest zazwyczaj, kiedy pewnych przeżyć nie da rady ubrać w słowa, i ująć całego pejzażu w ramkę.
Przez prawie 20 lat, podczas których stale towarzyszyły mi dokonania Voivod, nauczyłem się, że nie jest to zespół, o którym można mówić jednoznacznie, a wieloetapowość ich twórczości pozwalały mi trwać i czekać na każdy nowy album. Więcej przeciwników niż zwolenników, zepchnięcie do szufladek z napisem "techno metal" czy "nuclear metal" dały prawdziwy wyraz tego jak wyglądała sytuacja muzycznego nowatorstwa na hermetycznej scenie metalowej lat '80. Ciężka praca i zmagania z losem odmieńca dały efekty, chociaż słodko nie było.

Stojąc nad przepaścią pomiędzy Celtic Frost a King Crimson, czy Pink Floyd, można łatwo się narazić na zepchnięcie, i wiele odwagi potrzeba żeby mówić o tym otwarcie w świecie obwieszonych łańcuchami diabłów, wrogo nastawionych do stetryczałych dziadów ze świata progrocka. Oraz jeszcze jedno: trzeba mieć parcie czołgu żeby przedrzeć się zwycięsko przez hordy medialnych zombie.

Pierwsza linia natarcia, czyli albumy "Rrroooaaarrr", "War And Pain" i "Killing Technology" przyniosły ultra brutalną dawkę speed metalu, okraszoną tekstami gdzieś z pogranicza science fiction (podobno lubią Lema - nasi górą!), ale apogeum przyniosły "Dimension Hatross" (utwór "Cosmic Drama" na 15 miejscu polskiego Metal Top 20 w 1988 roku) oraz "Nothingface",  który do dzisiaj utrzymuje status albumu kultowego. To właśnie po nim trafiłem do fryca po fryzurę a la Blacky. Chociaż można pisać o dokonaniach Voivod naprawdę długo, to jest to na tyle trudne jak pisanie o perypetiach bohaterów "Mody Na Sukces", a my mamy 2009, a przed nami świeży album.

Po pierwsze to cieszę się, że to już trzeci album z Jasonem Newstedem. To właśnie on przywrócił mi wiarę w ten zespół, i mimo tego że brak Piggy'ego, oraz charyzmatycznego Blacky'ego, to ta przyjaźń zaowocowała dobrą współpracą i świetnymi albumami.

Co do zawartości, to się tego raczej nie spodziewałem. Trudno mi było pomyśleć, że Voivod powróci do najlepszego swojego okresu, tj. "Nothingface". Na nowym albumie jest to tak mocno słyszalne, że mam wrażenie jakby od wspomnianego dzieła minęło tylko parę lat. Na pewno jest dużo więcej swobody, znikła duszna atmosfera, a kompozycje mają klarowność i hiciarskość znaną z "Angel Rat". Ale pazura nie brakuje, pojawił się lekko punkujący drive, łamany pulsującym basem. Utwory stały się mocno obrazowe i a teksty nadal wciągają swoimi tajemniczym przesłaniem. Jednym słowem to ten sam stary Voivod, który lubię najbardziej. Jest też tutaj coś nowego. Emocjonalnego. Słuchając tych utworów czasem mam wrażenie jak gdybym słuchał Jaza Colemana z Killing Joke ("Room With A V.U."). Jest w tym mocny feeling, rytuał i ogień. Wciąga jak narkotyk.

PS. Blacky po 17 latach wrócił gościnnie do zespołu, by wystąpić na trasie.

Tracklista

01. God Phones
02. From The Cave
03. Earthache
04. Global Warning
05. A Room With A V.U.
06. Destroy After Reading
07. Treasure Chase
08. Krap Radio
09. In Orbit
10. Deathproof
11. Pyramidome
12. Morpheus
13. Volcano

Wydawca: Relapse Records (2009)
Komentarze
Harlequin : Znam akurat "Infini" - jak dla mnie voivodowy średniak. Słychac, że parti...
Harlequin : Przepraszam, ale recenzja mi sie w ogó.le nie podoba. Nie chodzi o stosunek...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły