Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Strange Clouds i Get Your Gun - Fort Colomb, Poznań (27.10.2017)

Fort Colomb, Get Your Gun, Strange Clouds, stoner rock

Jak wiele w życiu zawdzięczamy przypadkowi, karmie, boskiej opatrzności czy przeznaczeniu przekonałem się w piątek, wieczorową porą, kiedy na miękkich nogach opuszczałem poznański Fort Colomb. Nie była to tym razem sprawka podstępnie przenikającego do krwiobiegu alkoholu, ani innych substancji psychoaktywnych. Takie wrażenie wywarł na mnie koncert, który o mały włos nie doszedłby do skutku.

Pierwotnie wydarzenie miało odbyć się w klubie U Bazyla, jednak na kilka dni przed gruchnęła wiadomość, że koncert odwołano. Na szczęście udało się znaleźć inną miejscówkę, co było pierwszym przejawem interwencji sił wyższych. Drugim był fakt, że na tym koncercie ostatecznie się pojawiłem. Jeszcze o 19.00 miałem sobie koncert odpuścić, ale przypomniała mi się maksyma kolegi, który takie sytuacje kwituje jednym, trafnym zdaniem: „odpuszczanie koncertów jest objawem starości”. Raz jeszcze postanowiłem udowodnić sobie i światu, że siwy włos na mej skroni to tylko nieszczęśliwy zbieg genów. Tak zmotywowany czym prędzej pospieszyłem do Fort Colomb – miejsca, którego dotychczas nie kojarzyłem nawet z nazwy.

O 19.40, przekonany, że nie zobaczę już całego występu Strange Clouds wpadłem do klubu i lekko się zdziwiłem. Niewielki bar znajdujący się naprzeciwko wejścia obsadzony był przez młodszą i starszą młodzież popijającą piwo. W jednej części sali stoliki obsadzone przez piwoszy oraz duży telewizor z transmisją meczu Śląsk Wrocław-Pogoń Szczecin (notabene to co zrobił Rumun grający w defensywie Portowców przy pierwszym trafieniu robaka woła o pomstę do nieba). Nad barem drugi odbiornik z tym samym meczem. Nigdzie miejsca, w którym ktokolwiek mógłby zagrać cokolwiek, chyba że Irek Dudek na swojej harmonijce koncert akustyczny. Na szczęście okazało się, że dobrze trafiłem jeśli chodzi o szerokość i długość geograficzną, nie zgadzała się tylko głębokość, bowiem cała impreza zorganizowana została w katakumbach tego klubu, do których prowadziły wąskie, kręte schody. Kiedy dotarłem na miejsce kilkadziesiąt osób stało lub siedziało w różnych miejscach klubu popijając i gaworząc. Pod sklepieniem, w przeciwległej do wejścia sali ustawiony był sprzęt świadczący o tym, że tym razem dobrze trafiłem. W rogu, bezpośrednio przy wejściu,  siedział kolega odpowiedzialny za „sklepik” zespołów występujących tego dnia i jednocześnie rozprowadzający bilety na wydarzenie. Po zakupie biletu, co potwierdzone zostało przybiciem pieczęci na mym przedramieniu, i szlachetnego trunku w kolorze bursztynu udałem się w okolice sceny (czyli przeszedłem jakieś dziesięć kroków w głąb dzięki czemu zespół, który szykował się do występu miałem na wyciągnięcie ręki).


Panowie ze Strange Clouds po krótkich przygotowaniach zajęli swoje miejsca na scenie, na oko każdy miał około 1,5 m² powierzchni na głowę, i rozpoczęli występ. Nie będę udawał, że znam ich dorobek. W każdym razie publiczności występ się podobał, co nie dziwi, bo całkiem fajny rock, któremu najbliżej było do stonera, młodziaki zagrali co najmniej dobrze. Uwagę publiczności szczególnie przykuwał basista, który strojem, posturą i sposobem poruszania  na scenie przypominał Flea z Red Hot Chili Peppers. Dawało to dodatkową energię muzyce, która bujała na tyle, że nawet taki sztywniak jak ja pokiwał się trochę przy tych dźwiękach. Uradowana publika skutecznie wymogła bis, po którym zespól podziękował i zwolnił miejsce gwieździe wieczoru. Jedynym mankamentem tego występu, który trochę mnie niepokoił, był słabo nagłośniony wokal, który ginął w natłoku pozostałych instrumentów. Tu naszła mnie refleksja, że może nie być dobrze, bo po kilku fragmentach z repertuaru Duńczyków wiedziałem, że Get Your Gun bez dobrego wyeksponowania wokalisty będzie niczym reprezentacja Polski bez Lewandowskiego.


Kiedy na scenie zaczęli instalować się chłopaki z Get Your Gun okazało się, że są to ci panowie, których na górnej kondygnacji kilkakrotnie mijałem. Brodaty lider i wokalista wciąż w prochowcu, a pozostali muzycy przyodziani na czarno. Czuć było lekką hipsterkę, ale jak to mówią nie oceniaj póki nie usłyszysz. Z pietyzmem zaczęli dostrajać swoje instrumenty i przygotowywać cały sprzęt. Zdziwiłem się, że przygotowywało się czterech młodzieńców wszak wszelkie źródła donosiły o trzyosobowym składzie, ale widocznie dobrali kogoś do składu koncertowego. Po około 15 minutach Andreas Kildedal Westmark przywitał się z publicznością i rozpoczął się show. Już pierwsze dźwięki przyprawiły mnie o ciary, których od lat nie doświadczyłem na koncercie. Kiedy jeszcze wszedł wokalista, który zaśpiewał z taką ekspresją jakby miał to być ostatni koncert w życiu zacząłem nabierać obaw, że być może zrobiłem błąd nie spisując przed wyjściem testamentu. Brzmieli jakby było to preludium do apokalipsy. Kila razy ciężej niż na płytach. W tych sludgowych fragmentach dźwięk wręcz miażdżył, a jednocześnie ucho mogło wszystkie niuanse wychwycić. Zespół płynnie przechodził od jednego numeru do drugiego, nie zaprzątając sobie głowy konferansjerką. Co jakiś czas pozwalając sobie na dostrojenie instrumentów i przerwę na łyk wody. Zdarzały się też przesiadki z gitary na klawisze czy z basu na poziomy instrument strunowy, który przypominał lirę. Trochę grozy wzbudził moment, kiedy wokalista wybiegł na czołówkę z kolegą z publiczności. Na szczęście obyło się bez ofiar i rękoczynów, był to po prostu jeden z zaplanowanych momentów koncertu. Po około 75 minutach Get Your Gun podziękowali za przybycie i zeszli ze sceny. Tym razem na nic zdały się namowy na bis. A ja stałem jeszcze kilka chwil ze szczęką opadniętą do ziemi.


Reasumując był to jeden z dwóch najlepszych koncertów w moim życiu – drugim jest Tomahawk, który swego czasu wystąpił we Wrocławiu. Nie pozostało nic, jak tylko udać się do stoiska z płytami, by zakupić najnowszy wypust Duńczyków i podziękować za znakomity występ. Z długości kolejki oraz kuluarowych rozmów mogę stwierdzić, że nikt nie wyszedł z tego koncertu rozczarowany. Nie zmienia tego fakt, że wspomniane CD wydane jest w formacie, jak to określam, promującym piractwo, czyli zwykły tekturowy kołnierz, złamany na pół. Na szczęście zawartość krążka to rekompensuje.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły