Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Blog :

Nocny lot

.
.
.

Dziecko nie mogło spać. Światło księżyca, wpadające przez okno, napawało je przerażeniem. Chłopczyk wiedział, że blask luny wzbudzi do życia potwory, zamieszkujące wielką szafę w jego pokoju. W jego króciutkim, bo zaledwie trzyletnim życiu, nie było niczego, co wzbudzałoby w nim większy strach i przerażenie. Księżycowe noce były koszmarem, ponieważ na jego oczach potwory ożywały i wypełzały z półek, czarne, włochate i ohydne, niczym tropikalne pająki-ptaszniki, których nigdy jeszcze nie widział, lecz podejrzewał ich istnienie. Potworne widziadła, żyjące w szafie, nie były groźne w dzień, gdyż wtedy spały, stłoczone w szufladach i pozbawione świeżego powietrza. Zresztą, powietrze wcale nie było im potrzebne do życia. Potwory nie miały układu oddechowego ani nerwowego. Ich ciała nie reagowały na zmiany temperatury i nie nadawały się do zjedzenia dla większości żywych stworzeń. Potwory nie miały naturalnych, zagrażających im wrogów. Jedynym celem ich istnienia było oczekiwanie na łunne noce, kiedy mogły bezszelestnie wypełznąć ze swoich ciemnych nor i zalać pokój ruchliwą, czarną masą.  Chłopczyk panicznie bał się momentów w których pod naporem kosmatych ciał ze skrzypieniem uchylały się drzwi więżącej potwory szafy i wypuszczały na wolność ohydne stwory. Tej nocy miało być tak samo i dziecko z przerażeniem skuliło się pod okrywającą go kołdrą. Być może, jeśli będzie zachowywać się cicho, maszkary znów go dziś nie dostrzegą. Już samo myślenie o tym, co mogłoby się stać, gdyby wpełzły do dziecięcego łóżeczka napawała okropnym przerażeniem. Pewnie pożarłyby go w mgnieniu oka bądź pociągnęły gdzieś za sobą w ciemność szafy, gdzie ani mamusia, ani tatuś już nigdy by go nie znaleźli. Lepiej było o tym nie myśleć, przyczaić się cichutko, udając, że się nie istnieje i przeczekać groźną noc pod kołdrą. W końcu kiedyś musiała się skończyć.

- - -

W chwili, gdy chłopczyk schował się przed wzrokiem wymyślonych potworów, najodważniejsza ze skarpetek uchyliła delikatnie drzwi szafy i zaczęła badać wnętrze pokoju za pomocą czułych włókienek na swoim ciele. Spoczywająca w ludzkim łóżeczku istota oddychała regularnie i wydawała się być pogrążona w głębokim śnie. Był to dobry znak. Skarpetka skinęła leciutko rojącym się za nią towarzyszkom, po czym miękko wyślizgnęła się z szafy i opadła na podłogę. Za chwilę w ślad za nią wyruszyły pozostałe skarpetki – te włochate i te gładkie, te we wzorki i te zupełnie niczym nieozdobione, te do pary i nie do pary – czyli wszystkie skarpetki zamieszkujące pokój. Gdy tylko znalazły się na podłodze zaczęły czołgać się w kierunku najbliższego okna. Czuły na swoich ciałach zimne, delikatne światło księżyca. Ten blask elektryzował ich włókienka, przyzywał ku sobie, kusił. Skarpetki czołgały się zatem ku niemu, centymetr za centymetrem zmniejszając swoją odległość od okna. Gdy dotarły do ściany, na chwilę zatrzymały pochód, by za chwilę z zajadłością zaatakować pionową płaszczyznę. Próbowały drapać się po niej wzwyż, lecz ich wysiłki spełzały na niczym. W końcu jedna ze skarpetek, najbardziej włochata i przyczepna, podciągnęła się nieco w górę i przylgnęła w bezruchu. Trwało to nieznośnie długo, gdyż nie mogła znaleźć oparcia dla poszukujących punktów zaczepienia włókienek. Nie poddawał się jednak i jej wysiłki zostały nagrodzone. Powoli, niezmiernie powoli dopełzła do parapetu i silnym wyrzutem ciała dostała się na okno. Na dole, jej towarzyszki wiwatowały, wydając z siebie przedziwne, szeleszczące dźwięki. Szczęśliwa skarpetka nie zwracała jednak na nie uwagi. Dotarła do miejsca z którego wyruszy w dalszą podróż.  Głaskana czule przez księżycowe światło uniosła się majestatycznie do góry i popłynęła w kierunku szyby oddzielającej ją od zewnętrznego świata. Była napełniona blaskiem łuny i byle szkło nie mogło już jej powstrzymać. Świadoma swojej mocy skarpetka przeniknęła po prostu przez okno i zawisła przez chwilę nad zewnętrznym parapetem. Kołysana łagodnie przez wiatr unosiła się w powietrzu jak leciutki listek. W odróżnieniu od listka mogła jednak kierować swoim lotem i wyruszyć w podróż, o której marzyły wszystkie skarpetki żyjące na ziemi – w podróż na księżyc. Tam, na srebrnych łanach, pasły się tysiące szczęśliwych skarpetek, które uciekły od swoich właścicieli, od grozy codziennego nakładania na stopy, przetarć od kapci i butów, od bólu, powodowanego praniem i cerowaniem.

Niesiona marzeniem o przyszłym szczęściu skarpetka bez żalu opuszczała swój stary dom. Na króciutką chwilę przylgnęła noskiem do szyby by pożegnać się z miejscem gdzie przeżyła w szafie całe pół roku, po czym, niczym już nieskrępowana, popłynęła nad śpiącym miastem w kierunku srebrzącego się na niebie księżyca. Nie była sama. Obok niej furkotały w powietrzu koronkowe damskie majteczki, leciał stary, dziurawy kalosz i nadgryziony przez mole melonik, oraz tysiące innych rzeczy. Garderobiane stado uformowało się w zgrabny, równy klucz i popłynęło cicho prosto w źródło księżycowego blasku.

Komentarze
anonim123 : dopiero po tym artykule zaczęłam zauważać coraz większe braki w...
black_gothic : Wiedziałam , że ze skarpetkami jest coś nie tak . Ból cerowania mo...
Stary_Zgred : To że skarpety "jadą" nie jest żadną nowością. A na potwory najl...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły