"Black Hand Inn" było płytą bardzo ważną w dorobku grupy - nie dość, że odzyskała dobrą reputację nadszarpniętą przez "Pile Of Skulls" to jak na heavy metal był to instrumentalny, a zwłaszcza gitarowy wyziew. Muzykom chyba tak bardzo spodobała się ta koncepcja, że nagrali album, który w moich oczach budzi kontrowersje.
Nie ma chyba zespołu, który mając w dorobku więcej niż dwie płyty nie posiadałby jakiejś słabszej pozycji. W twórczości Running Wild jedną z nielicznych takich pozycji wydaje mi się być właśnie "Pile Of Skulls", które okazuje się być najsłabszą płytą zespołu od czasów kiepściutkiego "Under Jolly Roger".
"Blazon Stone" obok "Death Or Glory" bardzo często wymieniany jest jako najlepsza pozycja w dorobku tej niemieckiej formacji. O ile "Death Or Glory" nazwałbym płytą "tylko" dobrą, o tyle omawiane tu wydawnictwo rzeczywiście wydaje się być szczytowym osiągnięciem zespołu, oraz kamieniem milowym w heavy/powermetalu.
Płyty "Under Jolly Roger", a zwłaszcza "Port Royal" wywindowały Running Wild na szczyty popularności heavy metalu. Zaledwie rok trzeba było czekać na następcę wspomnianego "Port Royal". Wielkiej rewolucji nie było, a Rolf Kasparek poszedł po prostu za ciosem.
Patrząc na kolejne płyty Running Wild można odnieść wrażenie, że z płyty na płytę formacja coraz bardziej zamykała się w ramach heavy/power metalu. Nic więc dziwnego, że coraz mniej osób postrzegało zespół jako objawienie, a coraz więcej jako kolejnego reprezentanta tego gatunku.
To już dwie dekady minęły od ukazania się jednej z najlepszych heavymetalowych płyt wszechczasów. Choć przyjęło sie mówić, że Running Wild od zawsze grał to samo, to okaże się ono kłamstwem, gdy spojrzymy na rozwój zespołu w początkowym okresie. EPka "Death Metal", oraz debiutancki krążek "Gates To Purgatory" nie stroniły od szatańskich tekstów i thrashowych dźwieków.