Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Jinjer, Totem, Bethrayer, Etherdrown - Liverpool, Wrocław (22.04.2016)

Jinjer, Totem, Bethrayer, Etherdrown, metalcore, deathcore, death metal

Growlujące kobiety są interesujące. Nie tylko z takich względów, jak stosunkowo częste skłonności do czystego śpiewu, ale też po prostu dlatego, że jest ich znacznie mniej niż stosujących tę technikę wokalną mężczyzn. W klubie Liverpool, 22 kwietnia, wystąpiły aż dwie kapele z płcią piękną warczącą do mikrofonów. Akurat Totem - polski gość specjalny - nigdy mnie szczególnie nie porywało, ale ukraińskie Jinjer, wpadające do nas w ramach swojego "Rollover Tour", rozbudziło we mnie nadzieję, że mogę liczyć na coś więcej, niż zwykłe zaspokojenie ciekawości.


Etherdrown, poganiane przez kolegów z innych zespołów, jako jedyne zaczęło swój występ punktualnie. Niestety start nie był przekonujący, a rozstawione na sali, jak w normalny dzień, ławy, dodatkowo pomagały publiczności pozostać w pozycji siedzącej. Dopiero przy drugim w kolejności utworze "Without Distance" rzeczywiście dało się poczuć moc. Pojawił się też pierwszy headbanger, który zresztą spod sceny do końca występu już prawie nie odchodził. Pewnie pomógł w ten sposób wokaliście Rafałowi zachować zapał, chociaż i tak frontman radził sobie nieźle - nie wyglądało na to, żeby miał się załamać, nie robił też desperackich ruchów, by zachęcić widzów do zabawy. Sytuację mogło pogorszyć "We Live" z większą ilością czystego śpiewu, który uważam za jedyną słabą stronę zespołu. Następne w secie "Rise Up Defeated" przyjąłem więc z ulgą. Ogólnie muzyka kapeli trochę mnie zaskoczyła. W notce biograficznej wyczytałem, że Etherdrown powstało wskutek rozłamu w HeadUp, spodziewałem się więc zbliżonej stylistyki, tymczasem młodsza grupa - chociaż starszą po raz ostatni widziałem na żywo wiele lat temu, więc pamięć może mnie mylić - wydaje mi się grać mniej nowocześnie, z większym przywiązaniem do deathmetalowej tradycji. Pracujący nad debiutanckim minialbumem kwintet zakończył swój sześcioutworowy, niespełna półgodzinny set kawałkiem "We Are Not the Same". W trakcie jego wykonania naprzeciwko sceny stało już kilka osób, ale trudno to nazwać dobrym odbiorem.


Bethrayer od pierwszej do ostatniej nuty robiło bardziej profesjonalne wrażenie. Ćwierć wieku doświadczenia zaowocowało mocą w każdym calu - od gitarowych solówek ozdabiających kompozycje i unoszenia gryfów pod sufit po żywe zapowiedzi pomiędzy utworami. Występ zaczął się tak samo jak "Burning Scars", ostatni album Czechów. Przy dźwiękach odtworzonego z playbacku, niepokojącego, klimatycznego intra na scenę napuszczono dym, po czym zespół wystartował kawałkiem "Fuck Them All". Następny był jedyny w secie utwór spoza wspomnianej pozycji w dyskografii: "You Are Dead!". Po nim publiczność usłyszała jeszcze "Still Alive", "Drink My Blood", "Pull the Trigger", "No Judge - No Pain" i najcięższe w zestawie "Redemption". Przez te 35 minut kwartet sprawował się nieźle, szczególnie śpiewający gitarzysta Olaf i wspierający go wokalnie basista Alek, ale do kompletu zabrakło jednego elementu: odbiór był tak naprawdę niewiele lepszy niż w przypadku Etherdrown. Trochę szkoda, że nie przyjęliśmy gości zza południowej granicy godniej. Zasłużyli na szacunek.


Nazwa promującego obecnie minialbum "Limbo" Totem była przez paru maniaków skandowana, jeszcze zanim grupa rozpoczęła występ. Potem temperatura już nie opadała. Trzeci w secie utwór "Let's Play" Wera poprzedziła powitaniem, zaś po nim w pełni pokazała, jak dobrze sobie radzi jako frontmanka. Widzowie jedli jej z ręki. Na czas wykonania "Stage One" zarządziła młyn - skutecznie. Poprosiła o pomoc wokalną w refrenie "Right Now" - otrzymała ją. Od trasy promującej "Day Before the End", kiedy to widziałem zespół po raz pierwszy, wokalistka bezsprzecznie nabrała luzu i daje to bardzo dobre efekty. Zabawa trwała do ostatniego utworu. Podczas "My City Game", które Wera zapowiedziała jako balladę, ponownie rozkręcił się młyn. Zaraz potem widzowie klaskali do rytmu "Thrash the South". Pod koniec utworu wokalistka przedstawiła kolegów. Po czterdziestu minutach i ośmiu kompozycjach nadeszła pora, by zejść ze sceny, jednak nazwa grupy znów była skandowana. Na bis zespół wykonał "Voodoo People" The Prodigy w wersji instrumentalnej, jeśli nie liczyć paru okrzyków i fragmentu z użyciem przez Werę megafonu. Następnie Totem ostatecznie zakończyło występ, a wokalistka przytuliła parę osób pod sceną. Miło, ale lekki niedosyt został.


W trakcie koncertu można było zobaczyć Tatianę, wokalistkę Jinjer, kręcącą się po klubie z usztywnionym kolanem. Widok niepokoił, ale pocieszało mnie wspomnienie sprzed około dziesięciu lat, z klubu Wagon - występu Parricide, podczas którego będący w podobnym stanie Prosiak zdołał dać czadu. Na jakość prezentacji Ukraińców kontuzja początkowo też zdawała się nie rzutować. Zawodziło co innego. Pierwszy utwór, z czystym śpiewem w refrenie, publiczności - która chwilę wcześniej skandowała nazwę Jinjer - po prostu nie porwał. Sytuację naprawiło zagrane jako drugie "Sit Stay Roll Over", a dobrą passę podtrzymało "I Speak Astronomy" oraz "Words of Wisdom", do którego tydzień wcześniej opublikowano teledysk - wszystkie trzy mające się ukazać w lipcu na albumie "King of Everything". Niestety odsłuch służący Tatianie za podwyższenie, na którym stawała, wkrótce nieco zmienił funkcję. Drugą połowę piątego utworu wokalistka przesiedziała - wstała dopiero na początku "Żelaju - znaczit połuczu". Wykonaniu tej kompozycji nie brakowało jednak ognia, a zaraz potem również dobrze zabrzmiało "Scissors". W trakcie dziewiątego kawałka Tatiana jednak znowu usiadła. Po kończącym set podstawowy "Cloud Factory" z kolei publiczność nie okazała wielkiego zapału, ale jakoś się jej udało wywołać kwartet na bis. Jako dwunasty utwór, wieńczący godzinny występ, usłyszeliśmy "Who Is Gonna Be the One". Ogólnie przyjęcie twóczości grupy na żywo było dobre, za co wokalistka parę razy dziękowała - za każdym razem w innym języku, ale ani w swoim, ani w naszym - lecz idealnie nie zaprezentował się ani zespół, ani publiczność, przy czym nie jestem skłonny zwalać całej winy na wykonawców.


Niewiele brakowało, żebym napisał, że wszystkie kapele zagrały dobrze, a każda kolejna lepiej, ale jeden szczegół się nie zgadza: Totem nie wypadło słabiej od gwiazdy. Polacy mieli widoczną gołym okiem i zrozumiałą przewagę. Dlatego chcę zobaczyć Jinjer ponownie, tym razem z w pełni sprawną Tatianą. Może po wydaniu "King of Everything" Ukraińcy wpadliby do nas ponownie.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły