Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Anaal Nathrakh - Eschaton

Anaal Nathrakh, Eschaton, Shane Embury, Napalm Death, grindocre

Uuugh! Ja pierdolę co tu się dzieje. To jest szał. Totalne potępienie, egzogeneza dewiacji, apogeum masakry, apoteoza przerażenia, kwintesencja zastraszenia. To co wyprawia Anaal Nathrakh na swojej trzeciej płycie „Eschaton” nie mieści się w muzycznej skali, wymyka się wszelkim porównaniom, nie znajduje odzwierciedlenia w języku mówionym. To nie jest ludzkie, to nie jest ziemskie. To jest apokalipsa. To koniec wszystkiego.

Zamykam oczy, staję nad przepaścią świata i rzucam się w wir chaosu. Odtąd będę spadał w wielu kierunkach jednocześnie, targany bezlitosnymi i nieskoordynowanymi prądami, uderzany ze wszystkich stron niezliczoną ilością paranoidalnych bodźców, zamotany w nieskończenie poplątanej, rzeźnickiej macierzy, gdzie czasoprzestrzeń załamuje się i przybiera zupełnie nierealną i niespotykaną we wszechświecie formę. Mój mózg się gotuje i rozpada na miliardy małych cząsteczek, które zaczynają krążyć w nieznanych kierunkach i powodować nieokiełznane wariactwo. Nikt nie jest w stanie wyjść cało ze zderzenia z ta materią. Nikt nie jest w stanie przeciwstawić się temu koszmarowi.

Na basie gra tu Shane Embury z Napalm Death i to właśnie bas zaczyna tą niebotyczną jatkę. Ale to tylko moment. Choć bas jest tu niebywale ważnym instrumentem, druzgoczącym i powodującym lawinę zniszczeń, to Anaal Nathrakh naciera całymi siłami i nie pozwala ani przez moment na jakikolwiek przestój czy choćby zwarty riff. Sztorm, który się rozpętuje jest nieobliczalny, burzliwy i bardzo dynamiczny. Wszystko dzieje się niezwykle szybko, uderza z wszystkich stron i urywa głowę przy samych palcach od nóg. Człowiek jest całkowicie bezwładny i niezdolny do choćby najmniejszej reakcji. Jest jak porwany przez falę tsunami.

A spośród wrzasków, krzyków, ryków i całej palety obłąkańczych jęków, na tle terrorystycznej perkusji i kruszących mury gitar, wyłania się melodyjny chórek. To niewiarygodne, że ktoś sobie po prostu stoi i tak beztrosko śpiewa. Jak gdyby nigdy nic. Ten refren w „Between Shit And Piss We Are Born” to jest coś niesamowitego, podobnie zresztą jak w ten w „When The Lion Devours Both Dragon And Child” i zawodzenie w „Timewave Zero". Potworne są psychopatyczne wrzaski i pomruki w "The Destroying Angel", a grindcoreowe kwiki w "Waiting For The Barbarians" dziesiątkują człowieka i go rozjeżdżają niczym czołg. A wszystko to jest doskonale zagrane i poukładane. Jest wyborne. Autodestrukcja do kontemplacji, którą zwyczajnie można się delektować.

Innym wymiarem inercji jest ostatni „Regression To The Mean” – jedyny wolny, ale niezwykle ciężki i bezduszny numer. Faktycznie ten regres jest katastrofalny i dręczący nie mniej niż cała uprzednia zawartość płyty.

A gdy ustają ostatnie dźwięki człowiek nadal siedzi otumaniony, wdzięczny opatrzności, że jednak zdołał wyjść z tego w miarę cało. Nawałnica była krótka, ale tak potężna, że dookoła nie zostało nic. Nic.

Tracklista:

1. Bellum Omnium Contra Omnes
2. Between Shit And Piss We Are Born
3. Timewave Zero
4. The Destroying Angel
5. Waiting For The Barbarians
6. The Yellow King
7. When The Lion Devours Both Dragon And Child
8. The Necrogeddon
9. Regression To The Mean

Wydawca: Season Of Mist (2006)

Ocena szkolna: 5

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły