Mamy piękną, polską jesień, ledwo Wszystkich Świętych minęło, a już śnieg sypie. Taka pogoda nastraja człowieka do odśnieżenia z kurzu paru klimatycznych krążków. Tym razem padło na Tiamat i ich magnum opus "Wildhoney". Najlepszy jest fakt, że nigdy nie przepadałem za tym zespołem, ale akurat ten album przyswajam. Totalne pożegnanie z death metalem, mżonki doomu gdzieś się jeszcze obijają i tylko ubarwiają klimatyczną muzykę Tiamat. Zawartość "Wildhoney" nie określiłbym mianem gotyku, pomimo tego, że jest bardzo klimatyczna i hipnotyzująca. Napisałem o mżonkach doomu, ale bliżej jest Tiamatowi mimo wszystko do doom metalu niż do gotyku."Wildhoney" jest na pewno niepodważalnym klasykiem, albumem pomostowym pomiędzy tym co zespół grał przedtem, a tym co będzie grał potem. Jest też najlepszym albumem zespołu, choć znalazłem kilka rzeczy, do których można byłoby się przyczepić, jak choćby aż 3 przerywniki na 7 normalnych kawałkach. Momentami muzyka wydaje się być zbyt "nadęta" i patetyczna, ale trzeba wyraźnie zaznaczyć, że jest piękna.
wydawca: Century Media (1994)


