Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Manowar - Torwar, Warszawa (16.01.2016)

Manowar, heavy metal, Joey DeMaio, Gods Of War, Fighting The World, Kings Of Metal, Warriors Of The World, The Lord Of Steel, Richard Wagner, Lemmy Kilmister, Scott Columbus

Pierwsze kroki skierowałem do stoiska z merchem, które cieszyło się dużym zainteresowaniem. Koszulki, bluzy, czapki i inne gadżety szły jak woda, ale ja rozglądałem się za płytami. A te, oprócz koncertowego DVD, były cztery: „Fighting The World”, nowa wersja „Kings Of Metal XXIV”, „Warriors Of The World” i “The Lord Of Steel”. Ponieważ do tej pory nie posiadałem tylko tej ostatniej, to nabyłem ją w przystępnej cenie 40zł.

 

Zaczęło się z parominutowym opóźnieniem. Intro i jako pierwszy „Manowar” – sztandarowy utwór z pierwszego albumu. Drugi to nowe czasy i odśpiewany chóralnie przez całą halę „Die For Metal”. Publiczność reagowała żywiołowo, ręce wojowników uniesione były w górę, a i gardeł też nie szczędzili. Frekwencja tez dopisała, golden circle i reszta płyty wypełnione były szczelnie, natomiast trybuny były mocno przerzedzone. Oczywiście ludzie zjechali się z całej Polski, a gdzieniegdzie można było usłyszeć i obce języki.

Scena była wielka, z efektownie obramowaną perkusją, specjalnymi podwyższeniami, efektami oświetleniowymi zmieniającymi się zależnie od piosenki i ogromnym telebimem, na którym były wizualizacje do części utworów. Na przykład leśna bitwa rycerzy, chyba do „Call To Arms”. Następnie „King Of Kings” znowu z „Gods Of War”, „The Dawn Of Battle” i “The Sons Of Odin”. Potem chwila oddechu, pociemniało, poleciało coś z głośników i nagle charakterystyczny wstęp do “Kings Of Metal”. Tutaj już nie wytrzymałem i przebiłem się do przodu powariować w młynie. Tak człowiek coraz więcej ma tych wiosen na karku, ale na szczęście znajdują się jeszcze jacyś rówieśnicy do rozpierduchy, bo głupio by mi było rozpychać samych nastolatków. Były i rozciągane kółka, gdzie w odpowiednim momencie wszyscy wpadali do środka i całkiem spory areał gdzie się kotłowało, a śpiewali oczywiście wszyscy: „Other bands play – Manowar kill”!

Potem był podniosły akcent, gdyż podczas solówki gitarowej, na telebimie pojawił się napis: „Fallen Brothers” i zaczęły wyświetlać się postaci opatrzone datami narodzin i śmierci. Zaczęło się od Richarda Wagnera, opisanego jako ojciec metalu, co trzeba przyznać jest dość daleko posuniętą interpretacją. Nie pamiętam wszystkich osób, którym cześć została w ten sposób oddana. Były tam osoby związane z Manowar, głównie z obsługi technicznej. Cały ten pokaz był nagrodzony nieustającymi brawami, a największe owacje wzbudziły zdjęcia Scotta Columbusa – byłego perkusisty Manowar i oczywiście Lemmiego, ukazanego na zdjęciach z członkami Manowar.

Po tym nostalgicznym fragmencie znowu zrobiło się ostro i ja też trzymałem wartę w najgorętszym punkcie podczas wykrzyczanych głośno przez wszystkich „House Of Death” i „Hail And Kill”.

Przez cały ten czas ze strony zespołu, w stronę publiczności, nie padło ani jedno słowo. Żadnego dobry wieczór, jesteśmy Manowar, miło was widzieć, zróbcie hałas i innego pierdolenia. Tylko muzyka, jeden kawałek za drugim, bez żadnych zbędnych przerw. Bardzo mi się to podobało, bo przecież nic tak nie przemówi do ludzi, jak muzyka. W końcu jednak nadszedł czas na pogawędkę, którą przeprowadził zaopatrzony w puszkę Królewskiego Joey. Dowiedzieliśmy się oczywiście, że kocha Polskę i na pewno tu wrócą. Zaleciało popeliną, ale dalej wyjaśnił, że w Nowym Jorku wychowywał się w sąsiedztwie polskiej rodziny, z która jest bardzo zżyty. W szczególności jednak odpowiadają mu polskie kobiety, których miał z dziesięć. Nie tylko są piękne, ale i bardzo mądre. Jedna na przykład poszła z nim do domu i się bzykała całą noc i to była najmądrzejsza rzecz jaka mogła zrobić. W dalszej części wyjaśnił, że Manowar oznacza: „Fuck You”. Tak więc jak idziecie ulicą w koszulce Manowar i komuś się to nie podoba to mówicie mu: „Fuck You”, jak ktoś nie lubi heavy metalu to mówicie mu: „Fuck You”. Jak ktoś nie lubi „to drink” to już cała hala wiedziała co głośno krzyknąć. Tak samo jak ktoś nie lubi „to fuck”, jak ktoś nie lubi Polski i jak ktoś nie lubi Warszawy to trzeba powiedzieć mu głośne: „Fuck You”.

Po tej dawce uprzejmości perkusja zaczęła wybijać jakże proste rytmy absolutnego hymnu heavy metalu „Warriors Of The World United”. Oczywiście zgodnie z tekstem wszystkie ręce były w górze, a cała piosenka została chóralnie odśpiewana. A potem znowu ostra jazda w postaci „Black Wind, Fire And Steel”. Byłem już trochę zmęczony i spocony, bo większość osób w koszulkach, część bez, a ja tam w bluzie i w kurtce w tym pogosie, więc kiedy z głośników poleciało „The Crown And The Ring” postanowiłem się wybić do toalety, po piwko i wróciłem na trybuny, a tu… koniec, wszyscy wychodzą.

Naprawdę spodziewałem się więcej. Słyszałem, że Manowar słynie z długich koncertów, w dodatku nie było suportów, a bilety bardzo drogie. Koncert trwał godzinę i czterdzieści minut, co nie jest jakimś szczególnym osiągnięciem. Na pewno było fajnie, ale jakoś tak wychodziłem z niedosytem. Kawałek do metra i zaraz byłem w domu. Innych czekała długa droga powrotna. Czy wracali zadowoleni? Może ktoś był, to niech napisze.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły