Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Peaches - Eter, Wrocław (10.10.2014)

Peaches, electro, Eter, Avant Art Festival, electroclash

Peaches nie pasowała mi za bardzo do programu żadnego z dwóch festiwali, które wspólnie zorganizowały jej koncert. Zbyt popularna na zapraszające głównie niszowych artystów Avant Art. Zbyt rozrywkowa na krążące między eksperymentami a instrumentarium muzyki poważnej World Music Days. Co w niej więc takiego niezwykłego, poza genderową otoczką? Miałem się przekonać, że sporo.

W obcisłym, cielistym kostiumie, w którym wkroczyła na scenę, każdy z jej licznych rozkroków wyglądał efektownie. W trakcie trwającego ponad półtorej godziny koncertu ani razu nie przeszło mi przez myśl, że artystka ma już prawie 46 lat. Gdyby ktoś mi o tym powiedział, wątpiłbym w prawdziwość tych słów. Kanadyjka tryskała energią. Nie traciła czasu na powolną, stopniową rozgrzewkę. Raz włączona muzyka już prawie nie cichła - jedne kawałki zwykle przechodziły płynnie w następne. Z ust wokalistki-didżejki padła parę razy nazwa miasta, a także zachęta do skakania. Młodzieżowo wyglądała też dzięki iPhone'owi, którym natrzaskała podczas swego występu mnóstwo zdjęć, poczynając od selfie na tle publiczności. Godne pochwały, że show nie traciło przez to tempa. Przeciwnie - robienie przez Peaches fotek dobrze się we wszystko, co się działo na scenie, wpasowało, m.in. dzięki widocznej na twarzy i w ruchach piosenkarki dzikiej pasji.

Po "Serpentine" do akcji wkroczyły dwie pozostałe artystki - tancerki Ginger Synne i Frau Pepper. Podczas swego pierwszego wejścia ubrane w mundury, wykonujące ruchy robotów, ignorowały Peaches śpiewającą do nich "Talk to Me". Niezainteresowane konwersacją opuściły ją. Wokalistka, znowu sama, sięgnęła po starszy materiał. Wykonując "Lovertits" zdjęła z siebie wielką, czarną perukę zakrywającą jej plecy i twarz oraz wystające z niej naramienniki z czaszkami. Więcej pokazały też tancerki. Wróciły w zupełnie innych strojach, by na długim stole, na środku którego Peaches miała rozłożony swój didżejski sprzęt, zaprezentować coś w rodzaju poskramiania lwa, zwieńczone dosiadaniem jednej przez drugą. Gdy zakończyły swą zwierzęcą scenkę, ich miejsce zajęła wokalistka. Zawiesiła sobie na szyi dwa złote łańcuchy, pochyliła się i przy rytmicznym podkładzie ruchami tułowia kręciła nimi, jak długo dała radę. Następnie otworzyła dwie butelki szampana, strzelając korkami z krocza.

W Eterze można było usłyszeć sporo materiału nieznego z albumów Peaches, ale nie tylko nowości zaskakiwały. Z rozmów po koncercie wiem, że wśród publiczności Avant Art Festival niemało było takich osób, które spodziewały się, że artystka wystąpi z żywymi muzykami. Zespołu nie było, a zawartość setu stanowiła niezłą mieszankę. Po kawałku, w którego refrenie wokalistka popisała się dla odmiany ładnym, nie zadziornym głosem, a zatytułowanym bodajże "Come with Me", na scenę wróciły jej towarzyszki. Za tło muzyczne ich tańca ze wstęgami posłużyło lubiane chyba przez wielu didżejów "Fucky Fucky". Pozostając w temacie, Peaches spytała nas następnie, czy damy jej to, co potrzebuje. W refrenie utworu, który w ten sposób zapowiedziała, znów pokazała łagodne oblicze swego głosu, chociaż po miłych dla ucha słowach "I need love" dodawała już bardziej w stylu, do którego nas przyzwyczaiła: "and sex".

Reszta szampana z butelek trafiła do publiczności. Tak przygotowane pierwsze rzędy mogły ponieść wokalistkę na rękach. W ciągu paru minut Peaches pokusiła się o bodysurfing dwukrotnie, przy czym przed powtórką ostrzegła, że jeśli ją upuścimy, to występ skończony. Nie brzmiało to jednak tak, jakby wierzyła, że moglibyśmy dopuścić do jej upadku. Po powrocie na scenę dodała zresztą, że nas kocha.

Swoim kolejnym wejściem tancerki nawiązały do kabuki. Publiczność tymczasem pokazywała, jak mocno wczuła się już w klimat. Najpierw przed Peaches wylądowała czyjaś, jeśli dobrze widziałem, chusta. Stojąca przy konsolecie artystka bez wahania owinęła nią sobie szyję. Zaraz potem natomiast jedna z tancerek zaczęła wymachiwać rzuconym z widowni biustonoszem. Ktoś minimalnie uprzedził wydarzenia. Do "Trick or Treat" Peaches obwiesiła bowiem ramiona całą kiścią poduszek wyglądających jak piersi. Nagie, oczywiście. W takim stroju, w przerwie między utworami spytała, czy będziemy następnego dnia na Paradzie Równości - bo ona się wybiera. Po chwili na scenę weszły tancerki z piersiami podobnymi do jej, ale już po jednej parze i we właściwym miejscu. Gdy Ginger Synne i Frau Pepper odstawiały grę wstępną, na którą złożyło się m.in. ssanie przez jedną rogu na głowie drugiej, Peaches założyła na swój "naszyjnik" dwa rzucone na scenę staniki. Po "Burst!" i "Boys Wanna Be Her" zrobiło się jeszcze ostrzej. Wówczas jedna z tancerek zrobiła striptiz do majtek i nakładek na sutki w formie krzyżyków. Następnie druga, ubrana jak królowa egzotycznego kraju, częściowo się również rozebrała, ale zamiast dokończyć, poszła surfować. Na ręce widzów musiała jednak po powrocie wskoczyć jeszcze raz - na prośbę Peaches, która wcześniej nie zdążyła zrobić jej zdjęcia. Finisz silnego oddziaływania na wyobraźnię kobiecym ciałem i prezentowania lesbijskich scen nastąpił przy dźwiękach "Angel of Death" Slayer. Metalowy szlagier posłużył tancerkom za tło muzyczne do zapasów, zakończonych pokojowo - pocałunkami.

Po piersiach przyszła pora na narządy płci przeciwnej. Peaches rozbawiła publiczność, przebierając się ze wielkiego penisa, z którego ujścia cewki moczowej wyciągnęła następnie długą białą taśmę. Do kolejnej scenki technicy szybko nadmuchali nad publicznością chyba kilkunastometrową "prezerwatywę", chociaż może niesłusznie ją tak nazywam, skoro na jej końcu zamiast zbiorniczka był otwór. Ostrzegłszy publiczność, wokalistka weszła do półprzejrzystego tunelu i śpiewała, podtrzymywana od dołu przez widzów. Doszła prawie do końca, ale dalej tłum się rozrzedzał i poczuła się chyba niepewnie, bo zawróciła. Zresztą nawet bliżej sceny nie było zbyt bezpiecznie - w pewnym momencie widzowie zaczęli tunel ze stojącą nad nimi artystką podrzucać rytmicznie w górę. Poprosiła szybko, żeby przestali, ale i tak wykonała kontrolowany upadek i kontynuowała śpiew na siedząco.

Zbliżał się finał koncertu. Rozbrzmiało jeszcze m.in. "Two Guys (For Every Girl)" i "Fuck the Pain Away". Tancerki otworzyły cztery kolejne butelki szampana, których zawartość rozpryskały i wylały na publiczność. W końcu przy wesołej muzyce Peaches wciągnęła na stół walizę na kółkach. Poparadowała z nią, machając do nas ręką, i zniknęła za kulisami. Wróciła jednak wkrótce z kieliszkiem czerwonego wina. Usłyszeliśmy "Back It Up, Boys", podczas którego artystka "wygrywała" motyw na "powietrznym fortepianie". Na sam koniec Peaches w bardzo dobrym stylu i z wyczuciem wykonała "Private Dancer" z repertuaru Tiny Turner. Wszystkie trzy artystki tańczyły przy tym na stole. Po ostatniej nucie razem się ukłoniły i udały za kulisy. Pomimo nieustających przez parę minut owacji już nie wróciły.

Avant Art Festival, choć posiada myśl przewodnią, z zasady jest otwarty na różne style. Gdy zastanawiam się, który koncert uznać za najlepszy, uwzględniam w tych rozważaniach Peaches. Ostatecznie nie stawiam jej na pierwszym miejscu, ale w swojej kategorii zawiesiła poprzeczkę wysoko, a jej występ zaliczam do najbardziej zapadających w pamięć nie tylko na festiwalu, ale i w skali roku. Kanadyjka pokazała światową klasę, skłaniając też przy tym do pewnej refleksji nad obyczajowością. Może nie dla każdego była to świetna rozrywka, ale ci, którzy przybyli na Avant Art tylko dla Peaches, powinni być zadowoleni.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły