Coraz dłuższe te płyty Dream Theater. Na czwartej z nich „Falling Into Infinity” czas trwania ociera się już prawie o osiemdziesiąt minut. No, jak się umie grać to się gra. Z drugiej jednak strony są tacy, którzy znajdą tu dłużyzny, a nawet całe niepotrzebne numery. Dream Theater nabrał bowiem takiego bardziej łagodnego i potulnego oblicza w czym podobno dopomogła wytwórnia EastWest, chcąca wynieść swój produkt na komercyjne szczyty. Efekt wyszedł nieco kontrowersyjnie, lecz… jak się umie grać to się gra.
Po dwóch bardzo technicznych albumach i zmianie personalnej zespół chyba spróbował wprowadzić coś nowego do swojej muzyki. Już pierwszy utwór na płycie wprowadzić może starych fanów w niepokój! Niby dalej słychać, że zespół grać potrafi, ale same kompozycje stały się lżejsze, bardziej piosenkowe i melodyjne, ale "progmetal" został zakopany 6 stóp pod ziemią. Mamy tutaj kilka ballad - jedne lepsze, drugie gorsze, w tych nie-balladowych numerach pojawiają się bezsensowne gonitwy instrumentalne, Petrucci nic ciekawego nie pokazuje, LaBrie też nie, a Sherinan męczy keyboard, gra sola, z których nic nie wynika.