Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Opowiadania :

Echo I Paprotka

W kostnicy panuje mrok. Wilgotne powietrze przecinają pojedyncze promienie słoneczne, przedzierające się  z trudem przez małe, okrągłe okienko. Po raz pierwszy oddycham pełną piersią. Tak pachnie wolność.

W migotliwym świetle, jakie dają cztery zapalone świece, widać Jej  upiornie blade, zapadnięte policzki. Siwe, rzadkie włosy, spięte w ciasny kok, nawet po śmierci nadają Jej rysom surowy wygląd. Jej chude ciało ubrałam wczoraj w staromodną, brązową sukienkę. Do tego Jej ukochane sandały – te z połatanymi podeszwami i obcasem przypiętym pinezką – w przeciwnym wypadku na pewno zesłałaby na mnie klątwę.

Patrzę na Nią już od paru godzin. Nie płaczę, ani się nie modlę. Po prostu chcę mieć pewność, że nie oddycha, że nie bije już Jej władcze, a jednocześnie tak przecież słabiutkie serce. Mam wrażenie, że zaraz podniesie głowę i przypomni mi, abym podlała Jej kwiaty.

Wieczorem rozkoszuję się ciszą pustego mieszkania. Dotykam otulającej półki kołderki kurzu, palę papierosa za papierosem, nie otwierając okna, zostawiam rozgrzebane resztki jedzenia na środku kuchennego stołu. Nigdy nie przypuszczałam, że łamanie zakazów może być tak podniecające.

W szufladzie z drobiazgami znalazłam parę dni temu procę. Zrobiłam ją mając dziesięć, czy jedenaście lat. Guma wciąż jest mocna i sprężysta, tylko rękojeść poczerniała. Zabawię się trochę. Na niskiej szafie ustawiam w równym rządku siedem Jej ulubionych kwiatów. Siadam naprzeciwko, na starym, trzeszczącym i poplamionym fotelu. Salutuję. Ładuj broń! Jeden za drugim siedem kamieni rozbija gliniane doniczki, ziemia pryska na boki...

Na środkowej półce wysokiego, drewnianego regału stoi przykuta do ciężkiej donicy rozłożysta paprotka. Królowa tego domu, pani reszty zielonych roślinek. Jej liście muskają podłogę próżnym, arystokratycznym dotykiem. Na wszystko patrzy z góry, chociaż wcale tak wysoko nie stoi. Na mnie patrzy z potępieniem. Cichutko zamiatam z podłogi szczątki porozbijanych doniczek, wrzucam do czarnego worka na śmieci zwłoki bezbronnych kwiatów.

Drugiego dnia po pogrzebie budzę się długo po tym, jak słońce królowało w najwyższym punkcie swej codziennej wędrówki. Robię pierwszy w życiu samodzielny obiad. Pamiętam jak kiedyś uczyła mnie, że najpierw zupę, potem drugie danie, a po upływie kilkudziesięciu minut możemy sobie pozwolić na deser. Jeżeli zupa jest gęsta i ciężkostrawna, na drugie danie podajemy lekkie warzywa. Po grzybowej nie dajemy duszonych pieczarek, a po ogórkowej – surówki z kiszonej kapusty. Kompot z gruszek pasuje do pieczeni, a sok wiśniowy do czegoś tam innego. No więc, korzystając z bezcennych rad zaczynam posiłek od lodów czekoladowych, pokrytych grubą warstwą bitej śmietany. Potem ogórki kiszone, ziemniaki i kefir. Zupa pomidorowa i paczka herbatników. Długo wymiotuję i chce mi się krzyczeć z radości.

Następnego dnia zaczynam powiększać swoją przestrzeń życiową. Zawsze marzyłam, aby mieć w domu echo. Inni hodowali psy, rybki, chomika, a ja chciałam mieć domowe, oswojone echo. Nie jest to możliwe w zagraconym do granic możliwości mieszkaniu, gdzie na każdym kroku można się natknąć na ubrania z poprzedniej epoki, sprzęty popsute, i tak stare, że nie wiadomo do czego służyły. Pozbędę się ich. Tak po prostu.

Zawsze najbardziej denerwował mnie stary zegar, który od niepamiętnych  czasów stoi w przedpokoju. Jest popsuty i pokazuje wciąż tę samą godzinę: piątą trzydzieści. Stare wahadło jest całe zakurzone, a kukułka już dawno zdechła. Zabieram się za niego jak chirurg za pacjenta, który nie ma szans na przeżycie. Odkręcam zardzewiałe śruby i zaglądam do wnętrza. Wyrywam kółeczka i sprężynki, i wszystko co pozwala się wyrwać. Gdy byłam mała, tak samo obrywałam płatki kwiatów: kocha, lubi, szanuje... Nie trudzę się nawet zawiezieniem szczątków zegara na złom, nie pozwalam mu umrzeć godnie. Kończy obok potarganych pończoch i obierek z ziemniaków.

Cały dzień wędruję pomiędzy mieszkaniem, a śmietnikiem. Wyrzucam stosy dziurawych ręczników i drącej się ze starości pościeli. Pozbywam się połamanych krzeseł i płaskich jak naleśniki poduszek. Ściągam z okien ciężkie, zakurzone zasłony, zostawiając tylko lekką, śnieżnobiałą firankę. Ze ściany zdejmuję obrazy przedstawiające Jezusa i Matkę Boską, zanoszę je na strych. Przejrzałam już wcześniej wszystkie szafki i szuflady, i teraz sąsiad pomaga mi wynieść meble wraz z całą ich zawartością. Otwieram szeroko okna, aby wiosenny przeciąg wywiał zapachy starości.

Czwartego dnia po pogrzebie na parapecie ustawiam kaktusy. Zamiast pokrzywki – kaktus, zamiast maranty – kaktus, zamiast begonii – kaktus, zamiast afelandry... Gdyby kwiaty mogły zabijać...

Wieczorem wołam głośno moje imię i słucham, czy nie ma już echa. Może się cichutko wprowadziło, kiedy byłam na zakupach. Nagle z regału spada paprotka. Uderza o podłogę, traci część liści, a ciężka doniczka rozpryskuje się na miliony kawałków. Wszystko w promieniu metra pokrywa warstwa suchej ziemi. Wiem, że paprotka chciała popełnić samobójstwo, ale ja tak bardzo ją lubię, że znajduję nową doniczkę i jeszcze tego samego dnia obsypuję jej zraniony korzeń świeżą, żyzną ziemią. Stawiam ją trochę dalej od krawędzi regału, aby dywan nie kusił jej swą czerwoną bliskością.

Nareszcie zabrałam się za szafę pełną Jej ubrań. Ułożone w równe kupki, idealnie wyprasowane, pachną kremem Nivea i ziołową herbatą. Na górze leży Jej ulubiony błękitny sweterek. Jest stary i wyblakły, i tak bardzo mi ją przypomina, że od  razu przestaję się garbić i zlizuję z ust ciemno-czerwoną szminkę. Delikatnie odkładam go na bok. Do szarych, kartonowych pudeł wkładam Jej bluzki. Te ze spiczastymi kołnierzami, szerokimi mankietami, krótkimi rękawami i długimi, i bez, czerwone, pastelowe, zielono-niebieskie, wzorzyste, gładkie, z żabotami, zdobionymi guzikami i tę zwykłą, szarą, w której chodziła. Potem spódnice, sukienki, swetry, pończochy, podkoszulki, halki... Nie wiedziałam, że jest tego aż tyle. Większości w ogóle nie nosiła, lądują więc te pudła na śmietniku, bez mrugnięcia okiem z mojej strony. Zostaje tylko ten błękitny sweterek... Długo wpatruję się w niego, dotykam delikatnego materiału. Zapalam lampkę, aby lepiej widzieć. Światło pada na ostrze leżących na podłodze nożyczek. Tnę sweter na małe kawałki i rozrzucam je po pokoju. Śmieję się do więdnącej paprotki.

Została mi jeszcze brązowa szafa. Nie mam do niej klucza, więc roztrzaskuję jej drzwiczki ostrym tasakiem do mięsa. Na zakurzonych półkach leżą trzy wielkie pudła. W pierwszym z nich są zdjęcia. Małe dziecko w niebieskich śpioszkach, z butelką pełną mleka – to ja, chudy brzdąc z rozdrapanymi kolanami i wielkim plastrem na czole – to też ja, ja przed studniówką, ja ze świadectwem maturalnym, ja na nartach, ja na karuzeli, w stroju kąpielowym, czarnym kostiumie, śnieżnej zaspie. Ja, ja i ja. Na odwrocie każdego zdjęcia – data. 25.03. Zakopane, 14.07. Władysławowo, 08.12. Zielona Góra... W drugim pudle są listy. Oprócz kilkunastu tajemniczych, grubych i przewiązanych różową wstążką, są niemal same moje – adresowane do Niej. Z kolonii w drugiej klasie podstawówki, z pierwszej ucieczki z domu, ze szpitala, z ferii zimowych, z pobytu na wsi... Począwszy od nieporadnych, dziecinnych gryzmołów, wypełnionych miłością i uwielbieniem, aż do suchych, oficjalnych notatek w szarych kopertach, z eleganckimi zawijasami przesyconymi nienawiścią. Trzecie pudło jest największe, po brzegi wypełnione dokumentami. Są tam akty urodzeń, ślubów, zgonów, świadectwa szkolne. Papierkowe historie życia kilku pokoleń. Układam je na kupki. Tutaj pradziadek Wojciech, tam babcia Zofia. Jej dokumenty palę. Jeden za drugim zwęglone układam do snu w kryształowej popielniczce. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Kilka minut i tak jakby nie istniała.

Na samym dnie pudła leży mój akt urodzenia i przypięta do niego krótka notatka lekarza odbierającego poród. Wynika z niej, że przyszłam na świat w ciepłe majowe popołudnie, o godzinie piątej trzydzieści, ważąc niecałe dwa kilogramy i krzycząc niemiłosiernie.

Mieszkanie wygląda już prawie tak, jak to sobie wiele razy wyobrażałam. Puste pokoje, gołe ściany i tylko kilka niezbędnych sprzętów. Idealne warunki dla echa. Halo! Nie ma go jeszcze. W następnym tygodniu zamaluję na biało te głupie, kwieciste tapety. Niedaleko bloku, w którym mieszkam jest nieduży, zielono-szary trawnik. Ozdabiają go metalowa, wbita krzywo w ziemię tabliczka, z napisem: "SZANUJ ZIELEŃ" i rozległe, wydeptane plamy gołej ziemi. Stoi tam małe drzewko akacji. Jego dolne gałęzie są zupełnie nagie, bo wszystkie nastolatki wróżą sobie delikatnymi, zielonymi listkami.

Kiedy byłam młodsza, a akacja niewiele wyższa ode mnie, zakopałam pod nią wszystkie swoje marzenia. Nadszedł dzień, aby je odzyskać. Ostrożnie rozkopuję twardą, czarną ziemię. Wchodzi mi ona za paznokcie, drobne kamyczki ranią palce. Korzenie drzewka rozrosły się w ciągu kilkunastu ostatnich lat i bronią dzielnie dostępu do moich tajemnic. Wreszcie udaje mi się je wygrzebać. Zostało niewiele. Marne szczątki, przegnite i wyblakłe. Niektórych wcale niema. Patrzę na to z niedowierzaniem. Ściskam je w dłoni i powoli wracam do domu.

Staję w progu i czuję Jej zapach. Wita mnie cisza – nie udało mi się wyhodować echa. Na półce paprotka smętnie spuszcza swe nagie gałęzie, pod którymi leży kupka zeschłych liści. Delikatnie umieszczam Królową w kuble na śmieci. Zasypuję zwiędłymi marzeniami. Siadam w kącie pustego pokoju i przytulam policzek do skrawka błękitnego materiału. Coś ściska mnie w gardle. Moja wolność ma słony smak.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły