Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Opowiadania :

Paralelia

Witaj Wirtualny Wędrowcze,
Jeżeli masz czasem wrażenie, że istoty które Cię otaczają są nie z TEGO świata i że wiedzą o TYM, czego istnienie Ty tylko przeczuwasz.
Jeśli w zakątkach Twojego umysłu nieustannie plącze się myśl o konieczności istnienia równolegle CZEGOŚ WIĘCEJ, niż tylko naszej rzeczywistości.
Gdy nie daje Ci spokoju świadomość niedopasowania własnej osoby do TEGO czasu i TEJ przestrzeni.
Masz chwilę?
Zapraszam dorosłych do lektury.
Zapraszam do PARALELII.

PARALELIA - fragment

Wreszcie dotarłam. W mieście było tego dnia wyjątkowo tłoczno. Wiadomo, dzień targowy. Na dodatek przyjechał sądownik Uzurpatora i do miasta ciągnęli interesanci z całego dystryktu.

Wybrałam się na targowisko po smar do cięciw i parę innych drobiazgów. Zbrojmistrz, odkąd zostawiła go Wielka Mamma, zdecydowanie za dużo w siebie wlewał, więc każdy w koszarach musiał dbać o sprzęt we własnym zakresie.

Z jednej strony uwielbiałam targowiska. Skondensowana różnorodność pobudzała wszystkie moje zmysły. Mogłabym godzinami szwendać się między stoiskami z futrami, przyprawami, ozdobami, bronią, jedzeniem, tkaninami i mnóstwem innych towarów ze wszystkich zakątków tego świata. Z drugiej strony śmierdzący tłum i ścisk nie budziły mojego entuzjazmu. Nowo zarządzone rewizje przy wejściu na plac, choć pobieżne, też nie należały do przyjemnych. Władca obawiał się mocy, a jego strach przed magią przyjmował coraz to nowe formy. Doszło do tego, że kupcy handlujący przedmiotami mogącymi mieć cokolwiek wspólnego z mocą, musieli starać się o pozwolenia na obrót towarami u lokalnych władz. Za grube pieniądze, oczywiście. Biurokracja się pasła, ludzie klęli a Inkwizycja robiła naloty na stragany. Paranoja.

Zatrzymałam się właśnie przy budzie z bursztynem, gdy na przebiegającym obok placu targowego, głównym trakcie miasta powstało zbiegowisko. Ludzie tłoczyli się, wyciągając szyje a dzieciaki właziły gdzie popadło, żeby tylko lepiej widzieć. Przepchnęłam kilka osób i po chwili i ja zobaczyłam. Całe stado. Zwieszone łby z cieknącymi oczami, skołtunione grzywy, pokaleczone pyski, boki i skrzydła spływające posoką, krwawe otarcia na pęcinach. Młode i stare.

Pegazy.

Prowadzili je żołnierze. Każda sztuka była spętana, lecz nie sznurem a metalowymi kajdanami łączącymi przednie lub zadnie kopyta łańcuchem tak krótkim, że normalny krok był niemożliwy. Niektóre olbrzymy ciągnęły skrzydła za sobą. Kilka razy miałam szczęście widzieć je na wolności, nawet w powietrzu, ale te w niczym nie przypominały tamtych dumnych i silnych stworzeń. Co chwila to unikając razów, to próbując ominąć wyciągnięte dłonie gapiów, z bolesnym rżeniem i kwikiem wpadały na siebie, bijąc skrzydłami dookoła. Dzieciak stojący obok mnie, próbował wyrwać lotkę ze skrzydła olbrzymiej, kasztanowej klaczy. Skutek był taki, że oberwał potężnym skrzydłem i wylądował w tłumie chłopaczków cisnących się za nami. Wśród przekleństw i śmiechu usłyszałam go jak złorzeczył:

-Już niedługo! Szkapy! Obrąbią wam te skrzydła przy samej dupie!

„Uroczy” smarkacz, nieprawdaż?



Wróciłam na stoisko z bursztynem z nadzieją utargowania ceny na pył szlifierski. Przydawał się do sporządzania nalewki.

- Chwała Verrii, shelmo!

- Chwała Unnie... kadecie.- odrzekła z wahaniem gruba handlarka.

Wszystkich myliła moja żołnierska tunika a ja nie zamierzałam nikogo z błędu wyprowadzać. Tym bardziej, że tłumaczenie się z mieszkania w koszarowym burdelu sytuacji nie wyjaśniało.

- Bogaty prezent dla Uzurpatora. Pewnie sądownik zabierze je ze sobą do stolicy? – zagadnęłam, mając na myśli pegazy.

- Prezent? - spojrzała pytająco - to w koszarach nic nie wiedzą?

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

- Wczoraj obwieścili „Edykt antymagiczny”. Sądownik przywiózł go ze sobą. Każde stworzenie magiczne zostanie pozbawione mocy albo uśmiercone. Ha, pegazy już nie polatają!- z miną konfidenta, grubaska obserwowała moją reakcję.

- To co się z nimi stanie?

Nie taką odpowiedź chciałam usłyszeć:

- Strzaskają im skrzydła.

Z lekka mnie zamurowało. Wstrząśnięta nie targowałam się nawet. Zapłaciłam, przypięłam torebeczkę do paska i ruszyłam przed siebie. Musiałam jak najszybciej z kimś porozmawiać.



Gospoda „Pod zdechłym Feniksem”, mimo nie najszczęśliwszej nazwy, cieszyła się dobrą sławą. Smaczna kuchnia, czyste choć klaustrofobiczne pokoiki na poddaszu a przede wszystkim brak burd wieczorami: wszystko to było zasługą Salix. To ona tu dowodziła. Piękna, choć już niemłoda, ex dziwka żelazną ręką trzymała za jaja cały miejscowy półświatek i większość nieżonatych z lokalnego oddziału ochrony miasta. Żonatych zresztą też. Przejezdni goście skorzy do bójek szybko i boleśnie przekonywali się jak na jedno jej skinienie reagują mężczyźni. Sama Salix też nie bywała bezbronna. Średniego wzrostu, mocno acz proporcjonalnie zbudowana osóbka nie stwarzała pozorów niebezpiecznej. Tak samo jak jej pogodna twarz o regularnych rysach, łagodny głos i spokój w ruchach. Nic bardziej mylącego. Była piekielnie szybka. Równie sprawnie jak do łóżka kładła facetów na łopatki, lądując im na piersi ze sztyletem wymierzonym w krtań. No co dzień cierpliwa i tolerancyjna prowadziła „Feniksa” już od jakichś dziesięciu sezonów. Wielka Mamma nigdy nie odżałowała jej odejścia z burdelu i ilekroć nadarzyła się okazja namawiała Salix do powrotu.



Wczesne popołudnie nie było porą największego ruchu w gospodzie, więc liczyłam na chwilę rozmowy. Faktycznie, wewnątrz obszernej izby pachnącej jedzeniem i takorą do fajek, przy drewnianych długich stołach siedziało tylko kilku gości a płowowłosa gospodyni stała za barem.

- Chwała Verrii, Salix. – przywitałam się sadowiąc na stołku.

- Chwała Unnie, dziewico! – rzuciła na mój widok, szczerząc zęby w uśmiechu znad polerowanej właśnie szklanicy do wina.

- Dziewictwo straciłam z Tobą, więc sobie daruj.- mruknęłam.

- Uuu, dziecinka nie ma humoru, a to czemu?

- Widziałaś pegazy? – zapytałam sięgając po miseczkę granatowych orzechów.

- A, o to chodzi. Widziałam. – odrzekła już z mniejszym entuzjazmem.

- Słyszałaś co z nimi będzie? To bez sensu... to najmniej magiczne istoty jakie znam. Nic nie czułam gdy przechodziły obok a oni tak po prostu... – moja lawina emocji runęła słowotokiem – przecież one tego nie przeżyją i dlaczego w ogóle dały się złapać? Równie dobrze można by zabić je na miejscu. Co ten Uzurpator sobie wyobraża? Co będzie następne? Mój pussoń? Bo koty nie latają? To jakaś bzdura! Co mogę zrobić? – złość zaczynała brać górę nad niedowierzaniem – A może później przyjdzie kolej na mnie? Bo jestem przebudzonym dzieckiem? Albo na ciebie? Bo nie pochodzisz z Verrunnii? – w mojej głowie pojawiały się coraz to nowe scenariusze.

Salix opierając się łokciami o blat kontuaru, spoglądała na mnie z dezaprobatą.

- Uspokój się. – odrzekła łagodnie – Nie znam odpowiedzi na wszystkie twoje pytania a złość na niewiele się tu zda. Pegazy to silne i odporne stworzenia. Amputują im skrzydła i zaprzęgną do maszyn oblężniczych. Uzurpator szykuje się na wojnę i potrzebuje pieniędzy i środków. Edykt antymagiczny to tylko kolejny pretekst.

Powoli otwierały mi się oczy. Salix nalewała mi jabłecznika i ciągnęła dalej:

- Dziewczyno, wiesz, że dobrze ci życzę, więc uważnie posłuchaj. W ciągu najbliższych tygodni wyjedź bez słowa z koszar. Wróć do Neztora. W jego samotni będziesz bezpieczna. Twoja zdolność odczuwania mocy i inne umiejętności mogą się przydać na froncie. Poplecznicy władcy zbierają informacje o zielarzach, znachorach nawet akuszerkach. Dziś też miałam tu jednego, który pytał o kręgarza lub kogoś kto umie składać kości.

Słuchałam, po raz kolejny doceniając bystrość jej umysłu.

- A przy okazji mogłabyś obejrzeć jednego z moich pomocników. Ma coś z ramieniem.

Potrzebowałam zajęcia, żeby choć na chwilę pomyśleć o czymś innym. Nastawiłam dzieciakowi zwichniętą rękę a później całe popołudnie i wieczór przegadałam z Salix. Opowiadałam o ostatnim romansie Wielkiej Mammy, o tym, że Mala jest w ciąży a Ignes rzuca burdel i wychodzi za mąż za pomocnika koszarowego kowala. Gospodyni miast serwować dania, serwowała nowinki z życia miasta i swoje osobiste obserwacje. Do pokoju na poddaszu ruszyłam dopiero gdy pijani Halungowie, z ich żeglarską fantazją, zaczęli się przystawiać.



Schody skrzypiały cicho, gdy zmęczona człapałam na górę, odpinając pas z bronią i sakiewkami. Pokoik, ten sam co zawsze, z jednym oknem, znajdował się na końcu ciemnego korytarza. Marzyłam o łóżku. Otwarłam drzwi i weszłam. Pachniało drewnem, krochmalem i... czymś jeszcze. Nim to sobie uświadomiłam, zrozumiałam.

- Witaj purpurooka. - niski głos zamruczał mi wprost do ucha. Czułam przy twarzy jego oddech, równie wyraźnie jak ostrze noża na gardle i rękę wykręconą za plecami mocnym chwytem. Pachniał zieloną soczystą trawą i deszczem.

- Kimkolwiek jesteś, kiepskie to powitanie, które od noża przy gardle zaczynasz. - Pas z nożem ciągle trzymałam w dłoni.

- Przecież się znamy. - odparł. Miałam wrażenie, że mnie obwąchuje.

- Więc pokaż mi swą twarz i powiedz czego chcesz. - rzuciłam, grając na czas. Zdobiona pochwa pod ciężarem całego pasa powoli zsuwała się z ostrza. Zdecydowanie za wolno.

- Potrzebuję pomocy... – mówiąc te słowa obrócił mnie zwalniając uchwyt i pchnął pod ścianę. Szarpnęłam się a on doskoczył, jednocześnie wchodząc mi na ostrze, które tnąc tkaninę spodni zatrzymało się w pachwinie. Po mojej szyi także ciekła krew.

- Teraz na pewno będzie ci potrzebna. – odpowiedziałam lekko naciskając.

- Sss... zimne... - zasyczał przez zaciśnięte zęby. Skrzywił się ale nie zamierzał zabrać noża z mojego gardła. Patowa sytuacja. Jego twarz na moment wychynęła z mroku, wpadając w smugę księżycowego światła. Wystające kości policzkowe, prosty nos, wysokie czoło, czarne, mocno kręcone, długie, związane na karku włosy, duże, ciemne oczy i śniada cera. Elm. Na dodatek znajomy. Bardzo znajomy Elm...

- Czy możesz mi wreszcie wyjaśnić, co ty wyprawiasz, Karakalu?! I zabierz w końcu ten przeklęty tasak! – napięcie znalazło ujście w słowach.

- Nie wiedziałem czy zechcesz mnie wysłuchać. – odparł półgłosem, cofając rękę i ostrożnie odsuwając się ode mnie. Piekła mnie rana na szyi, ale wreszcie mogłam oddychać.

- I prawidłowo! Po tym w jaki sposób ostatnio zniknąłeś mógłbyś dla mnie przestać istnieć! – wywarczałam.

- Miałem swoje powody. – akcentował każde słowo. Żadne z nas nie wypuściło jeszcze broni z rąk.

- Zawsze masz! Tylko, że czasem mógłbyś o nich uprzedzić! Żałuję, że cię wtedy poskładałam! – piekliłam się dalej, wygrażając mu nożem. Podszedł, chwycił mnie za nadgarstki i pocałował.

- Nie żałujesz. – wymruczał, między jednym pocałunkiem a drugim – Nigdy nie żałowałaś...

Mój nóż wylądował na drewnianej posadzce, jego ostrze przecinało sznurówki mojej kamizeli.

Miał pieprzoną rację...



Jego brązowe ciało połyskiwało w skąpym świetle. Mięśnie na grzbiecie delikatnie drgały pod moimi palcami, gdy kąsałam go w kark, zanurzając twarz w czarnych kędziorach pachnących wiatrem, wilgocią i zielenią. Siedząc na poduszkach za jego plecami i oplatając go nogami, bawiłam się płatkami jego uszu, na przemian całując, liżąc i gryząc. Jego ciało płonęło, parząc moje sutki i wnętrze ud. Chciał się obrócić by mnie dotknąć, wziąć tu i teraz. Powstrzymywałam go a on ulegał, poddając się ponownym pieszczotom. Objęłam jego pierś i pociągnęłam ku sobie. Odchylił się do tyłu, opierając na rękach i położył głowę na moim ramieniu. Widziałam go całego: półprzymknięte powieki, rozchylone piękne wargi, kształtny tors i pulsujące pożądaniem podbrzusze. Polizałam swoje wnętrze dłoni i delikatnie musnęłam jego wierzchołek. Gwałtownie wciągnął powietrze, gdy przeszedł go dreszcz pierwszego dotyku. Jedną ręką gładziłam jego brzuch, drugą pieściłam męskość. Jego wilgoć mieszała się z moją śliną. Oddychał nierówno, momentami wstrzymując oddech.

Naraz uniósł głowę i spojrzał na mnie rozszerzonymi źrenicami. Półobrócił się i pocałował. Mocno, głęboko. Opierając się na jednej ręce drugą ściągnął mnie z poduszek, delikatnie sadzając przy swoim boku. Jego dłonie o długich palcach błądziły po moim ciele i odnajdywały coraz to nowe rozkoszne miejsca. Uwielbiałam jego zdecydowany dotyk, gdy tak głaskał i gładził moją skórę. Rozpalał mnie powoli, metodycznie. Całował ranę na szyi a za chwilę podgryzał. Drażnił mokrymi palcami sutek, by za moment zachłannie objąć całą pierś. Wodził dłonią po udzie, po to by wbić palce w pośladek. Przytrzymywał mi ręce nie pozwalając się dotknąć. Zaczynałam się zatracać. Jego język owijał się wokół mojej brodawki a dłoń zsuwała się po moim brzuchu. Już nawet nie potrzebowałam tej pieszczoty. Chciałam, musiałam poczuć go wewnątrz. Tu. Teraz. Natychmiast. Byłam mokra i śliska, więc gdy otwarł mnie niczym muszlę zamruczał jak kot. Osuwając się na poduszki czułam jego chłodne, silne palce wsuwające się w moje gorące, falujące wnętrze. Cała zmieniłam się w dotyk. Całe moje czucie skupiło się w jednym miejscu. Nawet jego usta na moim brzuchu były tylko dodatkiem. Doskonale o tym wiedział. Uniósł głowę i napawał się widokiem mojego prężącego się ciała, nieustannie mrucząc. Jego pieszczota powodowała, że wiłam się w pościeli to napierając na niego to odsuwając się.

- Chodź już... – udało mi się w końcu wychrypieć, między jedną falą rozkoszy a drugą.

Przyklęknął wtedy między moimi udami i unosząc za biodra, przyciągnął moje ciało na spotkanie swojego pożądania. Wszedł we mnie mocno, z zachłannością nowicjusza i wprawą weterana niejednej łóżkowej wojny. Zastygliśmy na moment w bezruchu, by poczuć się całością: on klęczący z głową odrzuconą do tyłu, ja leżąca z dłońmi wbitymi w pościel. Opadł na mnie miękko, jak przystało na kota. Przykrył swoim ciałem, którego ciężar tak lubiłam czuć i ukrył twarz w zagłębieniu mojej szyi. Wsunął ręce pod moje plecy. Poruszał się we mnie mocno i miarowo, prawie nie wychodząc. Czułam każdy fragment jego ciała, Zaplotłam stopy na jego plecach i rozchyliłam uda. Mógł ze mną zrobić co chciał - ufałam mu. Stopniowo poruszał się coraz szybciej, uderzając coraz mocniej. Łuk jego grzbietu lśnił od potu, podobnie jak moja pierś. Instynktownie dopasowywałam się do jego ruchów.

Współgraliśmy, współistnieliśmy. Jedni w ruchu, oddechu i czuciu. Szybciej i mocniej we wspólnym dążeniu do celu. Mój świat eksplodował cudownym dreszczem wzdłuż kręgosłupa, mającym swój początek w drżących skurczach mojego wnętrza. Fala gorąca rozlała się po ciele, a serce szaleńczo łomotało. Wyłam z rozkoszy. On również dochodził. W jego piersi narastał pomruk a ciało drgało spazmatycznie. Aksamitne mleko Karakala wypełniło moje podbrzusze. Poczułam jego zęby na ramieniu. Tak tłumił swój krzyk.

O tym, że mam go wysłuchać „przekonywał” mnie tamtej nocy jeszcze dwa razy.



Późnym rankiem obudziły mnie hałasy dochodzące z kuchni. Kocura nie było. Pościel po nim zdążyła wystygnąć, tak jak krew na ostrzu mojego noża. Ubrałam się szybko, klnąc na poprzecinane rzemyki. Byłam cholernie niewyspana, pogryziona, ranna i głodna jak verhena. Nogi same niosły do kuchni. Gospoda pracowała pełną parą: nieźle zaspałam. Gruby, łysy kobolt i dwójka pomocników uwijali się jak w ukropie. Nie chcąc przeszkadzać, ukroiłam sobie wielką pajdę chleba ze smalcem i wkomponowałam się w ciepły kąt przy piecu. Salix w pełnym pędzie, między jednym zamówieniem a drugim, zdążyła rzucić:

- Na Yawę! Niezły musiał być ten Elm, bo wyglądasz jak półtora nieszczęścia!

Taak, na jej obiektywną opinię zawsze mogłam liczyć.

- Dzięki Sal. – mruknęłam, gdy znikała z półmiskami w drzwiach. Przy następnym kursie dodała:

- Wyszedł rano. To on wczoraj pytał o kręgarza. – już wracała do gości.

- Wiem Sal.

- Ziele dzieciozguba masz? – upewniła się niosąc kolejne danie.

- Mam Sal.

Żując skórkę chleba zastanawiałam się dlaczego Karakal potrzebował moich umiejętności. Miałam się z nim spotkać półtora dnia drogi na południe od miasta, w ostępach Królewskiej Kniei.

- Czegoś jeszcze ci potrzeba?

W tok moich rozmyślań wdarło się pytanie gospodyni. Ujrzałam nad sobą jej zatroskaną twarz.

- Tak. Prowiantu na trzy dni. No i balii ciepłej wody. Królestwo za kąpiel! – ciągle czułam na sobie zapach mężczyzny, a perspektywa zimnych strumieni w ciągu najbliższych dni nie napawała radością. Brak pewnych wygód XX wieku ciągle doskwierał mi w tym świecie. Salix klepnęła kobolta w ramię i na migi wytłumaczyła mu moją prośbę. Niesłyszący kucharz szykował dla mnie podróżne żarcie, a ona zaprowadziła mnie do swojej prywatnej łazienki. Ta kobitka zawsze lubiła luksus.



Przed wyruszeniem na południe miałam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Musiałam dostarczyć raport Borgena dla lokalnych władz. Kapitan miał w zwyczaju robić to osobiście, czasem jednak, jeśli akurat nic się nie działo i raport nie zawierał żadnych rewelacji z życia koszar, posyłał kadetów.

Tego dnia w mieście było spokojniej i luźniej. Nareszcie. Bruk zdążył już przeschnąć po nocnym deszczu, chociaż tam gdzie kostki nie było, słońce ciągle przeglądało się w kałużach. Smrodek ludzkiego skupiska był mniej uciążliwy. Ludzie przemykali ulicami do swoich spraw w pośpiechu, ale bez owego rozgorączkowania, jakie zwykło im towarzyszyć w dni targowe. Tu i ówdzie w murowanej dzielnicy, bliżej centrum, dobrze sytuowani staruszkowie, zapewne ex kupcy, wygrzewali się na ławeczkach. Nie musieli pracować. Dalej od centrum, zwłaszcza za murami i palisadą, żyło się zgodnie z zasadą „kto nie pracuje, ten nie je”. Tam też rzadko widywało się starców, za to częstym widokiem bywali malcy taszczący kosze, pakunki, pilnujący rodzeństwa lub zwierząt. Tylko najmłodsi posiadali przywilej zabawy i po deszczu korzystali z niego namiętnie, taplając łapkami w kałużach i błocku.

Spieszyłam się. Chciałam oddać raport i wyruszyć jeszcze przed południem. Podążyłam więc do ratusza główną arterią miasta. Szeroka na dwa wozy, brukowana ulica była kanałem przepływu wszelkiej informacji. Kto przy niej mieszkał mógł obserwować konnych kurierów, osobistości przybywające do miasta, karawany, kupców, obwoźnych kuglarzy, wojskowych i dostojników Inkwizycji i całe mnóstwo innego tałatajstwa ciągnącego do urzędów. Sprawę raportu załatwiłam w tempie ekspresowym, bez zbędnych formalności. Nawet hasła nie musiałam podawać, bo Kapitan uprzedził, że raport przyniesie kobieta-mieszaniec-kadet. Jakże miło z jego strony. Chyba powinnam mu podziękować za tak malowniczy opis mej osoby.



Wracałam tą samą drogą. Byłam już w połowie miasta, gdy poczułam drżenie pod stopami. Wibracje narastały.

- Co na Yawę?!- rozglądałam się dookoła, podobnie jak ludzie wokół mnie. I wtedy ujrzeliśmy za naszymi plecami: chmurę kurzu, gigantyczny obłok pyłu. Do tego ten wzbierający huk, niczym schodząca lawina. Na moment wszyscy oniemieli, później rozpętało się piekło. Ludzie krzyczeli i uciekali w panice, konie nie słuchały woźniców, wozy zawracały, wpadały na siebie. Fala kurzu i grzmotu poruszała się szybko, przybierając na sile wraz ze zmniejszającą się odległością. Biegłam co sił w nogach, bo odcinek na którym się znajdowałam nie miał bocznych uliczek. Cokolwiek to było, zmiotłoby mnie jeśli nie znalazłabym jakiegoś uskoku, odnogi. W ostatniej chwili wpadłam na mały placyk z ozdobną studnią pośrodku. Oparłam się o mur, ledwo łapiąc oddech. Tego, co wtedy ukazało się moim oczom, nie zapomnę do końca ani jednego ani drugiego życia.

Pandemonium.

Chmura pyłu okazała się być stadem oszalałych z przerażenia koni. Tratowały wszystko na swej drodze: człowiek, zwierze, wóz. Nic nie stawało im na przeszkodzie. Galopowały w ślepym pędzie, pełne trwogi. Spanikowane, wściekle parły do przodu, połykając przestrzeń. Rozdęte chrapy, napięte szyje, błyskające białka oczu, płaty piany po bokach – definicja prędkości i... strachu. Spod tylu kopyt nikt nie mógł ujść żywy- czego nie potrafiły przeskoczyć strzaskały na drzazgi. Co tak przeraziło ten tabun? Dlaczego gnały na oślep?

Po dłuższej chwili grzmot kopyt zmienił brzmienie. Wypatrywałam oczy, próbując dojrzeć cokolwiek w tej powodzi końskich grzbietów i pyłu. Dudnienie stało się bardziej regularne, usłyszałam dziwny szum. Potem spostrzegłam... skrzydła. Wielkie, czarne i szeroko rozpostarte a pod nimi pegaza o błyszczących oczach, szerokiej, mocnej piersi i niczym nieskrępowanych kopytach.

Potęga w ruchu.

Olbrzym łatwo przesadził wóz, z gracją lądując za przeszkodą. Pędzle sierści przy pęcinach migały coraz szybciej, kopyta rwały bruk. Gdy wysforował się przed inne, zaczął uderzać skrzydłami, które teraz swą rozpiętością dorównywały szerokości ulicy. Wzbił się sprawnie, podkurczając kopyta. Po nim wzlatywały następne.

Zrozumiałam dlaczego nie uciekały, gdy je prowadzono: potrzebowały olbrzymiej przestrzeni by nabrać rozpędu.

Niektóre giganty próbowały startować, ale uszkodzone skrzydła nie chciały słuchać. Biegły więc dalej za końmi. Jakież było moje zdumienie, gdy na kilku z takich okaleczonych olbrzymów ujrzałam ludzi. Zakapturzeni jeźdźcy, wczepieni w pegazie grzywy, siedzieli między łopatkami zwierząt, mając skrzydła pod kolanami. Poganiali stworzenia do szybszego biegu krzykiem i uderzeniami pięt. Wtem usłyszałam wysokie, jodłujące zawołanie któregoś z nich.

Znałam tylko jednego człowieka, który w ten sposób wieścił zwycięstwo.

Był to pewien Elm, któremu byłam potrzebna półtora dnia drogi stąd, gdzieś w Królewskiej Kniei.



Autor: Horsea
Komentarze
Horsea : No proszę! Chwilę Konika nie było i tysiączek odwiedzin opowiadanku...
TheMaskAndTheMirror : ..piramidalnie zajebiste, prawda? ehhh, chciałoby się przeczytać WIĘCE...
TheMaskAndTheMirror : Z absolutnym zachwytem i pełna podziwu: dla stylu, barwności opisu, soc...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły