Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

The Mars Volta - De-Loused In The Comatorium

Co można napisać jeszcze o tej płycie? Opisać uczucia targające mną podczas pierwszego odsłuchu "De-Loused In The Comatorium"? Lubię wyzwania, ale to przekracza moje możliwości, bo słowa nie są w stanie opisać jak wiele emocji przewijało się wtedy przez mój umysł. Płyta ukazała się nakładem największej wytwórni płytowej w przemyśle - Universal Music. Produkcją zajął się sam Rick Rubin. W zasadzie już te fakty powinny gwarantować sukces.

Opisując muzykę zespołu, niejeden recenzent połamał sobie pióro. Najprościej rzecz ujmując - debiutancki album zespołu The Mars Volta prezentuje niezwykle udaną mieszankę jazzu, punk rocka, hardcore'u i "wszędobylskiej" muzyki latynoskiej, ale także psychodelii spod znaku Pink Floyd, czy też King Crimson. Dużo tego? Nic dziwnego, że podstawą płyty jest przecież nieustające rozchwianie. Słuchając kolejnych utworów można odnieść wrażenie, że zespół jest rozstrojony i gra nierówno, jednak ta pozorna chwiejność, poszczególnych kompozycji wynika raczej z wewnętrznego feelingu znakomicie rozumiejących się muzyków, a niżeli z niekontrolowanego chaosu. Fakt ten dziwić nie może w końcu Omar Rodriguez (gitarzysta), oraz Cedric Bixler-Zavala znali się już wtedy doskonale z poprzedniej formacji, którą razem tworzyli.

W zasadzie każdy numer na płycie, jest jak gdyby z zupełnie innej bajki. To co spina "De-Loused In The Comatorium" w całość to finezja i wyobraźnia Latynosów. Zespół dopieścił tu do perfekcji wszystkie dotychczasowe patenty, zarówno te znane z wydawnictw At The Drive-In, jaki i wypracowane podczas sesji nagraniowej do mini albumu "Tremulant", który po raz pierwszy w pełni ukazał jak dużym potencjałem dysponują jego twórcy. Nerwowe zakręty, łamańce rytmiczne, noise'owe gitary, które raz za razem wpadają w psychodeliczną mgiełkę. Często zdarza się też, że główny riff uzupełniony jest o całą gamę "kosmicznych" efektów, które nie tylko urozmaicają całość, ale także zapadają w pamięć na dłużej. Świetnie wypada to w jednym z najlepszych kawałków na płycie - "This Apparatus Must Be Unearth". Kilka słów uznania należy się również sekcji rytmicznej złożonej z Jona Theodore (perkusja) i gościnnie zaproszonego do składu zespołu Flea (gitara basowa, Red Hot Chilli Peppers), który nagraniem "Drunkship Of Lanterns" przypomniał sobie chyba ile radości na twarzy słuchaczy (a przynajmniej mojej) sprawiają jego "funkujące" pochody basowe. Dużo tutaj także nawiązań do hipnotyzującego, psychodelicznego grania, chociażby taki "Cicatriz" czy zamykający całość "Take The Vail Cerpin Taxt".

Jeśli już o atutach mówimy to zarówno teksty jaki i same wokale do nich zaliczyć należy. Album opowiada historię, która inspirowana była losami niejakiego Julio Venegasa, bardzo bliskiego przyjaciela Cedrica i Omara. Duża część płyty mówi o stanie śpiączki w jaka zapadł Julio (który w samych tekstach występuje jako Cerpin Taxt) po przedawkowaniu morfiny. Głos wokalisty jest bardzo zróżnicowany, Zavala przestał wydzierać się jak nastolatek, jego głos nabrał głębi, w niesamowity sposób kontroluje melodie. Czuje się w nim szaleństwo, ból, emocje, rozdarcie pomiędzy psychodelicznym światem urojeń, a szara przytłaczającą rzeczywistością.

"De-Loused In The Comatorium" w środowisku ludzi pozytywnie zakręconych to płyta o statusie kultowym. Muzycy pozwolili sobie na całkowite szaleństwo, spontan, zagrali na 100% swoich umiejętności. Bez dwóch zdań najlepszy krążek tej kapeli w historii, przy tym jeden z najwybitniejszych albumów koncepcyjnych.

Tracklista:

01. Son Et Lumiere
02. Inertiatic Esp
03. Roulette Dares (The Haunt Of)
04. Tira Me A Las Aranas
05. Drunkship Of Lanterns
06. Eriatarka
07. Cicatriz Esp
08. This Apparatus Must Be Unearthed
09. Televators
10. Take The Veil Cerpin Taxt

Wydawca: Universal (2003)
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły