Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Mike Oldfield - Tubular Bells

Jest rok 1973 na scenie progresywnego rocka pojawia się wyśmienita postać, która bez słów potrafi rozkochać w sobie publikę. Jego muzyka szybko okazuje się skomplikowanym dziełem sztuki. Już na pierwszym albumie wykonawca ten wypracowuje sobie niepowtarzalny styl. Mowa o Mike'u Oldfieldzie - znanym klasyku. Przyjrzyjmy się jego dwóm pierwszym utworom - bo właśnie tyle zdecydował się zamieścić na swojej pierwszej płycie "Tubular Bells".
Pierwsza płyta w dorobku tego artysty to najdłuższe kompozycje, jakie kiedykolwiek słyszałem (pierwsza trwa 25 minut, druga zaś nieco krócej, bo "zaledwie" 23). To muzyka niezwykle zróżnicowana, nie zabraknie w niej gitarowego grania, ale i syntezatorów, fortepianu i oczywiście tytułowych dzwonów, które wprowadzają nas w mistyczną atmosferę. Wszystko wspaniale ze sobą współgra tworząc symfonię o pięknym kształcie i zapachu. Instrumenty tulą nas do snu by za chwilę wybuchnąć tysiącami barw i zerwać nas na równe nogi.

Pierwsza część płyty zaczyna się od znanego z klasycznego filmu "Egzorcysta" standardu klawiszowego. Dalej już muzyka zabiera nas w podróż po różnych odcieniach jej dźwięków, mamy, więc delikatne solówki akustyczne, które idealnie nadają się do pisania wierszy, po za tym znajdziemy tu także szybkie przygrywki gitarowe. Słowem - istna gama muzycznych barw. Poszczególne fragmenty utworu są niezwykle rozbudowane, dzięki czemu nasze zmysły rozpalone są do granic wytrzymałości. Kompozytor potrafi stworzyć nastrój oczekiwania, a co najważniejsze nawet gdybyśmy mieli czekać na finał 8 minut, to wcale nam się nie nudzi. Najlepsza część tej piosenki, rozpoczynająca się w 19 minucie to podstawowy rytm, do którego dołączają zapowiadane uprzednio przez wykonawcę instrumenty. Na końcu na jedną melodię składa się jakieś 15 instrumentów! Ten ogrom potrafi powalić nawet najtwardszych zawodników!

Druga część płyty i jak już wcześniej powiedziałem ostatnia, zaczyna się delikatnym wstępem. Przypomina to przesuwające się z wolna obłoczki chmur po błękitnym niebie. Muzyka znowu wprowadza nas w błogi stan wyciszenia. W okolicach trzeciej minuty gitara akustyczna stara się wyrwać z tego muzycznego transu, ale reszta instrumentów nie daje jej tego zrobić, wciąż trwamy, więc w półśnie czekając z zapartym tchem na to, co się wydarzy. Okolice 6 minuty to już tylko klawisze i przygrywający im akustyk. Teraz śmiało  możemy powiedzieć, że ta muzyka delikatnością i zwiewnością przewyższa chyba każdą inną kompozycję. W pewnym momencie klawisze nabierają na mocy. Dodany bas tworzy podniosłą atmosferę. Wszystko razem brzmi niczym średniowieczna muzyka irlandzka, która choć wciąż urzeka delikatnością, to nie jest pozbawiona mocy oddziaływania. Zaczynamy zbliżać się do kolejnego finału - bębny wybijają podniosłe dźwięki, nagle wszystko zawija fortepianowa przygrywka i pojawia się zupełnie inna tonacja. Dalej to już piękna gra, w której można się rozkochać od pierwszego usłyszenia! Warto jeszcze wspomnieć o ciekawym finale, kiedy to klawisze obwieszczają koniec utworu, aż tu nagle pojawia się skoczna irlandzka melodia, porywająca do tańca, a więc album ma jak najbardziej pozytywne zakończenie!

Płynność - to chyba najważniejsza zaleta tej płyty, pomimo różnorodności instrumentów nie widać żadnych zgrzytów pomiędzy nimi, wszystko jest idealnie dopasowane, to taka wielka układanka, która bez jednego puzzla nie miałaby prawa istnieć. Klasyka taka jak Mike Oldfield nigdy nie odejdzie w zapomnienie i chociaż młodzież może nigdy o niej nie usłyszeć, to zawsze znajdzie się grono, które będzie powracać do tej płyty!

Tracklista: 

01. Part One
02. Part Two

Wydawca: Virgin Records (1973)

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły