Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

My Dying Bride - The Angel And The Dark River

Turn Loose The Swans, My Dying Bride, The Angel And The Dark River, Martin Powell, Aaron Stainthorpe

Po fantastycznym „Turn Loose The Swans” My Dying Bride kazali dwa lata czekać na swoje następne dzieło. Ciekawość - przynajmniej moja - na to jaka będzie kontynuacja tamtej wielkiej płyty i jaki będzie kierunek dalszych poczynań zespołu była olbrzymia. Czy można zaszokować jeszcze bardziej i stworzyć coś przynajmniej równie dobrego? Czy można jeszcze głębiej wyeksploatować stworzony przez siebie styl? Okazało się, że można.

„The Angel And The Dark River” jest naturalną kontynuacją drogi, którą My Dying Bride podążali dotychczas. Jest rozwinięciem i takim, w prostej linii, kolejnym stadium ich twórczości. Jest to płyta jeszcze bardziej czysta jeżeli chodzi o brzmienie, a także łagodniejsza. Dotyczy to zarówno gitar, jak i wokalu. Nie ma tu brudu, nie ma growlingów. To co zaskoczyło na „Turn Loose The Swans”, tu zostało jeszcze pociągnięte o krok dalej. Nie znaczy to jednak, że zespół stracił cokolwiek ze swojej aury. Wręcz przeciwnie. To jest kwintesencja smutku i rozpaczy, a nostalgiczna tęsknota leje się strumieniami. A w tym wszystkim urzeka niesamowite wręcz piękno. Taka magia, blask, który promienieje w ciemności tworząc sztukę wyjątkową i absolutnie niepowtarzalną.

„The Angel And The Dark River” ma dwóch swoich głównych aktorów. Pierwszym jest Martin Powell. Patrie skrzypiec na tym albumie to jest mistrzostwo świata. Te melodie, które raz po raz unoszą się nad gitarowymi riffami są rozbrajające. To jest główną atrakcją tych utworów i stanowi o ich niebywałym charakterze. Wyjątkiem jest tu pierwszy „The Cry Of Mankind” gdzie z kolei na pierwszy plan wybija się pianino. To w ogóle jest wyjątkowy numer. Jest bardzo długi, z wwiercającym się w świadomość przewodnim riffem gitarowym i rozbudowanym zakończeniem, w którym pośród ambientowych przestrzeni pojawiają się różne niespodziewane rozwiązania jak na przykład jakieś buczące dudy czy inne trąby.

Drugim pierwszoplanowym aktorem jest oczywiście Aaron ze swoim niekonwencjonalnym wokalem. Jak już wspomniałem zrezygnował całkowicie z growlingów, co wcale nie znaczy, że jego głos jest monotonny. Raz podniośle, raz melodyjnie, deklamując, mrucząc czy śpiewając wciąż potrafi zauroczyć i utrzymać emocje. A wszystko to jest potwornie smutne, uczuciowe i przejmujące.

Utwory są długie i ciągną się ślamazarnie, ale to właśnie jest ten fenomen, żeby stworzyć muzykę tak wolną, a jednocześnie tak fascynującą. Tu cały czas coś się dzieje i cały czas jest utrzymane napięcie. Są wzmocnienia, przyspieszenia, czasem wjadą cięższe riffy. Nastroje są odpowiednio dawkowane. Ta płyta jest genialna kompozycyjnie i w ogóle pod każdym względem. Absolutne arcydzieło.

Tracklista:

1. The Cry Of Mankind
2. From Darkest Skies
3. Black Voyage
4. A Sea To Suffer In
5. Two Winters Only
6. Your Shameful Heaven

Wydawca: Peaceville Records (1995)

Ocena szkolna: 6

Komentarze
lord_setherial : Genialny album,słuchając "A Sea To Suffer In " mam ciary na całym ciel...
zsamot : Majstersztyk. Płyta do dziś powala klimatem, finezją. Magia, do tego piękn...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły