Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Opowiadania :

Przemiany...

Wczoraj spadł śnieg, pierwszy śnieg tej zimy, a raczej jesieni. Ciepły, lekki, delikatny. Niczym ciepła, puchowa kołdra okrył ziemię i pozwolił jej usnąć. Matczyne objęcie. Cudowny dotyk natury, która tak bardzo dba o swoje dzieci. Płatki śniegu delikatnie pokryły wzburzoną świadomość, ukoiły potargane nerwy. Wszystko ucichło, żadna myśl nie była w stanie przebić się przez ścianę spokoju i nudnawej melancholii. Któż uczynił ten cud? Czyżby TEN-KTÓRY-ROZMAWIA-ZE ŚNIEGIEM? Któż posiada tak wielki dar? Dar uspakajania sumień, wyciszania serc, prostego tłumaczenia rzeczy bardzo skomplikowanych?

Smutne odbicie w szybie nie chciało odpowiedzieć na jakikolwiek uśmiech. A przecież wszystko śmiało się, skrzyło, bawiło, wirowało. Bycie smutnym, poważnym, zamyślonym - to obraz poranka dnia następnego. Przewidywalność okrutna, ale prawdziwa. Już niedługo zabawa będzie wspomnieniem, biel - szarością, myśl - zapomnieniem, oczekiwanie - bezduszną tęsknotą, miłość - ...

Spokojne, niebieskie oczy wpatrujące się w dal. Choć nie. Oczy szare, bez wyrazu. Wzrok potępionego, który sam siebie potępił. I powieki lekko zamknięte, senne, ciężkie. Jakby ktoś za chwile miał je zamknąć. A nad nimi wysunięte brwi, a może lekko cofnięte oczy? A ponad nimi lekki zarys zmarszczek, a może tylko zmęczone oczy? I to dziwne światło, na tle tęczówki, jednak nie oświetlające źrenicy - ciemnej, okrągłej, choć tak na prawdę bezkształtnej.

Czy takie oczy mogą coś wyrazić? Egzystencjalną pustkę, nieuświadomiony lęk przez bytujące "ja", prawdę ontologiczną przez duże "P". Lecz to tylko niewyraźne odbicie w szybie, w którym nie ma życia, które zostało powołane do życia na krótką chwilę wytchnienia. Bowiem w oczach żywego człowieka pali się płomień, gniew. Jego źródłem, przyczyną - nieuzasadniona motywacja aby żyć, być ile tylko powietrza w płucach, krwi w sercu, myśli w głowie. Oto człowiek - Syzyf; dumny ze swej postawy, dumny ze swej pracy, dumny z życia. Życia prostego, samotnego, cichego.

Jeszcze niedawno kolorowe liście przykrywały ziemię. A ta wydawała ostatnie owoce i przyjmowała pierwsze ziarenka. Tylko ten zimny wiatr z północy, ryk sztormu, potargane drzewa, słowa, myśli...

... był mroźny poranek. Czekałam. Bardzo długo czekałam. Doskonale wiedziałam, o której godzinie przyjdzie mój przyjaciel, ale ja przyszłam o wiele minut za wcześnie. Pomyśleć. Zastanowić się, co powiedzieć. W końcu ta dużo rzeczy miałam do powiedzenia. - Przyniosłem ci herbatę - w ręku trzymał plastikowy kubek, nad którym unosiła się para.

- Skąd wiedziałeś, że będę zmarznięta?
- Siedzisz tu już od dwóch godzin.
- Skąd, u licha, wiesz, kiedy przyszłam?
- Wpadłem na ten sam pomysł, co ty: przyjść wcześniej, aby pomyśleć, ale spóźniłem się o ułamki sekund, a może wyprzedziłem cię o dziesiątki lat? Nie wiem. Obydwoje musieliśmy trochę pomyśleć w samotności. Pij, ja swoją już wypiłem. Niezbyt dobra, ale rozgrzewa - wyciągnął rękę, a ja posłusznie przybliżyłam kubek do ust - I co wymyśliłeś?
- Absolutnie nic. Zbyt dużo rzeczy ostatnio się wydarzyło .Pomyślałem sobie, że tak naprawdę nie muszę ci nic mówić. Przecież wiesz. Ty wszystko wiesz.
- Ja tylko trochę dłużej żyję, trochę więcej mam doświadczeń, ale wcale więcej nie wiem.
- Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane?
- Czyż to nie piękne? Ciągła niepewność. Ciągłe opieranie się na zaufaniu, miłości, wierze. Wszystko pozostaje w ciągłym ruchu. Nigdy nie można podjąć decyzji raz. Trzeba wciąż na nowo budzić się rano i myśleć o tych jedwabnych włosach, pełnych wargach, ciepłych dłoniach. Już nawet nie chodzi o to, czy warto? Ale czy w ogóle ... ?
- Małżeństwo?

Tak. Tu nie ma już strachu, żalu z powodu przyjemności, osamotnienia - co się ze mną stanie, gdy porzucę wszystko: plany na własne życie? Wtedy to już nie jest ofiara, wyrzeczenie, dar z samego siebie, ale jest to jakaś egzystencja, a nawet ontologiczna konieczność, jedność, już nie da się zejść z tej drogi, bo nie ma inne drogi. Żadnej pewności, żadnych potwierdzeń, a tylko pragnienie powiedzenia jej swoim życiem: Tak, kocham cię, kocha, kocham ... - I to jest miłość? - Czyś ty zwariowała? Mówię ci tylko to, co chcesz usłyszeć. Jesteś najgorszym typem człowieka, słuchasz tylko samej siebie. Opowiadam ci o świecie, który istnieje tylko w nas samych. Na ile stanie się on rzeczywistością, zależy wyłącznie od nas - mój przyjaciel, podniósł się i odszedł. Pozostałam sama. Czy jest miłość? Kim jest miłość?

... a przecież trzeba wszystko poukładać. Jeszcze raz od początku.

Kiedyś odbicie w lustrze pokazało rzeczywistość zapomnianą: kobieta o niebieskich oczach, prostym nosie, pociągłej twarzy, krótkich, blond włosach. Kim ona była? Jeszcze dziś w nocy, w sennym świecie podświadomości uciekała z jego ramion, stworzona gwałtownością ruchów, prędkością słów, pragnieniem serca. Uciekała od mężczyzny o okrągłej twarzy, kruczo-czarnych włosach, orlim nosie, pełnych wargach i ciemnych oczach. Dwie sylwetki, ten sam człowiek. Jedna osoba, dwie osobowości. Ludzka natura? Dualizm? Jak ciało i dusza? Jak seks i idea miłości pozazmysłowej? A może schizofrenia?

A jednak nie.

Wczoraj spadł śnieg. Pierwszy śnieg tej zimy, a raczej jesieni: cudowny, biały, lekki. Czy płatki są ciepłe, słodkie i miękkie? Ile jest w tym naiwności! W mieście po godzinie śnieg nawet nie jest biały. Ale w swej pierwotnej formie, ów biały puch, jest co najmniej eklektyczny, dualistyczny: miękki i twardy, lekki i ciężki, ciepły i zimny, biały i szary, ładny i brzydki, lśniący i matowy, wesoły i smutny... Śnieg to w końcu tylko zamarznięta woda. Proste. Ale ile w tej prostocie możliwości. W rękach natury wszystko może być pięknem, metaforą, symbolem, lub może być po prostu ładne.

Oczekiwanie, bezduszna tęsknota. Czarny telefon. Cisza, głucha cisza. Powiedz: żegnaj. To tak niewiele: pożegnać razem dzień. Wymówić słowo niczym zaklęcie: kocham. I w tym oczekiwaniu odnaleźć miłość, niecierpliwość serca potwierdzoną w słowach i czynach.

Cisza. Tylko płatki śniegu walą o ziemię, niczym spadające kowadła ... - Odnaleźć sens w jednym słowie? Czyś ty oszalał? - spojrzał na mnie, jak na wariata. Ukryłam twarz w dłoniach - Jesteś głupia, idiotka, wariatka. Może jeszcze chcesz umrzeć z m-i-ł-o-ś-c-i?
Tak ... ? W takim razie jesteś kretynką i nie ma znaczenia, czy na świecie będzie o jedną kretynkę mniej lub więcej. - Ale posłuchaj, wszystko drży, pulsuje poezją, jest natchnione.
- Czas i przestrzeń to wielkie kontinuum. I to w dodatku względne kontinuum. Nie wierz w to, że strzała nigdy nie dotrze do celu. Czas to kapryśny starzec, w dodatku głuchy i niepokorny.
- Ale ja potrafię zakląć całe życie w jedną chwilę.
- I warto żyć dla takiej chwili?
- Warto dla niej umrzeć.
- Ja jestem życie, a ty śmierć. Ale nic nas nie różni. Obydwoje jesteśmy niewysocy, obydwoje chodzimy skrzywieni jak znaki zapytania. Obydwoje mamy skrzywienie lędźwiowe kręgosłupa. Obydwoje jesteśmy normalni - proste ramiona, duże dłonie, kształtne stopy ... nie, nie jesteśmy normalni. Jesteśmy zwykli. Tylko ja jestem stary, a ty młoda. Ja pragnę, ty wątpisz. Ja jestem, ty czekasz.
- Kto ma rację?
- Rację mają tylko żywi. Ty się jeszcze nawet nie urodziłaś.
- Ale moja chwila?
- Zrozum, nie ma żadnej chwili. Jest życie, które cię uszczęśliwi, jeżeli mu zaufasz. Jeżeli zaufasz sobie i mężczyźnie. Nie ufaj chwili, ona jest córką czasu i jest jeszcze bardziej niesforna i nieposłuszna. Nie zatrzymuj się. Życie to ruch, zmiany, przeobrażanie. Dziś jesteś blondynką. Ja też. Ale nikt nie wie, kim będziemy jutro?

... to rzeczywistość wali do drzwi strwożonego serca. A telefon milczy. Za oknem słuchać głoś Boga - Miłości. TEN-KTÓRY-ROZMAWIA-ZE-ŚNIEGIEM mówi: "miłość cierpliwa jest"

A teraz podnoszę dłoń. Do góry. Coraz wyżej. I wyżej. Teraz wypowiadam słowo. Kreuję. Nie tworzę. Implikuję i integruję to co już stworzone. Zmieniam. Zgodnie z naturą. Dzień po dniu. Cierpliwie. Codziennie o milimetr wyżej wpycham swój głaz. Teraz. Nie jestem już sama. Ktoś otarł me czoło. Ktoś zapłakał nade mną. Inny ktoś umarł za mnie. Gwoździe schowałam do szuflady i obok pamiętnika i listów od kochanka leży cierniowa korona.

Wczoraj spadł śnieg. Rozmawiałam ze śniegiem. On mówi, ja mówię. Wyraz i jego desygnat - taka jest natura języka. Ale my mówimy desygnatami, słowo jest niczym, a nasza rozmowa kreuje. Światło rozświetliło moją źrenicę. Teraz widzę wyraźniej. Moje wargi są nieruchome. Płyną obrazy. Stop. Odbicie w ciemnej szybie: mężczyzna o okrągłej twarzy, kruczo-czarnych włosach, orlim nosie, pełnych wargach i ciemnych oczach. Chyba? Jednak nie: przyjaciel o pociągłej twarzy, blond włosach, prostym nosie, leciutko pełnych wargach i niebieskich oczach, może o szarych oczach. Chyba? Dalej, czas płynie. Ja płynę. Jestem kapryśna, głucha i niepokorna. Patrzę. Moje ręce są małe, kobiece. Moje włosy są długie. Oczy duże, niebieskie. Nos zadarty. Czuję słodki smak bezbarwnej pomadki na moich wypukłych ustach, jestem naga.

Teraz inaczej: dwie postacie - jedna myśl; kobieta i mężczyzna, dwoje ludzi - jedna osoba. Każdego ranka wyplątuję moje palce z jego włosów. On czeka. Uśmiecha się. Seks i miłość - kocham. Rozciągnęłam chwilę na całe życie. Ograniczyłam kontinuum do "tu i teraz". Pozostał tylko obcy nieznajomy, który każdego ranka przykłada zimny metal do mojej twarzy. Pamięć płata mi różne figle. Gdyby nie niezmienność natury czasu, dawno już zaginęłabym w strukturach istnienia ontycznego "ja". Nigdy moje zmysły nie były bardziej wrażliwe. Nigdy nie czułam tak mocno. Nigdy nie ufałam mojej intuicji. A dziś, przebijam się prze świadomość, aby uwolnić inne "ja", które od lat istniało w cieniu, implikując jedynie stany emocjonalne niepożądane i niezrozumiałe: płacz, jak szum liści i smutek, jak odbicie tarczy księżyca w tafli spokojnego jeziora i melancholia, jak puste spojrzenie samotnego kochanka.

I pamiętam jeszcze:
- Pada deszcz
- Szumi ... słyszysz za szybą
- Szepcę przecież - pada deszcz
- Słyszę monotonność oddechu, szelest suchych łez, szumi
-To deszcz
- Jakby wszedł młodzieniec do pokoju, do spokoju, gdzie w cichości ludzkich myśli odnalazł szczęście, szatynowe szczęście, pokryte bladym uśmiechem i tęczą łez szafirowych, wypłakanych, zapomnianych.
- Deszcz

Ja też miałam swój deszcz. Wrzesień - jesień. Suchych liści szelest głuchy. To my, idziemy na podsłuchy. Noga w nogę, usta w usta. Gdzie ja krok, tam i on, moja rozpusta.
- Słuchaj on chyba szepce.
- To melodia samotnych drzew na wietrze, które cieszą się ze swych gości, młodych łez miłości. Szalone szczęście kiedyś je opuściło, teraz cieszą się, bo myślą, że to wszystko im się śniło. Lecz nie, nie odchodź jeszcze, lśniącym szumem przybrane powietrze.
- Już po deszczu
- I przed deszczem

To było dawniej niż wczoraj. I wcześniej niż dziś. Lecz to był ten sam nieznajomy. Choć dobrze nie pamiętam. Nie, nie znam go. A od lat uczę się jego rysów twarzy i ciągle zapominam. A może to on ciągle się zmienia? Pamiętam: w dzieciństwie miał lśniąco-białe, kręcone włosy i odstające uszy. Pamiętam: starzec miał zmarszczki pod oczami i na czole, zapadłe policzki, proste wargi i zapomniane włosy.

Pamiętam:

Wczoraj spadł śnieg, nie deszcz. Pierwszy śnieg tej zimy, a raczej jesieni.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły