Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Devin Townsend - Ocean Machine-Biomech

Jak wyglądał rockowy świat w 1997 roku? Na pierwszych stronach gazet, w "najgłośniej" grających stacjach radiowych niepodzielnie rządził nu-metal. Death metal łapie drugi oddech za sprawą wspaniałej płyty "Symbolic". Radiohead funduje nam alternatywę najwyższych lotów pod tytułem "OK Computer". Jednak gdzieś tam w oddali, rozbrzmiewały nuty, które nie sposób było zignorować. Z swoim pierwszym solowym albumem szerszej muzycznej widowni objawił się Devin Townsend.

Dziwny to debiut i to nie tylko ze względu na enigmatyczny tytuł płyty. "Ocean Machine-Biomech" to ponad godzina okołoprogresywnego grania, jak na pierwszy pełnometrażowy album jest to "zabieg" co najmniej zuchwały. Nasz sympatyczny Kanadyjczyk wyszedł widocznie z założenia: "kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa", mało tego nagrał krążek dojrzały, uduchowiony, z świetnie dobranymi środkami ekspresji. Townsend nie wydziera się tutaj jak nastolatek, jego głos nabiera głębi, świetnie kontrolując melodie.

W sferze kompozycji muzycy, którzy wspierali lidera, a więc basista JR Harder i perkusista Marty Chapman nie starają się uciekać daleko poza progresywno-metalowe inspiracje, ale za to bardzo dobrze panują nad muzyczną materią. Utwory posiadają sztywny muzyczny kręgosłup, zbudowany na konkretnym pomyśle sekcji rytmicznej, co wyklucza bezcelowe przeciąganie improwizacji. Żeby była jasność na "Ocean Machine-Biomech" mamy do czynienia, przeważnie z kompozycjami dłuższymi niż piosenkowe standardy. Muzyka jest wyjątkowo przestrzenna, niezwykle relaksująca, pełna klawiszowych akcentów, łamanych rytmów połączonymi niekiedy z cięższymi metalowymi brzmieniami. Całość spowija atmosfera tajemniczości, niepokoju ocierająca się miejscami o klimat Pink Floyd.

Pierwszy utwór na płycie "Seventh Wave" to świetna wizytówka całości. W jego pierwszej fazie subtelny, choć nieco podniosły śpiew Townsenda przy akompaniamencie reszty wprowadzi nas w istny błogostan. Z wolna narastające napięcie i dynamika wzmaga dramaturgie, aż dochodzimy do momentu kulminacyjnego zakończonego solówką. Kolejny utwór "Life" krótki zwięzły, zapadający w pamięć motyw gitarowy z intrygującą elektroniką. To bardzo zróżnicowany album. Tak jak już wspomniałem odnajdziemy tutaj kilka kompozycji o ciężkim brzmieniu gitar chociażby taki - "Regulator", który powinien ucieszyć miłośników Dream Theater. Nieocenionym składnikiem całości są pięknie brzmiące solówki gitarowe ("Funeral", "Greetings"). Niestety obecność niektórych dźwięków jest trudna do wytłumaczenia, z drugiej strony przy tak długim materiale było to trudne do uniknięcia. Na całe szczęście są to bardzo krótkie fragmenty. Na najwyższą uwagę zasługują przede wszystkim dwa ostatnie utwory - "Bastard" i "The Death Of Music", które razem tworzą ponad dwudziestominutową suitę, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Choć pierwszy kontakt z tymi trzynastoma nagraniami nie wspominam zbyt dobrze, to teraz mając bagaż muzycznych doświadczeń, wiem że muzyka zawarta na "Ocean Machine-Biomech" płynie prosto z serca tego Kanadyjskiego geniusza. Płyta z każdym kolejnym przesłuchaniem nabiera głębszego sensu, którego tak bardzo brakuje w dzisiejszym progresywnym światku. 73 minuty muzyki, którą się przeżywa, a nie tylko słucha.

Tracklista:

01. Seventh Wave
02. Life
03. Night
04. Hide Nowhere (Sister)
05. Sister
06. 3 A.M.
07. Voices In The Fan
08. Greetings
09. Regulator
10. Funeral
11. Bastard
12. The Death Of Music
13. Thing Beyond Things (Bonus Track)

Wydawca: Orchard Records (1997)

Komentarze
RavenInFire : A ja myslalem ze tą płytą zycia jest "Ki" a nie "Biomech" och, to sie pomyl...
Harlequin : Moją jest od kilku lat i niech tak zostanie ;-) "Pseudoprogindustrialmetal" na Oce...
DEMONEMOON : Świetna płyta,nie znam twórczosci TOWNSENDA,ale z tego co słysza...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły