Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Lacuna Coil - Columbia, Berlin (20.02.2010)

W sobotę 20 lutego 2010 roku w berlińskim klubie Columbia odbył się gig mediolańskiej formacji Lacuna Coil, na którym wspólnie z moją zacną małżonką miałem okazję się znaleźć. Występ gwiazdy poprzedzony był dwoma supportami: Deadlock i Dommin. Zanim jednak mogliśmy nasze uszy poddać metalowej obróbce, trzeba było wpakować się do pojazdu mechanicznego zwanego "samochodem" i nie zważając na fotoradary pomknąć 200 km w kierunku miasta, które z pepeszą w dłoniach szturmował kiedyś mój dziadek.

Koncert zaczął się, jak przystało na niemiecki "Ordnung muß sein", punktualnie o 21.00. Columbia Club zdążył się już wypełnić fanami w różnej grupie wiekowej i to cieszy, ponieważ obecni byli tam zarówno pryszczaci nastolatkowie jak i wytrawni wielbiciele ciężkiego łomotu sprzed lat, którzy niejednego zęba zjedli na czarnym jak smoła winylu.

Przygasły światła, dźwiękowcy czynili już ostatnie szlify przed występem niemieckiego Deadlock'a wykonującego dark melodic death metal. Ci młodzi Niemcy wystartowali naprawdę ostro i widać było, że czują się na scenie bardzo swobodnie. Wyczuwało się jeszcze trochę nieokrzesaną energię emanującą z głośników, ale ta właśnie niewidzialna siła spowodowała, że już na drugim kawałku uniosły się w górę ręce zgromadzonych fanów, co w przypadku mało znanej jeszcze kapeli nie jest bez znaczenia. Bardzo dobrze wypełniały się głosy frontmanów - delikatny śpiew Sabine łagodził nieco krwiożercze zapędy pozostałej gromadki, a w szczególności Johannesa, dysponującego growlingiem, przypominającym piekielne wyziewy przesączone siarą z diabelskiego kotła. Całość zaprezentowała się nadzwyczaj okazale i po ostatnim z sześciu kawałków czuło się niedosyt. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze kiedyś potupać przy akompaniamencie tych skocznych dźwięków i Wam też polecam.

Po mocnym aplauzie i zejściu ze sceny Deadlock'a natychmiast pojawili się tam panowie przygotowujący gniazdko dla następnego supportu. Wiadomo - nie może być ani minuty opóźnienia. Szło im to nadzwyczaj sprawnie i już po chwili na wyświetlaczu pojawił się napis "Dommin". Szczerze mówiąc, zupełnie nie znałem tej kapeli wcześniej, przed wyjazdem na szybkiego przesłuchałem tylko kilka kawałków na ich myspace i zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Niestety, to co usłyszałem, nie za bardzo przypadło mi do gustu. Czterech kolesi miotało się po scenie zarzucając od czasu do czasu grzywami a ich wypociny przywodziły na myśl Elvisa tylko trochę w ostrzejszym wydaniu ... nie dla mnie! Widać było, że mój brak entuzjazmu nie był odosobniony, a koncert Dommin przeleciał jakoś tak bez echa. Trochę szkoda chłopaków, bo pewnie dali z siebie wszystko, ale znaleźli się chyba w złym na ten czas miejscu, a może to po prostu narastające emocje zgromadzonych w klubie wielbicieli włoskiego makaronu i lasagne sprawiły, że już nic się nie liczyło. 

Wszyscy czekali na gwiazdę tego wieczoru, nieliczni odważyli się wyjść "na stronę", żeby nie przegapić wstępu, wielbiciele złotego trunku dopijali go w pośpiechu, a pewnikiem co niektórzy zaczęli już wzdychać w miłosnym uniesieniu do swojej muzy, która niebawem miała pojawić się na scenie. Wszystko było już gotowe, w klubie zapanowała złowieszcza cisza, a scena spowiła się bladoniebieskim światłem, takim jak w przyszpitalnym prosektorium.

Rozległo się intro, na scenie pojawili się kolejno: Cristiano Mozzati - perkusja, Marco Biazzi - gitara, Cristiano Migliore - gitara, ale gdzie jest jeden z założycieli bandu - Marco Coti Zelati grający na basie? Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki na scenie pojawili się Andrea Ferro i zaraz za nim w radosnych podskokach charyzmatyczna Cristina Scabbia. Zaczęli jednym z bardziej przebojowych kawałków z nowego albumu - "Survive", a potem już poleciało. Na przemian mogliśmy usłyszeć niezapomniane utwory z "Unleashed Memories", "Comalies" czy oczywiście najnowszego dorobku grupy - "Shallow Life". Nie da się ukryć, że najbardziej entuzjastycznie przyjęte zostały kawałki z przedostatniego albumu "Karmacode". Uszy cieszyły w szczególności "Fragile", "Fragments Of Faith" czy oczywiście wszystkim dobrze znany "Enjoy The Silence" zagrany i wyśpiewany z takim powerem, że można było popuścić w gacie ze szczęścia.

W klubie zapanowała taka radocha, jakiej wśród powściągliwej niemieckiej publiczności trudno by szukać. Upust euforii nastąpił chyba przy wspomnianym "Fragments Of Faith", kiedy to Cristina energicznymi ruchami i podskokami zachęciła publikę do tego samego. Wszyscy podskakiwali w rytm miażdzącego uszy walca wydobywającego się z głośników jak to kiedyś robiło się przy Biohazard. Wspomnieć muszę też o niesamowitym wykonaniu "Wide Awake", kiedy to Cristina dała popis wokalny na miarę najlepszych tego świata, wierzcie mi, że kopary wszystkim opadły.

W międzyczasie okazało się że wspomniany Marco Coti Zelati doznał urazu ramienia i dlatego nie pojawił się na scenie, ale i bez niego Lacuna Coil dała radę. Ja osobiście wolę dokonania tej grupy z okresu kiedy ich muzyka rozpoznawana była jako gothic metal, ale ich niewątpliwa "amerykanizacja" niewiele im zaszkodziła. Grają po prostu inaczej, ale nadal dobrze. Berliński koncert mediolańczyków z pewnością zapadnie mnie i mojej lepszej połowie na długo w pamięci i był jednym z tych, które żałujemy kiedy się kończą. Nie byliście - macie czego żałować, a kto był ten z pewnością nie żałuje.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły